XXXI. Desperackie poczynania

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kolejne dni i miesiące mijały, a Irina i Ksenia czekały na swych ukochanych, wciąż martwiąc się o to, czy ich ukochani nie stracili życia. Obie były załamane na wieść o ogromnej klęsce Austriaków pod Ulm i upokarzającej paradzie, w której udział musieli wziąć pokonani, nim oddali się jako jeńcy w ręce Francuzów. Irina uważała poczynania Napoleona za zbrodnicze, zwłaszcza zajęcie Wiednia. 

Ksenia aż tak nie przejmowała się politycznymi zawieruchami, drżąc jedynie o życie Siergieja. Nie otrzymywała listów od niego, w przeciwieństwie do Iriny, do której Dymitr pisał niemal ciągle, nie miała więc pojęcia, co dzieje się z jej małżonkiem. Do matki wysłał jedynie może dwa listy, z których niewiele można było się dowiedzieć. Wszystkie cztery bardzo niepokoiły się o swego Sieriożę.

Dopiero teraz dostrzegła, jak bardzo brakuje jej męża. Jego troski o nią oraz matkę i siostry, uśmiechu, który tak rzadko gościł na jego twarzy, ale też marudzenia, niezadowolonej miny, politycznych wywodów czy wpadania w gniew.

Nie myślała, że jego wyjazd tak na nią wpłynie. Podświadomie jednak kochała go bardziej, niż sobie to wyobrażała, a teraz uczucie to uderzyło w nią ze zdwojoną siłą. Dałaby wszystko, byle tylko do niej wrócił, pocałował ją w czoło, jak wtedy, gdy odjeżdżał, objął ją i zapewnił, że wszystko będzie dobrze. 

Sytuacji nie poprawiało dodatkowo zachowanie jego matki. Zofia chodziła umęczona po wielkim domu, cały dzień lamentując nad tym, że jej jedyny syn zapewne nie wróci do domu, gdyż jakiś żądny krwi Francuz strzeli mu w serce i nawet dziecko nie zostanie po jej biednym Sieriożce. 

Jedynie dziewczęta starały się mężnie znosić nieobecność brata. Nadieżda uspokajała matkę, gdy ta wpadała w histerię, a Anastazja zabawiała wszystkich, wygłupiając się i robiąc zabawne miny.

Któregoś dnia wszystkie panie siedziały w bawialni. Zofia robiła na drutach rękawiczki na zimę, które zamierzała sprezentować synowi po jego, jak miała nadzieję, rychłym powrocie. Nadia czytała książkę, a Ksenia bawiła się z Nastką porcelanowymi lalkami, które kupił dla niej Siergiej.

— Wiesz co, Kseniu, tęskno mi za Sieriożką — westchnęła w którymś momencie. — Czasem jest taki niedobry, ale kocham go. W dawnych czasach zawsze przynosił nam coś dobrego do jedzenia, parę razy nawet prawdziwą czekoladę! No i kupił mi te śliczne lalki... Ma dobre serduszko, chociaż bywa taki okropny!

— Wiem o tym, kochanie. Ale bez tego nie byłby naszym Sieriożką. — Ksenia spojrzała na nią tkliwie.

Zdała sobie sprawę z tego, że chociaż jego marudzenie nieraz doprowadzało ją do szału, bez niego nie kochałaby go tak bardzo. Wtedy byłby całkiem innym człowiekiem.

— A Kseniu, powiedz mi, kiedy ty i Sieriożka będziecie mieli dzieciątko? On byłby taki uroczy jako tatuś! I taki śliczny, tylko sobie wyobraź! Sieriożka z takim maleństwem na rękach, czyż to nie byłoby urocze?

— Tak, byłoby — westchnęła. Miała nadzieję, że matka Siergieja nie słyszała słów córki. — Ale na razie raczej bym o tym zbyt wiele nie myślała. Nie wiadomo, co będzie po wojnie...

— Och, chciałabym bardzo ujrzeć wasze dzieciątko...

Ksenia poczuła na te słowa ucisk w sercu. Sama pragnęła kiedyś mieć dziecko, czuła jednak, że nigdy nie będzie jej to dane. Nawet jeśli Siergiej wróciłby z wojny, nie było szans, by coś się między nimi zmieniło. Dalej mieli tkwić w tym dziwnym układzie, okłamując Zofię, dziewczęta i samych siebie. Ta myśl była jej tak przykra, że po jej policzkach popłynęły gorzkie łzy, a z gardła wydobyło się gorzkie kwilenie. 

Zofia podniosła się z siedzenia i podbiegła do Kseni, zdumiona i zaniepokojona jej szlochem. Objęła synową i przycisnęła mocno do siebie, chcąc ją ukoić, ta jednak rozszlochała się jeszcze bardziej. Matka Siergieja tak bardzo wierzyła w ich wielką miłość, tymczasem oni tak okrutnie ją okłamywali! Nie mieli serca. Oboje. Powinni z tym skończyć. Tylko jak?

— Kseniu, kochanie, nie martw się, Sieriożka na pewno do nas wróci, nie zostawiłby starej matki. Będzie dobrze.

Ksenia jednak wiedziała, że wcale tak nie będzie.

Eugeniusz rzucił piórem z furią i uderzył dłonią o biurko tak, że kałamarz podskoczył i przewrócił się, zalewając czystobiałe kartki papieru. Mężczyzna zaklął i zgniótł je w wielką, czarno-białą kulkę, którą wyrzucił do kosza na śmieci.

Nie miał już sił na tłumaczenie Arystotelesa na rosyjski. Greckie słowa mieszały się w jego głowie z rosyjskimi, francuskimi i łacińskimi, tworząc bezładną masę nikomu niepotrzebnych liter. To, co niegdyś było dlań przyjemnością, teraz nie dawało mu ani krzty radości.

Podobnie zresztą było z grą na harfie. Niegdyś boskie dźwięki wydobywane spod strun instrumentu koiły jego zszargane nerwy, lecz odkąd przyjechał do Radonieża, niechciany i odrzucony, gra nie przynosiła mu nic poza frustracją. Miał ochotę porozrywać wszystkie struny i roztrzaskać instrument o ziemię.

Potrzebował Iriny. Pragnął jej jak powietrza. Ale sprawa była już przegrana. Wołkońska miała zostać żoną Gruszeckiego, a jemu przeznaczone było cierpieć katusze samotności do końca świata. 

A może lepiej... Lepiej byłoby się zabić? Zniknąć? I tak nikt by po nim nie płakał. Matka zupełnie nie przejęłaby się jego zniknięciem, podobnie jak Larysa. Aleksander może uroniłby kilka łez nad jego grobem, lecz później wróciłby do swej mlekiem i miodem płynącej krainy małżeńskiego żywota w ramionach jego siostry. A Irina... Irina nawet nie dowiedziałaby się o tym, co wydarzyło się w dworze w Radonieżu, zbyt zajęta wiciem swego miłosnego gniazdka z Gruszeckim.

Wszystko byłoby idealnie. Skończyłyby się jego męczeńskie katusze, jego bezsensowny żywot, który nie przynosił żadnego pożytku społeczeństwu. 

Wysunął pierwszą szufladę i zaczął przerzucać schowane w niej papiery. To, czego szukał, powinno leżeć na samym dnie, pod aktami własności, rachunkami i innymi starymi dokumentami. Nagle wśród pożółkłych kartek papieru błysnęła zimna stal. Jej chłodny dotyk, miast ostudzić jego zapał, tylko go wzmógł. Wyciągnął szybkim ruchem mały pistolet i wybiegł z pokoju. 

Pokonał schody i znalazł się na zewnątrz. Oczy dziwnie mu błyszczały, ręce trzęsły się w jakimś obłąkańczym szale, krew szumiała mu w uszach, a nogi same niosły Bóg wie gdzie. Dopiero po chwili pojął, że zmierza nad jezioro znajdujące się obok jego posiadłości. Lubił przebywać nad nim latem. Bił od niego przyjemny chłód, dający ulgę w upalne dni.

Tak.

Jezioro.

Ulga.

Ulga i zapomnienie.

I wolność.

„Tak, strzelę sobie w głowę albo w serce, mało ważne, tak, bym wpadł do jeziora. Nie chcę pogrzebu z wielką pompą, woda będzie lepszym grobem" — pomyślał. — „Nikt mnie nie znajdzie i będę miał tu wieczny spokój. Koniec z matką, z Larysą, koniec z kobietami i miłością. Mam ich wszystkich dość, każdej jednej! To ich wina!".

Nawet nie spostrzegł się, gdy stanął już nad jeziorem. Spokojna tafla błyszczała czarodziejsko w promieniach słońca. Wabiła go tymi magicznym ognikami, niby jakaś rusałka łaknąca przyglądającego się jej młodzieńca. Pragnął rzucić się w jej objęcia, zatańczyć z nią ostatni taniec i zakończyć tę tragifarsę, w której był głównym aktorem.

Zaczął odpinać koszulę i podchodzić do jeziora. Z każdym krokiem utwierdzał się w swym postanowieniu. Guzik po guziku, metr po metrze, żądza śmierci była w nim coraz większa. Stał już na krawędzi jeziora, gdy wyciągnął pistolet i przyłożył go do serca. Nawet nie drgnął, kiedy zimna, metalowa lufa dotknęła jego skóry. Położył palec na spuście. Przed oczyma stanęło mu całe życie.

Piękne dzieciństwo, gdy biegał z ojcem, prawdziwym szaleńcem, po łąkach Radonieża. Narodziny Larysy i rychła śmierć Konstantego w dość niejasnych okolicznościach. Pijackie burdy w towarzystwie Aleksandra, miłosne uniesienia z Claire... I czysta, niewinna, pozbawiona wszelkich żądz miłość do Iriny.

Nienawidził swojego życia.

Nienawidził.

Palec zacisnął się desperacko na spuście, jakby chwytał się ostatniej deski ratunku.

Ale nie miał siły.

Nie miał siły, by go nacisnąć. Piekielnie się bał, nawet jeśli ramiona kochanki z jeziora tak bardzo go nęciły. Przesunął pistolet wyżej, ku szyi, aż znalazł się na skroni. Eugeniusz zaśmiał się gorzko na myśl o tym, że jego piękne lico, to lico, przez które ludzie często mieli go za niemającego żadnej wartości poza urodą, zaraz będzie roztrzaskane, a skrawki jego mózgu rozbryzgną się na jego wysokim, szlachetnym czole. Żałował, że nikomu nie będzie dane ujrzeć go w tym stanie, chyba że temu, kto odnajdzie jego ciało, w co nie wierzył.

Znów zacisnął dłoń na pistolecie i już miał pociągnąć za spust.

Miał pociągnąć za spust.

Miał pociągnąć za spust, ale tego nie uczynił, gdyż zbytnio owładnął nim strach. Chociaż cierpiał, nie potrafił ukrócić tej męki, jaką stało się dla niego życie. 

Był głupcem.

Cholernym głupcem.

Przecież co było trudnego w naciśnięciu przeklętego spustu?!

Ale nie potrafił, nie mógł tego zrobić, nawet jeśli tak gorąco tego pragnął. Wydał z siebie dziki ryk, przypominający zwierza, i ze złością cisnął pistolet do jeziora. Usłyszał tylko plusk wody. Tupnął gniewnie nogą, pozapinał guziki i odszedł.

Miał nadzieję, że uda mu się wrócić do domu, nie będąc przez nikogo zauważonym. Na nadziei jednak tylko się skończyło, bowiem po chwili natknął się na Maksimoczkina, zarządcę swego majątku, który czuwał nad Radonieżem, gdy on przebywał w Petersburgu.

Maksimoczkin był to około pięćdziesięcioletni, niski człowieczek o okrągłej, łysej głowie i sumiastym wąsie. Tego dnia ubrany był w białą koszulę i cynobrową kamizelkę, która śmiesznie kontrastowała z jego żółtą, niezdrową twarzą. Eugeniusz cenił jego skrupulatność i inteligencję, czasem jednak irytowała go nadmierna ciekawość zarządcy.

— O, książę, co książę tutaj robi? Jakiś dziwnie podenerwowany książę jest! Myślałem, że książę to w domu siedzi i zajmuje się tymi swoimi projekcikami.

— Panie Maksimoczkin, nie mam teraz ochoty na takie rozmowy. Jest o czym mówić?

— Tak, Chłopow chce się z panem widzieć. Zaprowadzić pana do niego?

— Poproszę — westchnął i pozwolił się prowadzić ku domowi należącemu do zarządcy, w którym Jarmuzow zwykł przyjmować petentów.

— Słyszał książę o podróży naszego cara?

— Mówi pan o tej wizycie w Puławach, u Czartoryskiego? Ktoś coś mi mówił na ten temat, lecz nie wiem, jak zakończyły się rozmowy. Nie jestem panu w stanie nic rzec na ten temat.

— Czartoryski umyślił sobie, żeby odtworzyć Polskę pod carskim berłem.

— Też mi coś! — prychnął gniewnie Jarmuzow. — Cóż za megaloman z niego! Odtworzyć Polskę! Przecież to już niemożliwe, Polski nie ma i nie będzie. Jaki car miałby niby mieć w tym interes?

— Nie wiem, ale nie o tym chciałem pomówić. Nasz car jest już w Berlinie i podobno pertraktuje z królem pruskim. Chce, by przystąpił do wojny. Oczywiście, Czartoryski zaczął się mieszać i chyba nawet chciał zagrozić Fryderykowi Wilhelmowi wojną, ale nasz car mądra bestia i nie dał się zwieść tej polskiej kreaturze! Po co przysparzać sobie wrogów, którzy mogą stać się potencjalnymi sojusznikami Francji?

— Tak, tak, mądry z niego człowiek, zawsze powtarzałem, że niegdyś dorówna Piotrowi Wielkiemu i choć jest jeszcze młodziutki, to zapowiada się na wybitnego władcę. Zobaczy pan, Maksimoczkin, że za paręnaście lat będą mu wznosić ogromne pomniki, a na cokołach napiszą Aleksander, pogromca Napoleona. Przepowiadam to panu. To czego tak właściwie chce Chłopow?

— Jakiś inny chłop coś mu zabrał i cóż, pokłócili się. Chce sprawiedliwości.

— W takim razie dostanie ją — odrzekł Eugeniusz.

Rozmowy o polityce czy kłopotach jego poddanych nieco odciągały go od jego własnych rozterek. Problemy chłopów były tak przyziemne i łatwe do rozwiązania! Dlaczego on nie mógł mieć tak przyziemnych trosk, tylko męczył się przez kobiety?

Gdy dotarli do domu Maksimoczkina, już w progu przywitał ich ubrany w brązowy kaftan i wysokie buty z cholewami chłop. Włosy miał rozwichrzone, a jego oczy płonęły gniewem.

— Czego chcecie, Chłopow? — Eugeniusz spojrzał na niego beznamiętnie.

— Panie mój, książę! — wykrzyknął z gniewem chłop. — Niech pan zrobi porządek, bo ja dłużej tak żyć nie będę! Bołotnikow ciągle kradnie mi kury! Jedna mi została, jedna, bo resztę ten bezwstydnik ukradł i pożarł! 

— Czy ktoś go przyłapał? 

— Tak, dzieci moje widziały i żona moja, a ja im wszystkim wierzę bez zastrzeżeń! Po co miałyby starego ojca okłamywać, jak to dobre dzieci są!

— Oczywiście, oczywiście, po co, po co... — westchnął Eugeniusz.

Zaczęło mu się kręcić w głowie. Zdecydowanie powinien się położyć i zażyć coś na sen. Ledwo mógł myśleć.

— Co pan zamierza z tym zrobić, mości książę? Bo ja tego tak łatwo nie odpuszczę szczurowi! 

— Panie Maksimoczkin, proszę dopilnować, by ten Bołotnikow dostał pięć razów batem, a panu Chłopowowi proszę odkupić kury z mojego majątku. Do widzenia — rzekł nieprzytomnie i wyszedł.

Wiedział, że nie powinien wydawać wyroku na Bołotnikowa, nie wysłuchawszy jego zeznań. Tak nie zachowywał się sprawiedliwy gospodarz. Czuł jednak, że nie byłby w stanie dziś tego uczynić. Nie zezwalał mu na to jego stan psychiczny. Nie wytrzymałby kolejnych zeznań. Miał dość nawet po politycznym wywodzie Maksimoczkina, z którym przecież całkiem lubił dyskutować. Wiedział, że najlepiej zrobi mu teraz sen. Udał się więc do domu i położył się w swojej sypialni. Zasnął, lecz sen nie okazał się dla niego wybawieniem, bowiem w koszmarach wciąż prześladował go spust pistoletu, którego nie odważył się nacisnąć. I Irina, przyczyna jego cierpień. Dlaczego musiał się w niej zakochać?


Gienek mnie zaskoczył z tym pistoletem, zupełnie jak inny pan, który miał podobne przeżycia XD Po prostu kazał mi skierować go nad to jezioro i samo poszło... Mam nadzieję, że jakoś wyszło...

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro