IV. Co się wydarzyło nad jeziorem

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Promienie słońca wpadające przez okno boleśnie przedarły się przez zamknięte powieki Eugeniusza. Mężczyzna syknął, rozeźlony, że nie mógł pospać dłużej. Westchnął. Gdyby nie to, że tę noc spędził z Iriną przy boku, naprawdę by się rozgniewał. Obecność ukochanej przy boku jednak nieco ostudziła jego złość.

Ostatnimi czasy prawie w ogóle ze sobą nie spali, tym bardziej więc doceniał te krótkie chwile czułości. Darzył Irinę ogromnym uczuciem, lecz coraz częściej zdawało mu się, że jest to miłość jednostronna. Żona nigdy nie rzekła mu nic złego, lecz czuł, że coraz bardziej się od niego oddalała. 

Łamało mu to serce. Nie rozumiał, dlaczego Irina nie potrafiła go pokochać. Przecież przez te wszystkie lata z całych sił starał się, by było jej jak najlepiej. Zabierał ją we wspaniałe podróże, kupował wszystko, czego zapragnęła, brylował z nią na salonach... Darzył ją takim szacunkiem, jak nikogo innego, do tego co rusz obdarzał ją czułościami. Czyniłby to częściej, gdyby tylko mu pozwalała. 

Czuł, że Irina pragnie przed nim ukryć swą niechęć do jakichkolwiek czułości, dlatego starał się powstrzymywać nie tylko swe żądze, ale i potrzebę bliskości. Czasem jednak nie wytrzymywał. Musiał ją całować, przytulać i gładzić po włosach. Bez tego tracił poczucie bezpieczeństwa. 

Jęknął cicho, patrząc na jej długie, złote loki spływające na poduszki niczym kaskady wodospadu i unoszącą się powoli pierś. Pragnął ją pocałować, lecz wiedział, że by się jej to nie spodobało. 

Sam już nie wiedział, co powinien robić. Nic, co czynił, nie zbliżało ich do siebie. Każdego dnia tylko utwierdzał się w przekonaniu, że jest z nimi coraz gorzej, że Irina go nie kocha i najpewniej nigdy nie darzyła go miłością. 

Zastanawiał się jedynie, co się wydarzyło, że po kilku miesiącach wspólnego życia Irinie tak się odmieniło. A może jednak nigdy go nie kochała? Może jedynie udawała uczucie do niego, a na ślub zgodziła się, nie widząc lepszej perspektywy?

Czuł, że i on zawinił. Nastawił się na zbyt wiele, poślubiając dziewczynę z litości i mając nadzieję na to, że ta może obdarzy go tym samym uczuciem. 

Westchnął ciężko i podniósł się z łóżka. Może jednak nie powinien zostawać tu z Iriną. Zapewne wolałaby obudzić się sama, nie czując jego warg na swoich miękkich ustach, jego oddechu na swojej bielutkiej szyi i jego dłoni w jej złotych lokach. 

Szybko narzucił na siebie koszulę nocną i już miał wrócić do swojego pokoju, kiedy Irina nagle wyciągnęła ku niemu rękę. Zastygł w bezruchu, mając nadzieję, że żona zaraz go o coś poprosi, lecz ona tylko przewróciła się na drugą stronę, wzdychając. Spojrzał na nią ostatni raz i wyszedł. 

Postanowił całkowicie odciąć się od żony, by nie dręczyć swego biednego serca, lecz po chwili pojął, że nie było to możliwe. Nie wytrzymałby bez niej, a do tego musiał przecież spłodzić dziedzica. Dopiero wtedy mógł uwolnić Irinę od obowiązków, rzec jej, że nie musi już więcej znosić jego obecności. 

Odziawszy się, udał się do pokoiku córeczki. Pola już została odziana w śliczną, czerwoną sukieneczkę z długim rękawkiem. Kiedy ujrzała ojca, rzuciła się w jego kierunku. Eugeniusz przycisnął ją do piersi i zaczął się z nią kręcić po pokoju. 

— Jak się ma moja księżniczka, co? — zapytał, zanurzając nos w jej włosach. 

Były takie same, jak loki jej matki. W ogóle Pola stanowiła jej żywe odbicie, jedynie oczka miała błękitne jak on sam. Kiedy się nią zajmował, wyobrażał sobie, że Irina wyglądała w ten sam sposób, gdy była dziewczynką. Chciał rozpieszczać córeczkę, jak tylko potrafił, dać jej to wszystko, na co jego zdaniem zasługiwała, sprawić, że niczego jej nie braknie. Wszystkie uczucia do żony, których ta nie chciała przyjąć, przelewał na córeczkę. Ona przynajmniej odwdzięczała mu się równie gorejącymi uczuciami. 

— Doskonale, tatusiu! Czy pójdziemy później na zewnątrz? Chciałabym pobiegać i popatrzeć na zwierzątka w lesie... I pojeździć na koniku!

— Pójdziemy, niech tylko mamusia wstanie na śniadanie. 

— W takim razie chodźmy ją obudzić! — wykrzyknęła i ruszyła ku drzwiom. 

Eugeniusz złapał córeczkę w ramiona i spojrzał na nią karcąco. 

— Nie, Polusiu, niech mama jeszcze sobie śpi. Nie powinno się budzić ludzi, skoro mają potrzebę odpocząć. 

Naprawdę chodziło mu o to, by Polina nie weszła do sypialni matki i nie ujrzała jej nagiej, lecz nie mógł się do tego przyznać. Już raz dziewczynka nieopatrznie przeszkodziła rodzicom, gdy ci byli w trakcie miłosnego uniesienia. Wolał nie narażać jej na nieodpowiednie widoki po raz kolejny. 

O dziwo Irina już pół godziny później zjawiła się w jadalni. Sprawiała wrażenie wyspanej i wypoczętej. Eugeniusz ogromnie się z tego cieszył, zwłaszcza z posyłanych mu uśmiechów. Może jednak istniała jeszcze szansa na to, że Irina go pokocha? Może nie musiał cierpieć przez całe życie?

Musiał w to wierzyć, póki zauważał jakiekolwiek ku temu przesłanki. 

— Mamusiu, a tatuś obiecał mi, że po śniadaniu pójdziemy na zewnątrz oglądać zwierzątka! — wykrzyknęła dziewczynka. 

Irina uśmiechnęła się do niej ciepło. 

— Dobrze, Polusiu, tylko uważajcie na siebie, żeby wam się nic nie stało. 

— Oczywiście, mamusiu! Przecież przy tatusiu nikt nie zrobi mi krzywdy. Tatuś jest przecież taki cudowny i wystraszy wszystkich złych ludzi! 

— Na pewno, na pewno...

Po posiłku Irina wyściskała córeczkę i udała się do swojego buduaru, by poczytać. Eugeniusz zaś polecił służącej, by odziała Polę w płaszczyk i sam poszedł się ubrać. Kiedy miał już zimowy ubiór na sobie, wziął córeczkę za rączkę i wyszedł z nią na zewnątrz. 

Dziś zdecydowanie nie miał nastroju na jazdę konną, wybrał więc spacer. Mroźne, zimowe powietrze przyjemnie owiewało jego twarz i orzeźwiało umysł mężczyzny. Czuł, że po powrocie z przechadzki będzie w stanie przetłumaczyć dużo więcej tekstów i narysować dużo więcej planów niż zazwyczaj. 

Drobna rączka córeczki trzymana w dłoni sprawiała, że czuł się szczęśliwy i spełniony. Naprawdę ją kochał. Była jego największym skarbem, skoro jej matka nie obdarzała go tak ogromną czułością, jaką on dawał jej. 

Wędrował z Poluszką leśną ścieżynką, którą kazał niedawno odśnieżyć. Rozglądał się po otaczającym go lesie, rozkoszując się malowniczymi widokami. Biały czapy śniegu przykrywały szmaragdowe drzewa, co przypominało mu smukłe nimfy leśne odziane w białe futerka na zimę. 

— Tatusiu, spójrz, sarenka! — krzyknęła dziewczynka, wskazując na przemykające między drzewami zwierzę. 

— Tak, to sarenka. Śliczna, prawda?

— Tak! Chciałabym mieć taką sarenkę w domu. 

— Obawiam się, że to niemożliwe. Sarenki to dzikie zwierzątka, nie mogą żyć w domach. Ale możesz je podziwiać. Na pewno w środku lasu jest ich dużo więcej.

— A pójdziemy tam? — Spojrzała na niego błagalnie. 

— Nie dzisiaj, Poluszko, jeśli mamy tam iść, to z obstawą. Bo w lesie może czekać wielki, zły niedźwiedź, a musimy uważać... Ale porozmawiam z panem łowczym, żeby z nami pojechał, może jutro, może pojutrze... Ale pójdziemy! 

— To cudownie, tatusiu! Nie mogę się doczekać! 

Eugeniusz uśmiechnął się do niej z rozrzewnieniem. Uwielbiał jej entuzjazm i radość. Pola chyba nigdy nie była smutna. 

Dziewczynka wyrwała się z jego uścisku i popędziła przed siebie. Wśród bieli śniegu przypominała mu promyczek słońca przemykający po nieboskłonie, rozświetlający swą obecnością cały świat. 

Eugeniusz przyśpieszył kroku, by dogonić Poluszkę. Nie mógł stracić jej z oczu. Jeszcze mogło się jej coś stać, a on by sobie tego nie wybaczył. 

Patrzył, jak córeczka podskakuje wesoło. Zbliżali się powoli do jeziora. Eugeniusz lubił nad nim przesiadywać. Wpatrywanie się w spokojną toń wody napawało go spokojem, nawet jeśli przypominało mu o tamtej nieudanej próbie samobójczej. Teraz wszystko było już dobrze. Miał przy boku swoją Irinę, która obdarzyła go śliczną córeczką. Nikogo nie kochał tak jak ich dwóch. Gdyby jeszcze żona miłowała go tak samo jak on... 

Widząc, że zbliża się do jeziora, nieco zwolnił. Miał pewność, że Poluszka nie wejdzie na skute lodem jezioro. Tyle razy jej to powtarzał, że na pewno nie byłaby mu nieposłuszna. 

Zaczął myśleć o tym, jak bardzo miłuje córeczkę i swoje wiejskie życie. Najchętniej nie wracałby już do Petersburga. Tu był jego raj na ziemi. 

Nagle stanął jak wryty i wbił wzrok w taflę jeziora. Zamarł. Zdawało mu się, że widzi Polę na lodzie. Wpatrywał się w lód, nie mogąc się ruszyć. Nie, to nie mogła być jego Poluszka. Przecież tyle razy powtarzał jej, by tam nie wchodziła. Nie byłaby mu nieposłuszna. 

— Tatusiu, chodź tu do mnie! Poślizgamy się! — wykrzyknęła. 

Ten głos sprawił, że przeszył go dreszcz. Wpatrywał się przez chwilę w lód, mając nadzieję, że to wszystko okaże się tylko iluzją. Wtem posłyszał przerażający krzyk. 

Rzucił się ku jezioru, modląc się po cichu, by nic się nie stało. Miał nadzieję, że Pola jedynie się poślizgnęła i nie potrafi się podnieść. Serce biło mu tak szybko, że zdawało mu się, że zaraz zatrzyma się z nadmiernego wysiłku. 

Nagle posłyszał kolejny przerażający krzyk. Teraz słyszał już wyraźnie każde słowo Poli. 

— Tatusiu, pomocy! — jęczała. 

Przeklinał na siebie w myślach. Dlaczego pozwolił się jej oddalić? Zagryzł wargi, usiłując stłumić szloch. Nic nie było jeszcze stracone. Musiał wierzyć, że nic się nie stanie. 

Przyśpieszył. Bieg przez śnieg okazał się ogromnie trudnym zadaniem. Wytężył wszystkie siły. Musiał dobiec. 

Dopadł do brzegu jeziora i zamarł. Nieco od brzegu widniała wyrwa w lodzie. Dla Eugeniusza była ona niczym wrota do piekła. Piekła, którym miało być życie bez córeczki. Widział bąbelki bulgoczące na powierzchni wody i złote włosy Poli, lecz nie słyszał niemal żadnych odgłosów poza cichym rzężeniem. 

Niewiele się zastanawiając, zrzucił z siebie płaszcz i czapkę i położył się na lodzie. Wiedział, że inaczej pod nim samym kra się załamie. 

Czuł, jak lud trzeszczy pod każdym jego ruchem. Modlił się, by udało mu się wyciągnąć córkę z wody, samemu przy tym do niej nie wpadając. 

Sekundy zdawały mu się długimi godzinami, które nie chciały się skończyć. Przeszywało go ogromne zimno, które sprawiło, że cały zdrętwiał. Nie mógł się jednak poddać. Musiał uczynić wszystko, by uratować dziecko. 

Na wodzie wciąż unosiły się bąbelki. Zdawało mu się, że widzi, jak córeczka uderza rączkami o wodę. Dopadł do brzegu kry i wyciągnął rękę w kierunku wody. 

— Poluszko, tatuś już cię wyciąga... — jęknął. 

Wysunął się jeszcze dalej i włożył ręce do wody. Ogarnęła go ulga, gdy chwycił Polę pod pachy i wyciągnął ją z mroźnej toni. Jego dziewczynka już była bezpieczna. Nic nie mogło się jej stać. Uratował swoje maleństwo. 

Przycisnął ją czule do piersi, lecz zaraz gwałtownie odskoczył. Ciało dziewczynki było przerażająco zimne. Jak... jak trup. Potrząsnął dziewczynką rozpaczliwie, lecz ta wcale nie zareagowała. 

— Poluszko, odezwij się... — jęknął. — Poluszko... Poluszko, powiedz coś tatusiowi! Pola! 

Dziewczynka wciąż nie odpowiadała. Przycisnął ucho do jej drobnej piersi, lecz nie usłyszał bicia jej serduszka.

Ścisnęło go w żołądku. Nie, Pola nie mogła umrzeć. Żyła, tylko straciła przytomność, a jej drobne serduszko oszczędzało siły i biło bardzo słabiutko, niemal niezauważalnie. 

Chwycił ją w ramiona i ostrożnie zwlókł się z kry. Wziął swój płaszcz i otulił nim siebie i Polę, po czym rzucił się pędem ku posiadłości. Musiał jak najszybciej położyć Poluszkę w jej pokoiku, pod ciepłą pierzyną, tuż przy kominku. Później nakarmi ją ciepłą owsianką, napoi herbatką i wszystko będzie dobrze. 

Nigdy w życiu nie biegł jeszcze tak szybko. Gnał, jakby ścigały go dzikie zwierzęta. Na plecach czuł mrożący krew w żyłach oddech śmierci. Musiał zdążyć. 

W końcu dopadł do domu. Cały był upocony, a palce mu zdrętwiały, ale nie zwracał na to uwagi. Musiał jak najszybciej położyć Polę do łóżeczka. 

Zaniepokojone służące co rusz zadawały mu pytania, dlaczego był taki mokry i co się stało panience, lecz on nie zwracał na nie uwagi. Zrzucił płaszcz swój i Poli na podłogę, zdjął córeczce buciki i popędził na piętro. 

Tak był skupiony na biegu, że nie zauważył, że wpadł na Irinę. Ta krzyknęła przeraźliwie na jego widok. Twarz zbladła jej tak, że przypominała Eugeniuszowi bezkresne połacie śniegu, które jeszcze przed chwilą zewsząd go otaczały. 

— Coś ty narobił... — jęknęła. 

Naraz odpłynęły z niej wszystkie siły życiowe. Eugeniuszowi zdawało się, że żona zaraz osunie się na podłogę. Chciał ją przytrzymać, lecz nie miał jak. 

— Nic się nie stało, po prostu mieliśmy pewną przygodę, ale już wszystko jest dobrze, prawda, Poluszko? — Spojrzał czule na córeczkę. 

Liczył na jakąkolwiek reakcję córeczki, lecz ta tylko leżała bledziutka z zamkniętymi oczyma. Potrząsnął dziewczynką, lecz ta nie zareagowała. 

Irina podeszła do nich powoli. Na jej twarzy malował się tak ogromny strach, że Eugeniusz obawiał się, że żona zaraz padnie na posadzkę bez życia. Wyciągnęła rękę ku dziewczynce i dotknęła jej czółka, lecz zaraz odskoczyła, jakby rażona gromem. 

— Coś ty jej zrobił? Co się stało?

— Chwilę jej nie pilnowałem, wbiegła na  jezioro, lód się pod nią załamał... A teraz dość tych rozmów, muszę iść ją zanieść pod pierzynkę, żeby jej było ciepło...

— Boże, Boże! Przecież ona... Ona nie żyje, Eugeniuszu, nie żyje! Dotknij tylko jej rączki... Utopiłeś ją, utopiłeś moje dziecko! Jesteś mordercą! Mordercą! — jęknęła przeraźliwie. 

Oczy zwęziły się jej jak u tygrysicy. Wyciągnęła ręce przed siebie, jakby chciała rozszarpać go pazurami niczym dziki kot, i wydarła mu dziecko z ramion. Nie oponował, bo też nie miał już zbyt wiele sił. 

Irina przycisnęła córeczkę do piersi i opadła na podłogę. Z jej gardła wydarł się przerażający szloch. Chciała zaklinać rzeczywistość, powtarzając, że jej córeczka przecież żyje, lecz nie było wątpliwości, że Pola umarła. Twarzyczkę miała całą zsiniałą, a drobne ciałko poczynało drętwieć. Była zimna niczym lód, który odebrał jej życie. 

Irina ucałowała jej główkę i zaczęła się trząść. Jeszcze rano tuliła Polę do siebie, a teraz drobne ciałko dziewczynki leżało bez życia na jej kolanach. 

— Moje dziecko... Moje dziecko... — rzęziła, składając pocałunki na twarzyczce i rączkach dziewczynki. — Moje biedne maleństwo... Boże, Boże! Dlaczego mi ją zabrałeś? Czy nie wystarczająco mnie już pokarałeś?

Nie mogła uwierzyć, że jej jedyna pociecha, którą wydała na ten świat w tak ogromnych bólach, odeszła. Na cóż nosiła ją przez tyle miesięcy pod sercem, skoro Pan zabrał ją tak szybko? 

A to wszystko było winą Eugeniusza. To przez niego jej maleństwo umarło. Nie dość, że małżeństwo z nim tylko ją unieszczęśliwiało, to jeszcze odebrał jej jedyny skarb, jaki posiadała, jedyną radość na tym świecie. 

— Polusiu, dlaczego ja ci pozwoliłam iść z tym... tym... mordercą...!

— Irino, przecież ona żyje, nie wygaduj bzdur. Daj mi ją, muszę ją ogrzać! — zawodził Eugeniusz. 

— Nie, nie oddam ci mojego dziecka! Zabiłeś je, słyszysz? Dotknij tylko, jaka jest zimna! Moje dziecko... 

Eugeniusz musnął ciałko dziewczynki dłonią. Przeszył go przerażający dreszcz. Dziewczynka wciąż nie oddychała, a jej twarzyczka przybierała coraz upiorniejszy odcień. Ale przecież wyciągnął ją z toni jeziora! Przecież nie mogła go opuścić! Nie zostawiłaby go tu samego...

— Ona żyje, ona żyje, żyje! Nie mogła umrzeć! — krzyczał, jednocześnie roniąc łzy, których nie potrafił powstrzymać. 

Próbował sobie wmówić, że Pola wciąż tu jest, lecz wiedział, że to nieprawda. Jezioro, które niegdyś miało być jego wybawieniem od wszelkich mąk, stało się mogiłą jego córeczki. Odebrało mu to, co miał najcenniejsze. Nie miał już dziecka. Mógł tylko modlić się, by Pan przyjął jej duszyczkę do grona zbawionych. 


Ten rozdział był dla mnie piekielnie trudny, zwłaszcza scena nad jeziorem, mam nadzieję, że jej nie zabiłam. O dziwo nie płakałam przy samym pisaniu, tylko przed. Więc już ci, którzy czytali DLR i CiJ, wiedzą, co poróżniło Eugeniusza i Irinę...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro