Cena miłości

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Jakże nie mam smutna być?

Za starego każą iść.

Czasu niewiele, jeszcze dwie niedziele

mogę, miły, z tobą być.

piosenka ludowa

***

Emilia zatrzymała się na rozstajach i rozejrzała. Od kilku dni siąpił drobny deszcz i widoczność była słaba. Przemokła opończa, której nie mogła dosuszyć nad nędznym ogniem, jaki udawało jej się rozniecić wieczorami, ciążyła na ramionach. Całe szczęście, że zamieniła chłopski strój, który przywdziewała zawsze, kiedy zatrzymywała się gdzieś na dłużej, na swój długi do kolan, rozszerzany surdut i wpuszczone w buty szarawary. W takim ubraniu wędrowało się o wiele lepiej – inaczej ciągnęłaby za sobą przemoczoną do kolan ubłoconą spódnicę.

Na dodatek ten przeklęty zwierzak znowu gdzieś się zapodział.

– Jaśniepan! Gdzie jesteś?

Na ogół nie zwracała uwagi na to, czy znajduje się w zasięgu wzroku, ale nie widziała go od dłuższej chwili i obawiała się, że zgubił ją we mgle. Zdążyła już do niego przywyknąć, chociaż wciąż czuła się trochę nieswojo w jego towarzystwie. W końcu od niemal czterech lat wędrowała sama.

Pierwszą noc w drodze postanowiła spędzić pod rozłożystą jodłą, której gałęzie, zwieszające się nisko nad ziemią, dawały ochronę przed deszczem. Umościła legowisko z suchych igieł, które przykryła pledem, ułożyła się plecami do pnia i przycisnęła do piersi nóż. Wciąż nie wiedziała, z jakim potworem miała do czynienia, a nie miała zamiaru pochopnie obdarzać go zaufaniem.

Zaczęła powoli zapadać w sen, kiedy poczuła jakiś ruch. Obudziła się momentalnie, usiadła i machnęła na oślep sztyletem. Jaśniepan odskoczył i przysiadł w bezpiecznej odległości. Rozchylił pysk i wyciągnął język, sapiąc lekko. Gdyby nie byłoby tak ciemno, Emilia przysięgłaby, że na jego pysku maluje się oburzenie.

– Jeśli myślisz, że możesz się wpraszać do mojego legowiska, to się grubo mylisz. Zawsze śpię sama i chcę, żeby tak pozostało.

Jaśniepan sapnął głośniej i zwinął się w kłębek, odwrócony do niej plecami.

Obudziła się później niż zwykle. Stwór spał przyciśnięty placami do jej zgiętych nóg. Był zaskakująco ciepły. Od tej pory nie komentowała tego, że co wieczór, kiedy już zasypiała, układał się tuż obok niej.

Zdążyła zauważyć, że jego zachowanie pod pewnymi względami odbiegało od psiego. Węszył zapamiętale, jednak nigdy nie zauważyła, żeby tarzał się w trawie. Nie załatwiał przy niej potrzeb fizjologicznych. Pewnego poranka zastała go przy wylizywaniu jaj i wyraz jego pyska najlepiej można by określić jako zawstydzenie. Po tym incydencie nie pokazywał się jej na oczy aż do wieczora.

Teraz wreszcie wyłonił się zza wielkiego krzaka tarniny obsypanego chmurą białych kwiatów. W pysku trzymał jakiś przedmiot.

– Co tam znowu przywlokłeś?

Jaśniepan rzucił jej pod nogi kawałek przerdzewiałego żelaza. Wyglądało jak złamana obręcz beczki. Emilia obejrzała ją uważnie i spojrzała na zwierzę, wpatrujące się w nią z wyczekiwaniem.

– Chcesz mi coś pokazać?

Jej towarzysz pobiegł między krzaki. Odrzuciła żelastwo na bok i poszła za nim. Kiedy przedzierała się przez zalaną deszczem gęstwinę, na ubraniu zostawały jej białe płatki kwiatów.

W zaroślach znajdował się spory kopczyk, długi może na dwa łokcie. Składał się z odłamków skał, pośród których widać było sporo krzemieni, i wszelkiego rodzaju żelastwa. Były tam kawałki starej brony, kiełzna, zepsute obcęgi i pordzewiałe ostrza siekier. Wszystko obłożono bezlistnymi, kolczastymi gałązkami.

Emilia poczuła znajome mrowienie na lewym przedramieniu. Przyjrzała się okazałemu wieńcowi, który zdobił całą konstrukcję. Główki czosnku nie zdążyły przegnić podczas ostatnich deszczów, czyli ktoś był tutaj całkiem niedawno. Kobieta położyła dłoń na łbie zwierzęcia, które przysiadło obok niej.

– Dobra robota. Coś czuję, że znajdzie się dla nas praca.

Rozejrzała się i dostrzegła między bezlistnymi krzewami wydeptaną ścieżkę. Rzuciła jeszcze raz okiem na stos kamieni i żelaza, po czym ruszyła błotnistą dróżką.

Po kilkunastu minutach dostrzegła pierwsze chaty. Przy wjeździe do wsi stała przekrzywiona kapliczka. Figura świętego obłaziła z farby, otoczona przywiędłymi już wiosennymi gałązkami. Wychudzone kury grzebały w ziemi przy drodze. Nie było widać zbyt wielu ludzi, ale w trzecim obejściu wreszcie zobaczyła jakieś oznaki życia.

Drobny chłopiec, na oko dziesięcioletni, przekopywał niewielką grządkę pod płotem. W drugim końcu ogrodu kobieta próbowała wyszarpać z ziemi jakieś wyjątkowo uparte kłącze. Kiedy Emilia podeszła do ogrodzenia, chłopiec przerwał pracę i z wyraźnym przestrachem zaczął obserwować Jaśniepana, który był tylko niewiele niższy od niego. Kobieta nie zauważyła ich, pochłonięta swoim zadaniem. Wreszcie wyszarpała korzeń z ziemi, zatoczyła się lekko i spostrzegła przybyszów.

– Szczęść Boże – powiedziała Emilia.

– Daj Panie Boże. – Gospodyni przyjrzała się jej nieufnie i wytarła nos rękawem. – Drogę zgubiliście?

– Wręcz przeciwnie. Macie tutaj problem z jakimś nieumarłym?

Kobieta wykrzywiła usta i splunęła na ziemię.

– Juści, od przeszłego lata nas poczwara gnębi. Krowa nam tak osłabła, że przez ostatnie dwa miesiące w ogóle mleka nie chciała dawać. Pokąsała ją ta zaraza wściekła i ledwo gadzinę odratowaliśmy. A co wam do tego?

– Mogę pomóc.

– To wy nie pierwsza i pewnikiem nie ostatnia jesteście, która będzie próbować. Był już owczarz z Leszczawki, radził, radził i nie poradził. Kościelny też przyjechał z sąsiedniej wsi egzorcyzma odprawiać, a strzyga jak latała, tak lata. – Kobieta pokręciła głową. – Ale coś mi wyglądacie na taką, która i tak będzie chciała popróbować.

Emilia uśmiechnęła się pod nosem.

– Coś więcej mi o tej strzydze opowiecie? Mogę obejrzeć waszą krowę?

– Oglądajcie sobie, jeśli wola. Ale o strzygę to pytajcie u Wieczorków, od nich to całe nieszczęście się zaczęło. – Kobieta wskazała ręką. – Dom pośrodku wsi z malowanymi okiennicami.

Nietrudno było znaleźć zadbaną chatę, podmurowaną i krytą drewnianym gontem. Szczupła dziewczyna o rzadkich, rudawych włosach zaplecionych w dwa cienkie warkoczyki zbierała miski i garnki suszące się na płocie. Kudłaty kundelek wybiegł im na powitanie, ale zamiast zacząć ujadać, zamerdał przyjaźnie na widok Jaśniepana.

– Czy to gospodarstwo Wieczorków? – zapytała Emilia.

Dziewczyna miała może trzynaście lat, była w tym pokracznym stadium pomiędzy dzieckiem a panną. Spojrzała ze zdumieniem na przybyłą.

– Tak, a kto pyta? – odpowiedziała po chwili wahania.

– Mam interes do gospodarza – Emilia nie miała zamiaru wdawać się w dyskusję z byle podlotkiem. – Zaprowadź mnie do niego.

Dziewczyna w milczeniu skierowała się do drzwi, a Emilia podążyła za nią, wskazując wcześniej Jaśniepanu, żeby został przy furtce.

– Ojciec, gościa macie – usłyszała, prostując się po przejściu przez niskie drzwi.

Izba była przestronna i czysto utrzymana. Oprócz dużego łóżka, na którym piętrzył się stos piernatów, pod ścianą stały dwa mniejsze legowiska oraz kolebka. Wielka skrzynia malowana w kwiaty i liście rzucała się w oczy od samego wejścia. Na piecu stało kilka garnków, których zawartość bulgotała zachęcająco, a mieszająca w nich krępa kobieta odwróciła się, żeby spojrzeć na przybyłą i wróciła zaraz do kuchennych zajęć. Emilia poczuła zapach słoniny, którą gospodyni roztapiała w szerokim rondlu.

Niedaleko pieca bawiła się dwójka małych chłopców, a przy stole siedział mężczyzna w średnim wieku o sumiastych wąsach i krótko przystrzyżonych, jasnych włosach. Na słowa córki przerwał czyszczenie fajki i spojrzał na nieznajomą pytającym wzrokiem.

– Witajcie, gospodarzu – odezwała się łowczyni. – Wybaczcie najście, ale słyszałam, że wieś gnębi strzyga. Mogę pomóc. Ponoć będziecie w stanie powiedzieć mi o niej coś więcej.

Z kolejnymi słowami Emilii twarz mężczyzny robiła się coraz bardziej czerwona. Szarpnął nerwowo wąs i rzucił szybkie spojrzenie kobiecie, która wciąż odwrócona do pieca mieszała niewzruszenie w garnku. Chłopcy przerwali układanie kształtów z patyczków i przyglądali się ojcu z otwartymi buziami.

– Co ona za jedna, że ma czelność mnie nachodzić w mojej chacie! – wybuchnął niespodziewanie i uderzył pięścią w stół. – Gdybym chciał pomocy, to bym sam se jej szukał.

– Emilia Dołęska, łowczyni – przedstawiła się, patrząc gospodarzowi w twarz bez mrugnięcia okiem.

– Wielkie mi co, łowczyni. Mądrzejsi od niej już próbowali i im się nie udało – mamrotał chłop, wychodząc zza stołu.

– Miałam do czynienia już z niejednym strzygoniem i jak widać, żaden jeszcze mi nie dał rady.

– Nie musi się tutaj przechwalać przede mną. Nie potrzebujemy jej pomocy i bezbożnych jakich sztuczek. – Mężczyzna zbliżył się w jej stronę.

Emilia cofnęła się o pół kroku i położyła dłoń na rękojeści sztyletu.

– Niech pójdzie precz! – Gospodarz potrząsnął ręką, wskazując nieokreślony kierunek w jakim jego zdaniem powinna się udać nieproszona pomocnica.

Dziewczyna o rudych włosach wypadła z kąta izby i uwiesiła się uniesionej ręki Wieczorka.

– Ojciec, już dobrze, nie sercujcie się tak. – Pogłaskała mężczyznę po plecach.

Ten spojrzał na nią jakby zaskoczony i ku zdumieniu Emilii wybuchnął donośnym szlochem. Łzy jak grochy płynęły mu z oczu i kapały z wąsów. Córka objęła go i litościwie pozwoliła mu ukryć twarz na swoim ramieniu.

Emilia skinęła kobiecie, która porzuciła swoje garnki i przyglądała się całej scenie, po czym wycofała się. Tutaj na pewno nie miała czego szukać. Nie rozumiała reakcji gospodarza, ale zdecydowanie nie był w stanie jej pomóc. Może znajdzie się ktoś, kto zechce jej udzielić informacji i zapłacić za unieszkodliwienie strzygi.

Opuściła obejście, skinęła na Jaśniepana, który już w najlepszej komitywie z psem Wieczorków bawił się w zapasy w błocie, i ruszyła dalej. Nie uszła nawet dwudziestu kroków, kiedy usłyszała za sobą tupot drewnianych chodaków i odwróciła się. Gospodyni już za chwilę stała przed nią, próbując złapać oddech. Emilia dopiero teraz zauważyła wyraźnie zaokrąglony brzuch kobiety.

– Pani łowczyni – wysapała. – Wybaczcie, proszę, zachowanie męża. Bardzo potrzebujemy waszej pomocy. To już tak długo trwa, taki wstyd. – Pokręciła głową ze zmartwioną miną. – Coraz więcej ludzi we wsi się od nas odwraca, jak tak dalej pójdzie, to nie będziemy mieli kogo poprosić w kumy do naszego dzieciątka. – Pogłaskała brzuch i spojrzała na Emilię prosząco. Cerę miała poznaczoną śladami po ospie i siecią pękniętych żyłek, ale jej oczy miały głęboki kolor wody w leśnym jeziorze.

– Moja oferta jest wciąż aktualna, pani Wieczorek – powiedziała po chwili namysłu łowczyni. Miała ochotę rozprawić się ze strzygą i potrzebowała pieniędzy. – Nie wiem jednak, jak miałybyśmy przekonać gospodarza do zmiany zdania.

– Już wy się o to nie martwcie, moja w tym głowa. – Wieczorkowa chwyciła ją pod ramię i poprowadziła z powrotem w stronę chaty.

– Co ma w ogóle wspólnego strzyga z waszą rodziną?

Kobieta spuściła głowę, jakby liczyła kamyki na drodze i odpowiedziała dopiero po chwili:

– Strzyga była poprzednią żoną mojego męża. Odebrała sobie życie po tym, jak powiła mu dziecko, będzie już niebawem rok.

– To straszne. Zostawiła przecież jeszcze trójkę dzieci – powiedziała Emilia. Nie była zaskoczona. Jeśli gdzieś była strzyga, była też na ogół jakaś bolesna historia.

– Ale nie, nie. Ja jestem trzecią żoną Jaśka. Pierwsza żona powiła mu trójkę dzieci, Agatkę i bliźniaki. Zmarło jej się na suchoty, będzie już z pięć lat temu. Jasiek długo czekał z ponownym małżeństwem, ale zawróciła mu w końcu w głowie Marysia Wróblówna. Piękna była jak wiosenny poranek, nikt we wsi takiej urodziwej dziewczyny nie pamiętał. Młoda, ledwo szesnaście wiosen, ale w domu bieda aż piszczała, więc matka z radością ją wydała za najbogatszego gospodarza w sąsiedztwie. Niedługo po ślubie była przy nadziei i Jasiek na rękach ją nosił. Kiedy urodziła dziecko, to coś jej się jednak w głowie poprzestawiało, tak mówili. Nie minął tydzień, jak poszła do lasu i odebrała sobie życie. – Przystanęły przy furtce do obejścia.

– A co z dzieckiem?

Wieczorkowa uniosła oczy ku niebu, jakby przeszłe wydarzenia nie mogły się pomieścić w ludzkiej głowie.

– Dzieciątko też umarło, znaleźli je na jej piersi.

Stały chwilę, gospodyni dumając nad tragedią, łowczyni milcząc z grzeczności. W końcu Wieczorkowa westchnęła ciężko i puściła jej ramię.

– Poczekajcie tu, pogadam z mężem – powiedziała, wskazując w kierunku chaty. – Jeszcze jedna sprawa... Jaką sobie życzycie zapłatę?

– Sześć złotych reńskich – powiedziała bez namysłu łowczyni. Ze strzygą nie było żartów, nie miała zamiaru liczyć chłopom taniej ze względu na rzewną opowieść.

Gospodyni weszła do środka, a Emilia usiadła na przyzbie. Po chwili przez warstwy materiału zaczęła przenikać do jej skóry wilgoć. Jaśniepan przysiadł koło niej. Z chaty słychać było podniesiony męski głos i przyciszony, opanowany głos gospodyni. W końcu drzwi się otworzyły.

– Pięć złotych, strawa i nocleg w stodole – powiedziała Wieczorkowa.

Łowczyni wstała i sięgnęła po swój worek.

– Którędy do tej stodoły?

Zapłata wciąż była przyzwoita, a zdarzało jej się nocować w domach, które były mniej solidne niż budynki gospodarskie Wieczorków. Gospodyni otworzyła przed nią szerokie wrota, gestem zaprosiła do środka i zaproponowała, że weźmie jej opończę do wysuszenia przy piecu. Spojrzała niepewnie na Jaśniepana, który wsunął się za kobietami, ale powstrzymała się od komentarza.

Emilia rzuciła worek na klepisko, rozłożyła pled na sianie, zrzuciła buty i umościła się w legowisku. Zapach suchej, skoszonej trawy przywoływał wspomnienie lata. Wyciągnęła nogi, a ręce założyła pod głową, ciesząc się perspektywą suchego miejsca na nocleg. Jaśniepan przyglądał się jej z zaciekawieniem i w pewnym momencie oparł przednie łapy na przegrodzie sąsieku.

– Powoli, powoli – powstrzymała go. – Poczekaj, aż trochę wyschniesz. Gospodarz wyrzuciłby nas na zbity pysk, gdybyś zamoczył mu siano.

Zwierz zeskoczył na ziemię i zwinął się w kłębek. Emilia ziewnęła przeciągle. Zapadał zmrok, pomieszczenie pogrążało się w ciemności i jej powieki zaczęły opadać. Z drzemki wyrwało ją skrzypnięcie drzwi stodoły. Usiadła półprzytomna i zobaczyła zbliżający się krąg światła. Córka gospodarza zamknęła wrota nogą i zbliżyła się nieśmiało. Pod pachą miała zwinięty koc, w jednej ręce dwojaki, a w drugiej kopcący kaganek.

– Matka przysyła wieczerzę. – Położyła rzeczy na stojącym nieopodal pieńku, po czym podała łowczyni okrycie.

Jaśniepan zerwał się i z wielkim zainteresowaniem wyciągnął nos w stronę parującej zawartości naczynia.

– Dziękuję. – Emilia była w łaskawym nastroju i uśmiechnęła się do dziewczyny. – Zwiesz się Agatka, prawda?

Dziewczyna pokiwała głową.

– Czy mogę poczekać aż zjecie, żeby zabrać dwojaki? Ojciec kazał też zgasić kaganek, żeby nie było pożaru.

– Oczywiście, siadaj z nami.

Agatka przysunęła sobie drugi pieniek. Przypatrywała się łowczyni, która łapczywie pochłaniała jarzynową polewkę i ziemniaki ze skwarkami. Od kilku dni nie miała nic ciepłego w ustach i ten skromny posiłek był niczym najwykwintniejsza uczta. Dziewczyna wzdrygnęła się, kiedy Jaśniepan zbliżył się do niej i trącił ją nosem w kolano, jakby chciał się dowiedzieć, gdzie jest porcja dla niego.

– Polubił cię. – Łowczyni otarła usta i odłożyła puste naczynie. – Nie musisz się go bać.

Agatka pogładziła lekko Jaśniepana po łbie. Zwierz usiadł obok niej, zadowolony przymknął oczy i zaczął sapać.

– Nie gniewajcie się na ojca – powiedziała po chwili milczenia, nie patrząc na Emilię. – Od śmierci mojej poprzedniej macochy jest jak nie on.

– Wcale mnie to nie dziwi. Spadło na niego mnóstwo nieszczęść. – Emilia poczuła, że to dobry moment, żeby dokładniej wybadać sprawę.

– Och, żebyście wiedzieli! – ożywiła się dziewczyna. – Kiedy się dowiedział o śmierci Marysi, nie uronił jednej łzy ani nie dobył z siebie słowa. Wyszedł wieczorem z chałupy i kiedy wrócił rano, minę miał zaciętą, a twarz bladą jak upiór. Powiedział, że nie pozwala wymawiać jej imienia, i nawet się nie pojawił, kiedy ją grzebali za wsią.

– Szybko też znalazł nową żonę – zauważyła Emilia. Wcześniej dokonała już kalkulacji i oceniła, że Wieczorkowa musi mieć nie więcej niż trzy miesiące do rozwiązania.

– Któregoś dnia przyszedł do domu z Hanką... matką – poprawiła się dziewczyna – i powiedział, że dzieci nie mogą rosnąć samopas. Ja nie narzekam. Ona jest dla nas dobra i dba o ojca. Dobrze też mieć w domu drugą kobietę, tak to całe gospodarstwo było na mojej głowie.

– A kiedy strzyga się pokazała?

– Będzie jakoś na jesieni zeszłego roku, może ze dwa miesiące po śmierci Marysi. Nikt nie wiedział dlaczego. Pochowali ją jak należy: twarzą do dołu, na plecach dali nóż żelazny, a i mogiłę oporządzili.

– Widziałam. Czasem jednak, jeśli upiór jest silny, takie środki nie pomogą i trzeba się z nim inaczej rozprawić.

Oczy Agatki zalśniły ciekawością w blasku pełgającego płomyka lampki, więc łowczyni ciągnęła:

– Niekiedy rodzą się ludzie, którzy od samego początku mają zadatki na bycie nieumarłym. Dzieje się tak, kiedy dziecko, które przyjdzie na świat, ma od urodzenia zamiast jednej dwie dusze. Poznać to można na różne sposoby. Czasem tacy ludzie rodzą się z zębami albo mają różne podwójne znamiona na ciele. Kłopot w tym, że kiedy osoba taka umiera, jedna dusza, ta ochrzczona, może pójść przed boski trybunał, zaś druga zostaje w martwym ciele i ożywia je, tułając się po ziemi i próbują znaleźć spokój.

– To pewnikiem Marysia takie dwie dusze w jednym ciele musiała mieć – powiedziała przejęta Agatka. – Po prawdzie to ona zawsze taka dziwna była, jakby w jakim inszym świecie myślami błądziła.

– Tak pewnie było. Krzywda i gwałtowna śmierć jeszcze bardziej rozjuszyły tę bezdomną duszę. – Emilia pokiwała głową. – Czy wiesz, jak zginęła?

– Podała dziecku wilcze jagody i sama zjadła. Znaleźli wokół niej.

Łowczyni miała nadzieję, że Agatka nie ma pojęcia, w jakich męczarniach skonała jej poprzednia macocha. Wbrew postanowieniu, żeby nie angażować się emocjonalnie, w jej sercu zakiełkowało współczucie dla Marysi. Co musiało się dziać w głowie tak młodej dziewczyny, żeby popchnąć ją do tego rozpaczliwego czynu? Porzuciła szybko te myśli i zapytała:

– A jak wam strzyga dokucza?

– Na początku to się za bardzo nie naprzykrzała. Przychodziła nocą pod naszą chatę, jęczała, tłukła się trochę. Ojciec z początku udawał, że nic się nie dzieje. Z nadejściem zimy było coraz gorzej, bo zaczęła napadać zwierzęta. Krowę Matyskom pokąsała tak, że gadzina zdechła. Straszny był wstyd, ojciec zapłacił im za szkodę, ale i tak wszyscy zaczęli nas unikać jak zarazy. Za to jakiś miesiąc temu...

Nikły płomyk kaganka zachybotał się, strzelił ostatni raz i zgasł. W stodole zapadły ciemności.

– Ojej, nie wiedziałam, że już tak późno. – Zerwała się i przewróciła swój pieniek. – Pójdę już, nie będę wam po nocy głowy zawracać.

Wzrok Emilii szybko przyzwyczaił się do mroku. Podała dziewczynie dwojaki i rozgrzaną lampkę, a kiedy ta wyszła, odnalazła drogę do swojego barłogu. Ułożyła się na boku, podkładając łokieć pod głowę, i przykryła się dodatkową derką. W ciemności usłyszała szelest.

– No chodź, chyba już jesteś suchy – powiedziała i po chwili poczuła ciepły ciężar, moszczący się w nogach jej legowiska.

***

Obudził ją nad ranem, kiedy było jeszcze ciemno. Uchyliła mu drzwi, a on wyślizgnął się bezszelestnie w mrok przedświtu.

– Tylko mi nie strasz po wsi! – zdążyła powiedzieć, zanim zniknął w porannej mgle.

Sama z przyjemnością wróciła na swoje posłanie. Spała długo, nie zważając na słońce, które wspinało się coraz wyżej na niebie i rzucało smugi światła przez szpary między deskami. Nie obudziła jej krzątanina na podwórku, kiedy Wieczorek zaprzęgał konia i jechał w pole.

Kiedy w końcu otworzyła oczy, czuła się całkowicie zregenerowana. Przeczesała palcami włosy, żeby wytrząsnąć z nich źdźbła słomy i ruszyła na poszukiwanie śniadania. Jaśniepan wciąż nie wrócił, ale miała nadzieję, że zadbał o swój posiłek.

Gospodyni siedziała na stołeczku w drzwiach i ubijała masło. Kosmyki popielatych włosów wysuwały się spod jej chustki. Kiedy usłyszała stuk zamykanych drzwi stodoły, poniosła wzrok i otarła czoło wierzchem ręki.

– Pospaliście, widzę.

– Owszem, od kilku dni nie miałam tak dobrego noclegu.

– Mam nadzieję, że wam Agatka wczoraj nie zawracała niepotrzebnie głowy. Dobra z niej dziewczyna, ale młode to to i wszystkiego ciekawe. Ino bajdurzenia jej w głowie.

– Wcale mi nie przeszkadzała.

– Dobrze by było, żebyście i wy jej nie mieszali w głowie – powiedziała gospodyni po chwili ciszy. – Czasami jak się człowiek za dużo rozmaitości nasłucha, to już sam nie umie rozeznać, co ma w życiu czynić, w jaką iść stronę. Zwłaszcza jeśli jest niedorosłym podlotkiem. Miejcież to na uwadze. – Podniosła wzrok na Emilię, obdarzając ją zaskakująco twardym spojrzeniem.

Łowczyni przypatrywała się jej uważnie. W końcu skinęła głową.

– Będę o tym pamiętać.

– Na piecu są kluski na mleku. – Gospodyni przesunęła stołeczek, żeby zrobić jej przejście.

– Jednej jeszcze rzeczy nie wiem. W jakie dni strzyga wychodzi? – Łowczyni zatrzymała się w progu.

– W każdy czwartek. W dzień jej śmierci – dodała ciszej. – Będzie akurat jutro jak znalazł.

Miała zatem czas, żeby się przygotować. Zjadła szybko trochę polewki. Bliźniaki przyglądały się jej z bojaźnią z kąta chaty i szeptały coś do siebie. Nie zwracała na nie uwagi.

– Wrócę po południu – rzuciła Wieczorkowej gdy wychodziła na zewnątrz.

Później może pochodzi po chałupach i popyta. Teraz chciała zebrać myśli. Dawno nie miała do czynienia ze strzygą. Minął już prawie rok, kiedy pomogła mieszkańcom wsi pod Słomnikami uwolnić się od strzygonia, który przed śmiercią był prawdopodobnie powstańcem zbiegłym z Królestwa Polskiego. Nie poszło jej z nim łatwo. Za życia musiał być bardzo silny. Poturbował ją tak, że przez tydzień musiała nacierać siniaki maścią z arniki.

Z wiejską dziewczyniną powinna poradzić sobie bez problemu. Pomimo tego chciała podejść do zlecenia poważnie. Wyszła za wieś i znalazła się pomiędzy nagimi jeszcze wierzbami, które tworzyły zaskakująco regularny szpaler. Zostawiła surdut w stodole i drżała jedynie w płóciennej koszuli i spodniach.

Przyspieszyła. Ziemia była miękka i wilgotna po ostatnich deszczach. Pachniała zapowiedzią drzemiącego w niej życia. Już niedługo jej palce u rąk i nóg się rozgrzały, a rytm pulsującej szybciej krwi uodpornił ją na dotyk zimnego powietrza.

W lesie już się nie krępowała, tylko ruszyła biegiem. Grunt był nierówny, ale czerpała przyjemność z odnajdywania oparcia dla stóp, przeskakiwania omszałych pni i wyszukiwania najmniej mokrych fragmentów leśnej ściółki. Promienie słońca prześlizgiwały się wśród roztańczonych cieni, a drzewa szumiały pod naporem wiatru. W jej głowie też szumiała krew i gdy tak pędziła przed siebie w rozbryzgach błota i chlastaniu gałązek, przez moment zdawało się jej, że ona i las są jednością. Pozwoliła się porwać temu przyjemnemu złudzeniu, a w jej wnętrzu nie było nic poza wiatrem i galopującym biciem serca.

Zatrzymała się, dopiero gdy napotkała na swojej drodze strumień zbyt szeroki, żeby go przeskoczyć, i zbyt głęboki, żeby chciała się przez niego przeprawić. Stała, dysząc ciężko. Jej policzki pulsowały, a koszula kleiła się do karku. Odchyliła głowę i spojrzała w górę. Czubki sosen kołyszące się na tle nieba, po którym przesuwały się szybko podłużne chmury, sprawiały wrażenie, jakby drzewa miały zaraz się przewrócić. Zakręciło się jej w głowie.

Obmyła twarz lodowatą wodą ze strumienia i zaczerpnęła łyk. Mięśnie jej nóg osłabły po gwałtownym wysiłku. Zlustrowała drzewa i zarośla, które porastały brzeg rzeczki, wypatrując tego, czego poszukiwała. W końcu wyprawa do lasu nie miała na celu jedynie biegania po krzakach.

Uszła kawałek z biegiem strumienia, zanim znalazła wyrośniętą topolę. Najniższe gałęzie były grube, więc musiała wspiąć się kilka metrów w górę. Usiadła okrakiem na ostatnim konarze, który mógł wytrzymać pod jej ciężarem, zamiast jednak wybrać odpowiedni kawałek drewna, oparła głowę o pień i zapatrzyła się przed siebie. Gdy trwała nieruchomo, zaczęła dostrzegać wokół siebie wszechobecne poruszenie budzącej się natury. Ptaki ćwierkały jak oszalałe i smyrgały z drzewa na drzewo. W zeszłorocznych liściach w dole grzebała wiewiórka, a pierwsza ospała mucha zabzyczała Emilii nad uchem.

Otrząsnęła się w końcu, odłamała trzy proste gałązki, po czym rozpoczęła wędrówkę w dół. Przysiadła na kupce suchych liści i wyjęła nóż. Po kilku sprawnych ruchach pozbawiła pierwszy kawałek drewna kory. Gorzki aromat świeżo zbudzonych soków uderzył ją w nos. Ostrożnie zaczęła nadawać kołkowi kształt, pilnując, aby nie był zbyt cienki.

Z jej plecami coś zaszeleściło. Taki dźwięk mogłaby wydawać drobna zwierzyna albo Jaśniepan, który przemieszczał się wyjątkowo cicho. Nawet nie odwróciła głowy.

– To ty, darmozjadzie?

– Aaa... To ino ja, pani łowczyni.

Agatka wyszła z krzaków. Głowę miała odkrytą i jej rzadkie włosy lśniły w słońcu jak płynne złoto z miedzianym połyskiem. Zdjęła z pleców chustę pełną chrustu, rzuciła ją na ziemię i usiadła na niej z pełnym lubości westchnieniem.

– Śledziłaś mnie? – Emilia obdarzyła ją zaledwie jednym spojrzeniem znad swojej roboty.

– A gdzieżby. Dopiero przed chwilą was zauważyłam, jakeście złazili z drzewa. Aleście daleko uszli – ciągnęła, gdy nie doczekała się odpowiedzi po dłuższej pauzie. – Ja już świtaniem wyszłam z domu, żeby uzbierać chrustu.

– Widocznie szłam szybciej od ciebie. – Jednostajne zgrzytanie noża na drewnie w dłoniach łowczyni towarzyszyło rozmowie. – Albo znam skrót.

– Czy znacie wszystkie lasy w okolicy? – zapytała dziewczyna z nabożną czcią. – Ja to zawsze czuję się tutaj jakoś tak...

– Ba, w okolicy. W całej Galicji – odparła śmiertelnie poważnie Emilia, ale widząc, że oczy dziewczyny robią się okrągłe ze zdumienia, dodała: – Dworuję sobie. Nie znam wszystkich lasów, to by było niepodobieństwem. Za to wiem, jak się odnaleźć nawet w takim, którego nie znam.

– A skąd to wszystko wiecie?

– Opowiadałaś wczoraj, że miesiąc temu strzyga coś zrobiła, ale nie zdążyłaś dokończyć – zignorowała pytanie Emilia. Nie miała zamiaru rozsierdzać gospodyni i karmić jej pasierbicy opowieściami. – O co chodziło?

– Ano tak... – Agatka zamyśliła się i splotła palce jak do modlitwy. – Juści, ze cztery niedziele temu już to było. Ale to aż straszno mi o tym mówić.

– Bardzo mi to pomoże.

– Skoro tak, to powiem. – Dziewczyna spojrzała na nią spode łba. – Akurat to było tydzień przed Palmowa Niedzielą. Wstalimy jak zwykle z rana, żeby iść do kościoła. Matka zamarudziła, bo ją po nocy dziecko w żywocie kopało, i kapkę później się wybrała wydoić krowy. Poszła, a za chwilę jak nie wrzaśnie! Polecielim z ojcem, a tam matka na klepisku leży jak długa, wiadro przewrócone, a cała obora umazana posoką.

– Strzyga zaatakowała wasze zwierzęta?

– Nie krowy, dzięki Bogu. Ale pieska naszego drugiego, ojca ulubionego, zadusiła. Kark mu przetrąciła, widzicie. – Agatka była blada jak płótno. – Brzuch mu też rozpruła i uwalała wszystko krwią. Jak w jatce tam było. Nie wiedziałam, że w takim małym stworzeniu tyle może być krwi... A doszorować to, to dopiero było skaranie boskie.

Łowczyni przerwała struganie i zapatrzyła się w przestrzeń. Strzyga nie posługiwała się inteligencją podobną do ludzkiej, nie zachowywała też dokładnych wspomnień ze swojego naturalnego życia. Bardziej przypominała zwierzę ze swoimi instynktami. Nie oznaczało to, że pewne silne sentymenty nie mogły przetrwać w jej pokracznej duszy. A z opowieści Agatki wynikało, że jednym z takich uczuć była nieposkromiona niechęć do rodziny Wieczorków.

– Czy to na nią ten kołek? – zapytała Agatka po chwili.

– Na nią, nie na nią, nie twój interes. – Emilia podniosła się, włożyła kawałki drewna za pas, a nóż do zawieszonej obok pochwy z wytłaczanej skóry. Otrzepała spodnie z kawałków liści. – Muszę iść. Ty też się zbieraj. Nigdy nie wiadomo, co się w wiklinach nad rzeką czai na podlotki, co lubią po próżnicy język strzępić.

Agatka zrobiła nietęgą minę. Była zdecydowanie zbyt podatna na sugestię. Zerwała się i kiedy łowczyni obejrzała się po przejściu kilku metrów przez ramię, już jej nie było. Całe szczęście. Jeszcze tego brakowało, żeby łaziła za nią, przy okazji narażając ją na gniew gospodyni.

Pojawienie się dziewczyny i jej gadanina, chociaż pożyteczna, zburzyła całkowicie to krótkotrwałe poczucie spokoju. Przypomniała sobie, że w rzeczywistości tutaj wcale nie było jej miejsce. Ani w stodole Wieczorków, ani w żadnej innej wsi. Jedynie w ruchu, nieustającym przemieszczaniu się znajdowała miejsce, w którym mogła być sobą.

Wyciągnęła zza pasa z grubsza ostrugany kołek i zamachnęła się z całej siły, celując w wyimaginowanego przeciwnika. Obróciła się i pchnęła, po czym odskoczyła w tył i przyjęła pozycję na ugiętych kolanach. Z początku szło jej opornie, jakby ledwo co przebudzone mięśnie musiały przypomnieć sobie znane wcześniej odruchy. Wiedziała jednak, że źródłem siły nie są jej członki, ale głowa. Skoncentrowała się i ponownie zmusiła ciało do wysiłku. Potem jeszcze raz, kolejny i kolejny, powtarzając ciosy, uniki i wyważone upadki w różnej kolejności. Przerwała, dopiero gdy po nosie spłynęła jej kropelka potu. Otarła twarz rękawem koszuli i ruszyła w powrotną drogę.

Wyszła z lasu w nieco innym miejscu i chwilę zajęło jej, zanim zorientowała się, jak dotrzeć do chaty Wieczorków. Starała się przemykać niepostrzeżenie na tyłach zabudowań. Zbliżał się czas wieczerzy, więc na polach i w obejściach nie było wielu ludzi.

Mijała właśnie obórkę, której dach prosił się pilnie o naprawę, kiedy usłyszała znajomy głos. Bezszelestnie przywarła do ściany budynku i nadstawiła ucha.

– ...Mówię ci przecie, że mnie się to ani o jotę bardziej nie podoba. Ale co mam zrobić? Moja kobita się uparła – mówił Wieczorek.

– Coś te kobity kręcą tobą, jak chcą, bracie.

– Co zaszkodzi, żeby spróbowała? A nuż się jej poszczęści. Pewnikiem z mocami piekielnymi sama ma konszachty. Wystarczy spojrzeć na tę bestię, która się za nią snuje.

– Ano co prawda to prawda. Moją Baśkę to tak dzisiaj przeraziło to psisko, kiedy czerpała wodę, że mało brakło, a sama by wpadła do studni.

Brat Wieczorka miał szczęście, że Jaśniepan tego nie słyszał. Emilia była pewna, że pokazałby mu, jak potrafi na serio człowieka nastraszyć.

– Ciągnie swój do swego, nie dziwota. Obu im źle z oczu patrzy. – Rozległ się dźwięk spluwania. – Drzewiej to lepiej bywało. Pamiętasz, co dziaduś opowiadał nam o czasach swego dziadusia? Przychodził chłop jak buk ze srogim mieczem i wszystkie potwory ubijał. A że włosy miał dziwne i obejście mrukliwe, to czy to komu przeszkadzało? Nie przeszkadzało. A teraz snuje się takie nie wiadomo co, ledwo matce spod spódnicy wypadło, i duma, i mądruje.

– Aż dziw, że postanowiła łaskawie ubić nam Marys... znaczy strzygę.

Jedyna odpowiedzią była cisza. Po chwili rozmówca Wieczorka odezwał się ponownie:

– Myślisz, że warte to było tego, Jasiek?

– Nic ci do tego. Co się stało, to się nie odstanie.

– Ino frasunek i sromotę wszystkim to przyniosło. Maryś spokoju po śmierci znaleźć nie może, młody Kocot w cesarskiej armii Bóg wie gdzie, a cała wieś przeciw tobie. Stara Kocotowa po śmierci męża bez najstarszego syna ledwo ciągnie, niewiele braknie, a będzie musiała gospodarstwo sprzedać i ze swoim drobiazgiem iść na żebry.

– Dajże pokój! – Gospodarz podniósł głos. – Mówisz, jakbym nie wiedział. Musisz to posypywać solą rany?

– Na co ci to było, Jaśku. – Brat Wieczorka nie poddawał się. Emilia mogłaby przysiąc, że w tym momencie patrzy ze smutkiem na brata i kręci powoli głową.

– Tym bardziej każdy sposób jest dobry. Może pomoże nam ta potworzyca co naprawić.

– Niech Bóg da.

Dalszych słów nie dosłyszała, bo mężczyźni się oddalili. Przez chwilę stała w stygnącym wieczornym powietrzu i rozmyślała nad tym, czego się dowiedziała. Nie po raz pierwszy miała okazję się przekonać, że nie trzeba czytać romansów czy kroniki towarzyskiej w gazecie, żeby dotknąć prawdziwej tragedii. Wystarczyło przypatrywać się uważnie i słuchać zwykłych ludzi.

Ziemia wciąż skrywała zimowy chłód, który teraz szybko oddawała. Kiedy lekko wilgotna pod pachami i na karku koszula dotknęła jej skóry, przez jej ciało przebiegł dreszcz. Objęła ramiona dłońmi i ruszyła w kierunku gospodarstwa Wieczorków.

W stajni było już prawie całkiem ciemno, ale poruszenie w sianie, które usłyszała po przekroczeniu progu, mogło mieć tylko jedno źródło.

– Widzę, że Jaśniepan raczył wrócić.

Zwierz podszedł do niej i okrążył ją, merdając niespiesznie, po czym usiadł przed nią. Jego ogon wciąż zamiatał klepisko.

– Dobrze się bawiłeś? Słyszałam, że straszyłeś miejscowe dziewki.

Częstotliwość merdania wzrosła.

– Gdybyś zechciał tego więcej nie robić, będę zobowiązana. Już wystarczy, że wszyscy patrzą na nas krzywo z powodu samego faktu naszego istnienia. – Poklepała go niezręcznie po łbie. – Pójdę zobaczyć, czy jest szansa na jakąś kolację.

Intensywny wysiłek fizyczny miał tę niewątpliwą zaletę, że kiedy tylko umościła się na sianie po spożyciu kapusty ze skwarkami i kartofli, zasnęła niemal natychmiast. Nie musiała myśleć o niechętnych spojrzeniach i nieufnych słowach gospodarza oraz o zawiłościach jego rodzinnych relacji.

Nazajutrz obudziła się znacznie wcześniej i zaraz po śniadaniu ruszyła ponownie do lasu. Tym razem towarzyszył jej Jaśniepan, wyraźnie uradowany, że mogą razem gnać przez leśne wykroty. Kiedy dotarli w to samo miejsce nad strumieniem, oboje łapczywie pili wodę – ona z pomocą stulonych dłoni, on chłepcąc głośno wielgachnym jęzorem. Następnie jej czworonożny towarzysz znalazł sobie pełną liści jamkę u stóp drzewa, skąd przyglądał się z zaciekawieniem, jak ćwiczy te same co wczoraj ruchy i pchnięcia.

W drodze powrotnej nadłożyła drogi i obeszła wieś, żeby jeszcze raz obejrzeć mogiłę. Im bardziej się do niej zbliżała, tym silniejsze stawało się mrowienie w znamieniu. Samotny stosik wymieszanego z ziemią żelastwa skryty wśród krzewów tarniny wyglądał jeszcze bardziej żałośnie w promieniach słońca i spowity ptasim świergotem. Obok wieńca czosnku ktoś położył bukiecik przywiędłych pierwiosnków.

Łowczyni starała się nie myśleć o stworzeniach, które musiała zgładzić, jak o ludziach. Nie mogła się jednak powstrzymać i próbowała sobie wyobrazić, co mogło się dziać w zagubionej, rozdwojonej duszy Marysi Wróblowej. Jej prawdopodobnie ukochany został wzięty do wojska, w domu bieda wyglądała z każdego kąta. Zauroczony nią Wieczorek ze swoją krytą gontem chatą i malowanymi skrzyniami musiał wydawać się wybawieniem. Ciekawe, czy od samego początku robiła to wbrew sobie, czy dopiero potem rzeczywistość upomniała się o swoje.

Teraz to wszystko i tak należało do przeszłości. Cokolwiek wychodziło z grobu wśród tarniny, nie było tamtą dziewczyną. Do Emilii zaś należało uwolnienie świata od tego biednego, straszliwego stworzenia.

Zawsze uderzało ją, że jedyne potwory, na które rzeczywiście polowała i które w jakimś sensie uśmiercała, to te, które brały się z ludzkiego bólu, nienawiści i zazdrości. Cała reszta, zgodnie z wpojonymi jej od najmłodszych lat zasadami, miała takie samo prawo do istnienia w świecie jak ludzie czy pozostałe zwierzęta.

Niegroźne duchy od tysiącleci zamieszkujące ruczaje, lasy, pola i łąki miały na ogół dobre powody, aby uprzykrzać życie ludziom. Najczęściej po prostu odpłacały za krzywdy, które oni sami im wyrządzili. W takim wypadku jej zadaniem było wypracowanie jakiegoś rodzaju porozumienia pomiędzy rusałką, wodnikiem czy mamuną a mieszkańcami okolicznej wioski. Nie słyszała jeszcze bowiem, żeby komukolwiek udało się wygnać demona z miejsca, z którym był związany.

Istniała jeszcze druga kategoria stworzeń, które miała za zadanie chronić. Na swój własny użytek nazywała je niezwierzętami. Lisuny, wilkołaki, krucy, łaskuny, diabły wodne... Ich zwierzęcemu wyglądowi towarzyszyły zdolności czy cechy, które wzbudzały niezrozumienie i lęk w ludziach. Emilia starała się na tyle, na ile się dało, edukować i wyjaśniać, że nie trzeba tych istot się lękać ani ich tępić. Bywały groźne bądź uciążliwe, ale nie bardziej niż wilki czy pchły. Rzadko spotykała się ze zrozumieniem. Tylko czasami zdarzał się jakiś przebłysk zainteresowania bądź współczucia, kiedy trafiła na wdzięcznego słuchacza. W znakomitej większości przypadków odsyłała jednak niezwierzęta do znajdujących się na południowym wschodzie lasów, które stanowiły ostatnią w okolicy ich ostoję, lub z użyciem swoich zdolności hipnotycznych wpajała im wstręt do ludzi, aby trzymały się od nich jak najdalej. Czas, kiedy wszyscy będą mogli współistnieć w pokoju, miał dopiero nadejść.

Jedynie trzecia kategoria, zabłąkane gdzieś pomiędzy światami dusze, wymagała zastosowania bardziej drastycznych rozwiązań. Takie istoty przeczyły naturze. Ich rzeczywistością był chaos, a celem sianie zniszczenia. Nie było dla nich spoczynku i nadziei na ukojenie bólu, który toczył ich dusze. Uśmiercając je, łowczyni przywracała światu zachwianą równowagę.

Jaśniepan trącił zimnym nosem jej dłoń i ocknęła się z zamyślenia.

– Masz rację, nie ma co tu stać i dumać po próżnicy – powiedziała cicho.

Okrążyła grób, badając dokładnie teren. Mogiła była niemal ściśle otoczona gęstymi zaroślami, jakby natura przygotowała to miejsce dla takiego celu. Niewielka przestrzeń, która w ten sposób powstawała, liczyła może dwadzieścia łokci średnicy i Emilii od razu skojarzyła się z areną. Jedyne wyjście i wejście stanowiła wąska ścieżynka prowadząca do wsi. Z jednej strony takie ograniczenie nie pomagało, ale z drugiej mogło ułatwić kontrolę nad strzygą i uniemożliwić jej ucieczkę.

Emilia jeszcze przez chwilę krążyła wśród krzewów, starając się zapamiętać umiejscowienie wszystkich nierówności terenu i prześwitów wśród krzaków. Jaśniepan szedł na nią krok w krok i strzygł uszami za każdym razem, kiedy mamrotała coś do siebie. W końcu usatysfakcjonowana oględzinami ruszyła w drogę powrotną.

Kiedy dzień się pochylił, była gotowa. Ściągnęła mocniej zapięcia butów, poprawiła pas, u którego wisiała pochwa ze sztyletem – tym razem nie zwykłym, używanym na codzień, ale tym z posrebrzanym ostrzem, które pokryte było dodatkowo symbolami tak starymi jak porastające tę okolicę bory – oraz zwinięta srebrna siatka. Włożyła za niego osinowe kołki, wygładzone w ciągu bezczynnych popołudniowych godzin. Wyciągnęła z tłumoka jeszcze ziołową nalewkę, którą skropiła szyję, głowę oraz ubranie, żeby zamaskować przynajmniej w pierwszym momencie swój ludzki zapach. Związała mocno krótkie, kręcone włosy wstążką na karku i naciągnęła rękawice.

Jaśniepan przyglądał się z głębokim zainteresowaniem jej przygotowaniom. Od czasu do czasu przekrzywiał łeb, a kiedy powietrze wypełnił alkoholowy zapach ziół, kichnął donośnie.

Ostatnie słoneczne strzały, które wpadały przez szczeliny w deskach, zgasły.

– To czas – powiedziała do siebie. Zawsze przed walką cała jakby kurczyła się i zwijała do wewnątrz.

Zwierz poderwał się na jej słowa.

– O nie, wykluczone. – Chwyciła go za kark, kiedy minął ją, kierując się do drzwi. – Ty zostajesz.

Jaśniepan potrząsnął gwałtownie łbem, ale trzymała go mocno.

– Jesteś moim towarzyszem, a nie wspólnikiem. Nie potrzebuję zastanawiać się dodatkowo, czy nic ci się nie stanie.

Wyszła ze stodoły, odpychając jeszcze w wyjściu kolanem pysk zwierza i zatrzaskując mu wrota przed nosem. Kiedy oddaliła się o kilka kroków, z wnętrza dobiegło żałosne wycie.

– Pani łowczyni! – Wieczorkowa stała w otwartych drzwiach do chałupy. Zza jej ramienia wychylała się twarz Agatki, biała jak zsiadłe mleko w świetle zasypiającego dnia. – Idźcie z Bogiem!

Emilia skinęła jej głową bez słowa. To, co ją czekało, nie miało z Bogiem nic wspólnego.

Kiedy wyszła poza wieś, musiała się skupić, żeby odnaleźć drogę, bo w mroku nadciągającej nocy wszystko nabierało odmiennych kształtów, jakby przeobrażone jakimś urokiem.

Nad kręgiem, pośrodku którego znajdowała się mogiła Marysi, zawisła cisza. Zdałoby się, że powietrze zamierało nad tym kawałkiem ziemi. To wydawało się o wiele bardziej na miejscu niż wiosenne trele i słoneczne promienie. Kobieta przedarła się przez przejście w kolczastych krzakach i zawiesiła w nim swoją sieć. Nie liczyła na to, że unieszkodliwi to strzygę, ale z pewnością rozproszy ją w pierwszym momencie.

Pozostało jej już tylko zająć wcześniej upatrzone miejsce pod krzakiem z dobrym widokiem na grób i czekać. Noc była zimna, jak to wczesną wiosną, ale przymrozek na szczęście nie chwycił. Emilia kucnęła i sięgnęła za pazuchę po fiolkę wypełnioną brązowawym płynem. Był tak gorzki, że musiała z całej siły powstrzymywać odruch zwrócenia dopiero co przełkniętej zawartości żołądka, ale miał zapewnić żywszą cyrkulację krwi, sprawić, że nie ogarnie jej senność ani wyziębienie, oraz lekko wyostrzyć zmysły.

I tak włożyła dłonie pod pachy. Każda odrobina ciepła była potrzebna. Zastygła w kompletnym bezruchu, dokładnie tak, jak ćwiczyła przez lata. Starała się wtopić w otoczenie. Minuty mijały jedna za drugą. Chmury przesuwały się po niebie, przesłaniając od czasu do czasu rozwijający się pączek księżyca. Pobudzone zmysły wyłapywały coraz więcej szczegółów – trzepot miękkich skrzydeł lelka, szmer niedalekiego potoku i szuranie nocnych zwierzątek w pobliskich trawach.

Wreszcie wyczuły to, na co czekała. O ile to było możliwe, stała się jeszcze bardziej czujna. Lekkim jak piórko gestem położyła palce lewej dłoni na ziemi. Drganie, którego normalnie by nie zauważyła, powtórzyło się po raz kolejny, a potem znowu i jeszcze, za każdym razem trochę mocniejsze i jakby bliższe. Emilia zmieniła pozycję, przygotowując się do skoku. Zacisnęła jedną rękę na kołku, a drugą na trzonku noża. Znamię pulsowało coraz mocniej, niemal boleśnie.

Z mogiły spadł pierwszy kamyk. Jego grzechot przeciął ciszę jak kosa. Po nim posypały się kolejne – najpierw pojedynczo, a potem już bezładną, hałaśliwą lawiną. Łowczyni czekała. W końcu spośród gruzowiska kamieni i odłamków żelaza wyłoniła się jedna pazurzasta, niemal przezroczysta dłoń, a potem druga.

W nocnych ciemnościach delikatna postać, która wydobyła się z mogiły, zdawała się jaśnieć nierzeczywistym światłem. Wydała cienki, skrzekliwy dźwięk, w którym było po równo bólu i gniewu, kiedy dotknęła czosnkowego wieńca, i posłała go kopniakiem pod krzaki.

Emilia wybrała dobre miejsce, bo strzyga była zwrócona do niej plecami i chyba jej jeszcze nie wyczuła. Zgodnie z przewidywaniami skierowała się w stronę przesmyku. Łowczyni zdumiało, że miała na sobie tylko poszarpane giezło, ale najwyraźniej pochowano ją w tym, w czym umarła. Nie miała czasu zastanawiać się nad tym długo, bo już po chwili powietrze przeszył dziki wizg. Strzyga najwyraźniej nie zauważyła pułapki, bo padła na ziemię, szamocząc się, charcząc i jęcząc nieprzyjemnie ludzko.

Emilia podniosła się i przemknęła w jej stronę wzdłuż linii krzewów. Stwór nie dostrzegł jej od razu, więc miała chwilę, żeby mu się przyjrzeć. Wróblówna musiała rzeczywiście być za życia niezwykle urodziwa, bo jej pośmiertna powłoka emanowała zapierającym dech w piersiach pięknem. Białą skórę otaczała widmowa poświata, usta zaciśnięte w grymasie udręki były czerwone jak ziarenka granatu, a włosy, choć rozczochrane i uwalane ziemią, wciąż przypominały srebrzysty obłok wokół jej głowy. Z takim wyglądem na pewno nie miałaby problemu ze znalezieniem ofiar. U upiorów tego rodzaju po śmierci rozwijała się zawsze cecha, która wyróżniała je za życia, a która mogła pomóc w uzyskaniu przewagi nad żyjącymi. Bronią strzygi-Marysi była uroda.

W pewnym momencie głowa udręczonej istoty odwróciła się i spojrzenie wielkich, mlecznobłękitnych oczu pozbawionych źrenic padło na Emilię. Strzyga znieruchomiała i przez chwilę poruszała nozdrzami. Jej wargi rozchyliły się w czymś w rodzaju uśmiechu, ukazując pożółkłe, nienaturalnie ostre zęby.

Łowczyni rzuciła się w jej stronę, żeby wykorzystać to, że leżała na plecach i wbić w jej pierś kołek. Nie zdążyła, bo istota najwyraźniej zdążyła w międzyczasie wyswobodzić się z sieci i wystrzeliła jej na spotkanie.

Siła uderzenia przewróciła Emilię na ziemię. Zamachnęła się sztyletem przed twarzą strzygi, ale ta tylko odsunęła się i wydała przeciągły ni to jęk, ni to chichot. Kiedy pochyliła swoje upiornie piękne oblicze, kobieta wycelowała i trafiła ją łokciem w policzek. Coś trzasnęło, ale nieumarli nie odczuwali bólu, więc jedyne co udało jej się w ten sposób zyskać, to chwilową dezorientację przeciwniczki.

To wystarczyło, żeby mogła zrzucić ją z siebie i przygnieść kolanem do ziemi. Zanim jednak znalazła odpowiednie miejsce, żeby przyłożyć kołek, strzyga sięgnęła ku jej twarzy. Skóra łowczyni zapiekł krótkim bólem, kiedy szpony przejechało jej po żuchwie i szyi. Uderzyła na oślep nożem. Srebro dotknęło skóry strzygi, bo z jej gardła wydobyło się potępieńcze wycie.

Była wyjątkowo silna. Szamotały się jeszcze przez chwilę bezładnie. W pewnym momencie łowczyni uderzyła głową o leżący na ziemi kamień, kiedy uchylała się przed atakami ostrych pazurów, ale w ferworze walki ledwo to poczuła.

Nagle powietrze przeszył rozpaczliwy krzyk. Emilia nie miała wątpliwości, że jak najbardziej ludzki.

Odepchnęła z całej siły strzygę, która usiłowała cały czas podnieść ku niej głowę, i zerwała się na nogi. Nie potrafiła powiedzieć, czy widok Agatki bardziej ją przeraził czy rozgniewał. Nie było czasu się nad tym zastanawiać, bo jej uwagę przykuło co innego.

Nagie, posiniałe niemowlę uczepiło się ubrania dziewczyny, która stała jak skamieniała. Tylko z jej ust wydobywał się nieprzerwany wrzask przerażenia, który wibrował w nocnym powietrzu. Emilia rzuciła się w jej stronę. Powinnam była policzyć sobie więcej, przeszło jej przez myśl. Nikt nie mówił o dwóch strzygach.

Chwyciła dziecko i szarpnęła, żeby oderwać je od Agatki. Mały strzygoń trzymał się zawzięcie rąbka spódnicy i dopiero za trzecim razem się udało. Dziewczyna zatoczyła się i prawie upadła na ziemię.

– Uciekaj, ty durna dziewucho! – wydyszała Emilia.

Odwróciła ciałko twarzą do siebie i stwierdziła, że dziecko wygląda całkowicie zwyczajnie. Tylko zęby w jego niemowlęcych usteczkach nie pozostawiały wątpliwości, że miała do czynienia z wynaturzeniem. Sięgnęła po kolejny kołek, bo pierwszy wypadł jej z dłoni podczas walki ze strzygą. Nie zdążyła go jednak wyciągnąć, bo na jej plecy zwalił się ciężar.

Wypuściła z rąk małego strzygonia, który nie zwrócił w ogóle uwagi na upadek i uczepił się zębami jej buta. Ledwo utrzymywała równowagę. Potrząsnęła nogą raz i drugi, aż w końcu udało się jej posłać potworka kopniakiem w stronę rozwalonej mogiły. Jednocześnie usiłowała rozluźnić uchwyt rąk na swojej szyi, ale te zaciskały się coraz mocniej, a zęby szukały dogodnego miejsca aby zatopić się w ciele. Kiedy Emilia poczuła, jak wbijają się w jej skórę na karku, z jej gardła wydobył się niemal zwierzęcy warkot. Z całą siłą rozpędu runęła w przód, dzięki czemu ciało uczepionej jej pleców strzygi poleciało razem z nią.

Istota padła bezwładnie na ziemię z rozrzuconymi na boki rękami, oszołomiona uderzeniem. Łowczyni stanęła nad nią. Krew napełniała szumem jej uszy, zagłuszając dźwięki z zewnątrz. Oddychała ciężko. Najwyższy czas to kończyć.

Brzydziło ją to uczucie i zarazem je uwielbiała. To pulsowanie i grzmot w głowie. Czystą energię skoncentrowaną w jednym, prostym celu: unicestwieniu istoty, która przed nią stała.

Zanim strzyga zdołała się podnieść, Emilia zaparła się mocno na ugiętej nodze, pociągnęła jej rękę w górę i z całej siły przycisnęła w dół, opierając ją na swoim kolanie, aż usłyszała trzask. Nieumarli mogli nie odczuwać bólu, ale wciąż potrzebowali kości, aby się poruszać. Zrobiła to samo z drugą kończyną i dostrzegła kątem oka podpełzające niemowlę. Przewrócenie go na plecy i wbicie kołka w jego ciałko było aż śmiesznie proste. Kiedy z jego gardła wydobył się pojedynczy zwierzęcy pisk, jego matka usiłowała się podnieść, ale bezużyteczne ręce ugięły się pod jej ciężarem.

Łowczyni usiadła okrakiem na strzydze, która nie mogła już sięgać ku niej rękami. Wiedziała, że istota nie odczuwa zmęczenia, ale jej nieruchoma twarz emanowała śmiertelnym znużeniem. Nie zareagowała, kiedy kobieta przyłożyła kołek odrobinę na lewo od mostka.

– Odejdź w pokoju – wyszeptała Emilia i całym ciężarem nacisnęła na oparte o pierś ostrze.

Drobne ciało istoty przeszedł dreszcz i Emilia miała wrażenie, że w ostatniej chwili skierowała na nią spojrzenie upiornych oczu. W następnym momencie blask, który zdawał się sączyć z jej skóry, zgasł, jakby ktoś zdmuchnął zapaloną w środku świeczkę. Jej powłoka poszarzała, a ciemnoczerwone usta przypominały teraz otwartą ranę.

Pierś łowczyni podnosiła się i opadała ciężko. Nagle zorientowała się, jak ciemno i cicho jest wokół. Zadrżała, kiedy zimny powiew dotknął jej spoconej głowy. Odgarnęła za uszy włosy, z których w całym zamieszaniu zsunęła się wstążka, i zaczerpnęła głęboki oddech.

Zanim wstała, zamknęła powieki udręczonego marysinego ciała. Rozkład, zahamowany przez jej pośmiertną egzystencję, teraz postępował w szaleńczym tempie i zaczynała już cuchnąć. Emilia podeszła do strzyżątka i ułożyła jego ciało obok matki.

Energia uchodziła z niej jak powietrze z dziurawego cebrzyka. Takie były konsekwencje stosowania ożywczej driakwi. Oddaliła się od trucheł, których odór stawał się nie do zniesienia, i upadła na kolana.

Starała się opanować oddech i przesuwała dłońmi po ciele. Kilka mniejszych obrażeń, zadrapania i rana po zębach, która już się zasklepiła. Najbardziej dokuczało jej stłuczenie z lewej strony głowy. Pod palcami wyczuła wielki, wypukły guz.

Kiedy usłyszała za sobą szelest, ostatkiem sił zerwała się na równe nogi.

– Pani łowczyni! Nic wam nie jest? – Agatka sprawiała wrażenie jakby chciała do niej przypaść, ale w ostatniej chwili chyba zmieniła zdanie.

– Ty głupie dziewuszysko! – Emilia szarpnęła ją za ramię, po czym popchnęła z całej siły. Nie potrafiła powiedzieć na kogo była bardziej wściekła: na dziewczynę, na chłopów, którzy nie powiedzieli jej o niemowlęciu, czy na siebie, że sama na to nie wpadła. – Co ci przyszło do głowy?! Życie ci niemiłe? – Postępowała za cofającą się dziewczyną.

– Ja... ja tylko... Ja chciałam zobaczyć... Pomyślałam, że się przydam na co...

– Chyba kpisz! Dziękuję pięknie za taką pomoc. – Łowczyni chwyciła ją za łokieć i pociągnęła. – Wracamy. Mam nadzieję, że ojciec złoi ci skórę tak, że popamiętasz.

Agatka nie odpowiedziała. W ciemnościach rozległo się tylko ostrożne pociąganie nosem.

Było im dane dowiedzieć się bardzo szybko, co Wieczorek myśli o całym zajściu, bo naprzeciw nich na ścieżce zamigotały światła i po chwili grupa chłopów z gospodarzem na czele stanęła im na drodze.

– A nie mówiłem?! – zagrzmiał mężczyzna. – Uprowadziła moją córkę na przynętę dla strzygi!

– Chyba się wam w głowie coś pokiełbasiło, gospodarzu – powiedziała uprzejmie Emilia, choć w jej głosie brzmiała powstrzymywana furia. Popchnęła Agatkę w stronę ojca. – Oprócz walki ze strzygą musiałam na dodatek ratować życie waszej córusi. Na przyszłość radzę jej lepiej pilnować.

– Nie wierzę w ani jedno jej słowo. – Wieczorek postąpił krok w jej stronę i splunął jej pod nogi. – Przeklęte, diabelskie nasienie. Wynocha ze wsi! – Wrzasnął, zbliżając się jeszcze bardziej. – Poszła won!

Kobieta sięgnęła po nóż wyuczonym, błyskawicznym ruchem. Wycelowała go w brzuch mężczyzny.

– Jeszcze krok, a pożałujecie – syknęła.

W tym samym momencie gromada za plecami gospodarza się rozstąpiła. Pojedyncze okrzyki przestrachu sprawiły, że mężczyzna się obejrzał. Odstąpił w bok na widok czarniejszego niż noc kształtu. Jaśniepan nie spuszczał go z oczu, a w głębi jego gardła budził się warkot.

– Zabierze tego potwora! – krzyknął do Emilii.

Łowczyni podeszła do zwierza, który na dźwięk obelgi gospodarza obnażył imponujące kły. Położyła mu uspokajającym gestem dłoń na karku.

– Wszystko w porządku. – Uśmiechnęła się krzywo. – Możecie iść pochować waszą żonę i syna, gospodarzu. A mnie należy się zapłata.

Wieczorek wymamrotał coś, co zginęło w jego gęstych wąsach, po czym sięgnął za pazuchę. Rzucił pełen monet mieszek z taką siłą, że gdyby Emilia go nie złapała, uderzenie w pierś pewnie odebrałoby jej dech.

– A teraz niech zejdzie nam wszystkim z oczu – powiedział, nie patrząc na nią. – I zabierze ten diabelski pomiot.

– Mam jeszcze swoje rzeczy do zabrania. – Emilia zawróciła ku wsi. Kiedy przechodziła obok gospodarza, zatrzymała się i powiedziała tak, żeby nikt inny jej nie słyszał: – Zejdę wam z oczu, a ludzie w końcu zapomną. Wy zaś nie zapomnicie do końca życia.

Nie czekała na reakcję, tylko ruszyła w drogę powrotną, a Jaśniepan potruchtał za nią. Każdy mięsień w jej ciele krzyczał ze zmęczenia, ale starała się z całych sił, żeby jej krok był pewny. Zaciskała dłoń na sakiewce tak mocno, jakby chciała zmiażdżyć znajdujące się w środku pieniądze.

W końcu wyszli na szerszą dróżkę i stwór zrównał się z nią. Spoglądał na nią od czasu do czasu z zadowolonym wyrazem rozwartego pyska.

– Widzę, że nie przejmujesz się obelgami. Bardzo dobrze, w tym fachu to chleb powszedni – powiedziała, przełykając dobrze znaną gorycz. Naprawdę miło mieć do kogo otworzyć usta, nawet jeśli jej słuchaczem była tylko niema bestia. – Jestem tylko ciekawa, w jaki sposób wydostałeś się ze stodoły. Mam nadzieję, że nie będę musiała płacić za szkodę.

Jaśniepan przyspieszył i ruszył przodem, co jakiś czas oglądając się na nią. Emilia westchnęła, a na jej twarzy pomimo znajomego ciężaru w piersi pojawił się powściągliwy uśmiech.

_____________________________

Jeśli po poprzednim opowiadaniu ktoś uważał, że łowczyni tylko leczy dziecięcy kaszelek naparem z prawoślazu i oswaja przyjazne prawie-wilkołaki, to mógł się rozczarować. Mam nadzieję, że nie przesadziłam i nie wyszło zbyt drastycznie.

Pierwsza połowa opowiadania powstała już rok temu... Tak to się jednak kończy, kiedy ma się do napisania scenę walki i boi się jej panicznie. Ten świat i postacie wciąż jednak żyją w mojej głowie, więc mam nadzieję, że kiedyś jeszcze coś się tutaj pojawi.

Dla najwytrwalszych, którzy dotarli aż tutaj, poniżej moje wyobrażenie Emilii:

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro