XXVI. Początek nowego życia

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Iwan żył jak w najczarniejszym koszmarze, obserwując wszystko z próżni, jaką stało się jego życie. Niczego już nie czuł. Nie chciał wierzyć, że jego ukochana Nadieńka go opuściła. Nie mogła. 

Nie mogła. 

Byli przecież szczęśliwi. Niedługo na świecie miało pojawić się ich dziecko, na które czekali z takim utęsknieniem. Chcieli zostać rodzicami i wychowywać swoje maleństwo w miłości i radości. 

A teraz nie było już nic. Zdawało mu się, że Nadia zaraz wejdzie do sypialni, przytuli go i pocałuje delikatnie. Później położy głowę na jego piersi, wplecie dłoń w jego włosy i szepnie mu, jak bardzo go kocha, a później zasną, utuleni odgłosem swych oddechów. 

W nocy wyciągał rękę, by ją objąć i poczuć jej duży brzuch pod opuszkami swoich palców. W takich chwilach zawsze myślał o tym, że za cienką powłoką kryje się jego maleńkie dzieciątko, owoc jego miłości do tej wspaniałej kobiety, jaką była Nadia, i myślał o tym, jak słodkie będzie ich życie. 

Dopiero gdy spotykał się z chłodnym dotykiem prześcieradła, boleśnie zdawał sobie sprawę z tego, że już nigdy nie ujrzy Nadieżdy. 

Wciąż to jednak do niego nie docierało. Ciągle karmił się myślą, że Nadia leży w pokoju obok i zwija się z bólu w konwulsjach kaszlu. 

Dopiero gdy przyszło mu ucałować jej bladą twarzyczkę złożoną w trumnie, zrozumiał, że to już koniec, że nie miał już swojej najdroższej Nadieżdy, a ich szczęście dobiegło już końca. Ich historia nie miała mieć szczęśliwego zakończenia. Finałem był granitowy kamień, na którym wyryto dwa imiona — Nadieżda i Siergiej. 

Siedział przed grobem i wpatrywał się w niego pusto. Został mu tylko ten kamień i dwa napisy. Nie wyobrażał sobie, by jego dziecko nie miało grobu, by wszyscy o nim zapomnieli. Musiał nadać mu imię, jakoś je upamiętnić. Nie miał pojęcia, jakiej było płci, bo nie mógł jej poznać, ale uznał, że to na pewno synek. Nadia by tego bardzo chciała. Specjalnie dla niej nadał mu imię jej brata. W końcu takie miała marzenie, a jej pragnienia Iwan miał za świętość. 

Zaszlochał gorzko. Nie mógł znieść myśli, że nie miał już swojej ukochanej. Byli małżeństwem tylko przez cztery lata... Za krótko...
 
— Dlaczego, Boże? — załkał, patrząc w niebo.

Było szare, zupełnie bez wyrazu. Słońce skryło się wśród wyblakłych obłoków, nie dając żadnej nadziei na to, że będzie lepiej, a z daleka napływały kolejne chmury, dużo ciemniejsze i bardziej złowrogie. Zwiastuny burzy.

— Dlaczego? — ponowił swe pytanie. — Dlaczego zabrałeś mi moje jedyne szczęście? A jeśli... jeśli już musiała umrzeć... To dlaczego teraz? Nie mogłeś jej dać jeszcze chwili? Nie mogłeś jej pozwolić, by nacieszyła się naszym dzieckiem? Musiałeś odebrać mi ich oboje? Dlacz... — załamał głos.

Zbierający się w nim szloch ścisnął mu gardło, uniemożliwiając odezwanie się. Zdawało mu się, że nie było już niczego, prócz tego rozdzierającego uczucia straty, które odbierało mu wszelkie siły życiowe, wysysało z niego poczucie sensu życia i wbijało w samo serce ostrze.

Bo po co miał teraz żyć? Nie wierzył w to  że mógłby się znów zakochać. Jego serce było na to zbyt poranione. Nie potrafiłby już oddać go żadnej kobiecie, bo zbytnio by się obawiał, że ją straci.

Spojrzał na morze białych kwiatów, które zalewało grób. Nadieńka zawsze kojarzyła mu się właśnie z białą lilijką. Była taka czysta i niewinna, pełna dobroci i krucha, choć jej duch krył w sobie wielką siłę. Zawsze kupował jej nie róże, a właśnie białe lilie, skromne, ale piękne, zupełnie jak ona. Na pewno cieszyła się, że to nimi obsypano jej grób.

Iwan jęknął męczeńsko. Chciałby rzucić się wśród kwiaty i zatonąć w ich słodkim, upajającym zapachu, zasnąć wśród nich snem wiecznym. Podniósł się i podszedł do płyty nagrobka. Dotknął jej i zaczął czule przesuwać dłonią po jego gładkiej, zimnej powierzchni. Czuł się, jakby znów gładził swoją kochaną. Warstwa kamienia i kilka metrów ziemi. Tyle dzieliło go od jego najdroższej Nadieńki.

Nagle poczuł, jak ktoś kładzie dłoń na jego ramieniu. Drgnął. Miał dziwną ułudę, że to Nadia go dotyka, lecz zaraz odpędził tę myśl. Nadia leżała w grobie. 

Odwrócił się, by ujrzeć zmartwioną twarz brata. Westchnął ciężko i załkał. Aleksy bez słowa przycisnął go do piersi i zaczął gładzić po włosach. Iwan pozwolił sobie na taki szloch, jaki jeszcze nigdy nie wstrząsał jego ciałem. Zdawało mu się, że zaraz wypluje z siebie wszystkie wnętrzności, że rozpadnie się na kawałki niczym porcelanowa waza rozbita w złości o posadzkę. 

Nie chciał szlochać w domu, przy matce i teściowej, gdyż nie mógł pozwolić, by ich wrażliwe, kobiece serca rozerwały się na jeszcze drobniejsze kawałki. Ale przy bracie mógł sobie na to pozwolić. Wiedział, że Aleksy go zrozumie i nie będzie oceniał tego, że szlocha. 

— Pamiętaj, braciszku, ja zawsze będę z tobą — szepnął mu Aleksy. — Cokolwiek się stanie. 

— Dziękuję — odparł Iwan. — Tylko ty i mama mi zostaliście...

W odpowiedzi Aleksy przycisnął ją mocniej do siebie. 

Siergiej i Jurij wędrowali przez lasy już od miesiąca. Mało co jedli, brakowało im więc sił na cokolwiek, lecz dzielnie dążyli do celu. Nie pamiętali już, kiedy ostatnio zażyli snu w godnych warunkach. Zazwyczaj spali w zaroślach, czasem tylko udawało im się znaleźć tani pensjonacik, w którym za niewielką opłatą mogli spędzić noc. 

Siergiej zapomniał już, jak smakowały jego ulubione potrawy, jak dobrze było się wyspać i nie musieć pracować, ale wciąż pamiętał twarze swych ukochanych. To dla nich odmawiał sobie jedzenia, brnął przez zaspy śnieżne, ledwo unosząc bolące nogi. Ale musiał. 

Jurij powoli powątpiewał w to, że kiedykolwiek dotrą do Francji, lecz Siergiej uparcie wierzył w to, że za jakiś czas znajdą się w Archangielsku i popłyną do kraju, w którym mieli ułożyć sobie życie od nowa. 

Przysiedli przy drodze, zupełnie wyczerpani. Skryli się za gęstymi, ciemnozielonymi zaroślami i wyciągnęli z tobołków przyschnięty chleb kupiony dwa dni temu w jednej z mijanych wiosek. Całe płaszcze mieli w błocie, lecz zupełnie się tym nie przejmowali. Już i tak byli brudni. Nie pamiętali, kiedy ostatnio się myli. Nie narzekali już jednak na brud, gdyż stał się częścią ich codzienności. 

— Tak bardzo chciałbym już być z moją kochaną Maszeńką... — westchnął z rozmarzeniem Jurij. 

— Ja z moją Ksenią też. Poczekaj, do portu już niedaleko, jeszcze z tydzień. Damy sobie radę. A potem...

Nagle posłyszeli, jak ktoś idzie drogą. Siergiej wychylił się lekko, by dojrzeć policjanta. Zamarł. Nie chciał, by ktoś ich widział. Mieli co prawda fałszywe paszporty, bardzo dobrze podrobione, lecz obawiał się, że ktoś zorientuje się, że to tylko fałszywki i zamknie ich w więzieniu albo, co gorsza, odeśle z powrotem. 

Spojrzał z przerażeniem na Jurija. Obaj otwarli szeroko oczy i patrzyli na siebie, drżąc. Po ich bladych, zabrudzonych czołach spływał pot. Czuli się jak zwierzyna, która właśnie została złapana w kłusownicze wnyki. 

Po chwili kroki ucichły. Siergiej wychylił się lekko, by dojrzeć, że policjanta już nie było. Odetchnęli z ulgą. Na razie nie groziło im niebezpieczeństwo. 

W porcie w Archangielsku było piekielnie zimno. Wszyscy pragnący dostać się na statek drżeli z zimna. Siergiej i Jurij mieli wrażenie, że zaraz zamarzną. Nie mieli zbyt ciepłych ubrań, ale musiały im one wystarczyć. 

Szli w długiej kolejce pasażerów czekających na wejście na statek. Statek, który miał ich zawieźć do kraju marzeń, do nowego życia. Przebyli pieszo setki staj, by w końcu się tu znaleźć. Musieli doprowadzić swą wędrówkę do końca.

Dmący od wody słony, lodowaty wiatr rozwiewał ich brudne, przerzedzone włosy. Wpadały im do oczu, zupełnie zasłaniając widok. Smród ryb był nie do zniesienia dla innych pasażerów, lecz Siergiej i Jurij, przyzwyczajeni do dużo gorszych warunków, uważali go za nader przyjemny. 

Powoli zbliżali się do trapu. Coraz bardziej drżeli. Nowe życie było na wyciągnięcie ręki, ale musieli mieć sprawdzone paszporty. 

Siergiej nie mógł przestać się obawiać. Przez cały czas patrzył tylko na urzędnika, który sprawdzał dokumenty. Ściskał swój paszport mocno, mając nadzieję na to, że fałszywy dokument okaże się jego przepustką do lepszego świata. 

Gdy w końcu nadeszła jego kolej, podał dokument funkcjonariuszowi i wbił w niego szeroko otwarte oczy. W duchu modlił się, by strażnik nie miał do niczego zastrzeżeń. 

— Siemion Zacharycz Kołubin, tak? — Urzędnik zwęził oczy w szparki, obserwując uważnie Siergieja. 

— Tak jest. 

Urzędnik jeszcze przez chwilę łypał na niego oczyma, aż w końcu oddał mu paszport i pozwolił wejść na trap. Oglądał się za siebie, mając nadzieję, że i Jurij przejdzie kontrolę pomyślnie. 

Uśmiechnął się szeroko, widząc, że przyjaciel zmierza w jego kierunku po trapie. Słone powietrze, które ich owiewało, sprawiało, że czuli się naprawdę wolni. 

Stanęli przy burcie statku i spojrzeli po raz ostatni na rosyjską ziemię. Już nigdy nie mieli tu wrócić. Siergiej wcale tego nie żałował, lecz w oczach Jurija zakręciło się kilka łez. Spędził tu całe życie. I choć doświadczył tu mnóstwo zła, to była jego ojczysta ziemia, z którą łączyło go mnóstwo wspaniałych wspomnień. 

— Jak dobrze, że się nam udało... — westchnął Siergiej, patrząc na wybrzeże. Gdzieś tam w głębi lądu była jego rodzina... 

— Tak. To wszystko dzięki łasce Pana. Tylko dzięki Niemu się nam udało. 

— Tak... — przyznał Siergiej i spłonął rumieńcem. 

Jurij tylko posłał mu uśmiech. Wiedział, że Siergiej powoli zaczynał wierzyć. Czuł, że już niewiele było trzeba, by się w pełni nawrócił. 


Okej, to nie tak miało być, ale przez ten piekielny covid i nauczanie zdalne w ogóle nie ogarniam czasu, żeby zrobić odpowiedni research, porażka w moim wydaniu. Dlatego ten wątek wyszedł taki no, że mi się nie podoba. Ale z drugiej strony nie mogłam sobie pozwolić, żeby przerywać na pół roku i czekać, aż się znajdzie czas na ogarnięcie wszystkiego. No nie, nie można tak XD jak już się zbiorę do korekty, to będę to mocno rozwijać. Bo wolałam póki zrobić to dośc okrojone, ale nie walnąć jakichś mega błędów, niż wiadomo... Mam nadzieję, że rozumiecie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro