Pierwsze spotkanie

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Obudziła ją przed świtem krowa, tłukąca się w oborze. W półmroku izby zobaczyła jak Jędrzejowa wysunęła się z łóżka, narzuciła okrycie i poszła ją wydoić. Kobieta wstała chwilę po gospodyni, ubrała się, włożyła po omacku i zasznurowała wysokie buty, po czym wyślizgnęła się z chaty, starając się jak najciszej zamknąć skrzypiące drzwi.

Chociaż w chacie nad ranem nie było zbyt ciepło, to i tak po wyjściu na zewnątrz mroźne powietrze uderzyło ją jak fala. Śnieg zdążył już prawie całkiem stopnieć po pierwszym ociepleniu na początku marca, ale w nocy chwycił przymrozek. Młoda kobieta poczuła, jak mimowolne drżenie obejmuje jej całe ciało, zanim zaczęła przyzwyczajać się do temperatury. Przynajmniej nie będzie zapadać się po kostki w błocie, przedzierając się przez leśne wykroty.

Otuliła się szczelniej wełnianą chustą i wyszła na drogę, która przecinała niewielką wieś. O tej porze większość mieszkańców jeszcze spała, jedynie gdzieniegdzie słychać było pierwsze odgłosy porannej krzątaniny. Słońce miało wzejść dopiero za chwilę, szykował się pogodny dzień. Niedaleko za wsią kobieta skręciła na miedzę i skierowała się w stronę lasu.

To zlecenie, które trafiło jej się zupełnie niespodziewanie, było prawdziwym darem losu. Od kwietnia do późnego października pracowała, wędrując po wsiach i dworach, jednak na najzimniejsze miesiące starała się wrócić do miasta. Tarnów, Lwów, kilka razy Kraków, nawet Sanok nie był najgorszy. Imała się różnych zajęć - pomagała w gospodzie, najmowała się jako pomywaczka w kuchni albo pracownica w fabryce. Odpowiadała jej jakakolwiek praca, która zapewniała dach nad głową, miskę ciepłego jedzenia oraz chwilę na zebranie sił i uzupełnienie zapasów. Przy okazji nieraz trafiało jej się bardziej tradycyjne zlecenie. Potwory unikały miast, ale zdarzały się wyjątki.

Tego roku jesienne ochłodzenie i deszcze przyszły wyjątkowo wcześnie i zaskoczyły ją w górach. Próbowała dotrzeć do większego miasta, korzystając z krótkich przerw lepszej pogody, ale pierwsze większe mrozy jej w tym przeszkodziły. Zimowe miesiące spędziła korzystając z gościnności mieszkańców okolicznych wsi i niecierpliwie wyglądając wiosny.

Kiedy dochodziła do lasu, prawie całkiem się rozjaśniło. Powietrze było pełne światła, które omywało krzewy i drzewa miękkimi falami, odbierając im cienie i otaczając je nierzeczywistą poświatą. Pierwsze promienie słońca nie dotarły jeszcze do lasu i kiedy tylko weszła pomiędzy jodły, rosnące na jego skraju, miała wrażenie, że zasunęła się za nią gęsta zasłona. Na szczęście znała bardzo dobrze drogę od jednej pułapki do drugiej. Od dziesięciu dni przemierzała tę trasę codziennie.

Pierwsza pułapka, starannie ukryta pod warstwą mchu i kory, była nienaruszona. Wieśniacy nazywali jej wynalazki wnykami, ale ona nigdy nie użyłaby takiego określenia. Jej pułapki były skomplikowanym systemem srebrnych łańcuszków, wystarczająco mocnych, żeby utrzymać każde zwierzę, które mogło żyć w tych lasach, jednocześnie go nie raniąc. Gdyby zapuścił się tutaj wilk albo jeleń, po prostu by go uwolniła. Jeśli jednak w okolicy rzeczywiście grasował wilkołak, srebro skutecznie by go unieszkodliwiło. Chyba że byłby to potwór, na którego rzucono urok - wtedy pod dotykiem srebra cierpiałby katusze, nie mogąc wysiłkiem woli zmienić swojej postaci. Takie wilkołaki zdarzały się niezwykle rzadko, więc na ogół podejmowała ryzyko; zresztą gdyby taki właśnie okaz złapał się w jej pułapkę, przeraźliwe wycie zaalarmowałby całą okolicę.

Nie sądziła, żeby w okolicy grasował wilkołak. Może kilka miesięcy temu rzeczywiście tutaj był – znalazła wyraźne, ale stare ślady. Ostatnie wypadki: zagryziona kura, śmiertelnie przestraszona starsza kobieta, która zwichnęła kostkę, uciekając przed potworem, i pijany chłop, który zarzekał się, że w drodze z sąsiedniej wsi spotkał w nocy bestię w wilczej skórze z oczami jak spodki, na pewno nie były wystarczającym powodem do wszczęcia łowów. Jednak było tutaj bez wątpienia coś niezwykłego. Z opowieści ludzi wiedziała, że nie chodzi o zwykłego wilka. Stworzenie było na to zbyt inteligentne i wyraźnie garnęło się do ludzkich siedzib. Ze względu na to postanowiła pomóc okolicznym wieśniakom i złapać potwora, przy okazji zaspokajając swoją ciekawość. Dodatkowo wizja miejsca w chacie wójta na czas poszukiwań była o tej porze roku zdecydowanie mile widziana. Nawet jeśli gospodyni patrzyła krzywym okiem na urodziwą kobietę wątpliwej reputacji, która przebywała pod jednym dachem z jej mężem.

Kolejne pięć pułapek było nietkniętych. Zastawiła je w miejscach, gdzie wcześniej znalazła ślady wilkołaka: głębokie rysy charakterystycznie rozłożonych pazurów i strzępki futra, nie dającego się pomylić z żadnym innym, na korze drzewa. Każde miejsce było z dala od ludzkich i zwierzęcych ścieżek – wilkołak po przemianie nie był ani jednym, ani drugim i najczęściej trzymał się na uboczu.

– Dlaczego nie dajesz mi się złapać? Chcę ci tylko pomóc – szepnęła do siebie, pochylając się nad ostatnią pułapką.

Otrzepała ręce i westchnęła z niezadowoleniem. Kolejna noc bez rezultatów. Zamyślona skierowała się z powrotem w stronę wsi.

Od wejścia przywitał ją zapach kaszy gotowanej na mleku. Wiedziała, że mleko będzie chude, a jedyną omastą będzie lniany olej, ale na przednówku nikt nie powinien narzekać.

– Pani łowczyni! – przywitała ją wójt Pawelczak. – W samą porę, siadajcie na śniadanie. Jak się udały łowy?

– Bez zmian – powiedziała kobieta, zajmując miejsce na końcu ławy. Gospodyni postawiła przed nią miskę z polewką. – Pułapki nietknięte. Czy coś się działo dzisiaj w nocy?

– Ja tam nic nie słyszałem, ale popytam po wsi sąsiadów – powiedział gospodarz znad swojej miski.

Jedli w milczeniu. Pawelczak skończył pierwszy i wyszedł narąbać drewna. Była sobota, dzień pieczenia chleba, więc w chacie musiało być ciepło. Kobieta pomogła gospodyni zmyć naczynia po śniadaniu, po czym zrobiły miejsce na stole, na którym Jędrzejowa postawiła wielką misę z zaczynem.

– Anielka, chodź tu, będziesz trzymać dzieżę – powiedziała do najstarszej córki, podwijając rękawy. – Witek, leć do ojca, zniesiesz mi drewno.

Chłopiec posłusznie pobiegł na dwór, a dziewczynka, która bujała kołyskę z najmłodszym dzieckiem i machała mu nad główką drewnianą zabawką zawieszoną na wstążce, oderwała się od braciszka i zajęła miejsce u boku matki. Dwoje młodszych dzieci bawiło się na podłodze.

Łowczyni w tym czasie sięgnęła do swojego podróżnego worka. Jej zapas ziół bardzo się skurczył podczas zimy spędzonej poza miastem. Jeżeli ludzi nie dręczyły potwory, to zazwyczaj doskwierały im choroby i bóle. Jej wiedza na temat zielarstwa bardzo się przydawała i pozwalała zarobić parę groszy lub miskę ciepłego jedzenia za woreczek ziół. Teraz też chciała przygotować dla całej rodziny napar - od dwóch dni kaszel Witka nie dawał jej spać w nocy i chciała zdusić ewentualną chorobę w zarodku.

Przechowywała zioła w specjalnie przygotowanej torbie z woskowanej skóry, która sprawdzała się podczas wędrówek nawet w największym deszczu. Każda roślina spoczywała owinięta w opisaną bibułkę w osobnej kieszonce naszytej wewnątrz pokrowca. Wzięła znad pieca miseczkę i wybrała kolejne składniki na napar. Rozcierając w palcach podbiał, tymianek i babkę, wdychała głęboko ich zapach, niosący wspomnienie letniej łąki.

Anielka przyglądała się jej pracy z całą ciekawością kilkulatki, starając się utrzymać w miejscu dzieżę, w której matka energicznie wyrabiała ciasto.

– Co robicie, pani łowczyni? – zapytała w końcu.

– Napar na wzmocnienie dla ciebie i twoich braci – odpowiedziała, nie podnosząc wzroku. – Pani Pawelczak, nie ma pani nic przeciwko? Słyszałam kaszel Witka w nocy, reszcie dzieci też nie zaszkodzi.

– Ja tam nie wiem, czy to potrzebne – odpowiedziała szorstko kobieta, nie przerywając pracy. – Poza tym nie mam jak zapłacić.

– To w ramach podziękowania za gościnę – Łowczyni podeszła do pieca, na którym stał garnek z gorącą wodą. Dołożyła do ognia, rzuciła na wrzątek zioła i dodała kilka kawałków suszonego jabłka z zapasów w swoim worku, żeby napar był smaczniejszy. Już za chwilę zapach napełnił całą izbę.

– Czy dużo potworów już zabiliście? – zapytała Anielka, która w tym czasie skończyła pomagać matce i ciekawie przyglądała się ziołowemu arsenałowi na stole.

– Nie wiem, czy dużo, czy mało. Lepiej nie liczyć – odpowiedziała kobieta, mieszając łyżką w garnku. – Poza tym nie wszystkie trzeba zabijać. Czasami wystarczy przemówić do ich potworzego rozsądku – uśmiechnęła się pod nosem.

– Trzeba rzec, że z tym potworem coś wam niesporo idzie – mruknęła pod nosem Jędrzejowa. Łowczyni zignorowała jej uwagę.

– A co tu macie za buteleczki? – zapytała dziewczynka, wskazując na fiolki przymocowane wewnątrz pokrowca skórzanymi paskami.

– Anielka, nie rusz, bo zniszczysz! – Gospodyni, która zdążyła już oczyścić ręce z ciasta, trzepnęła lekko córkę w ramię.

– Nic się nie dzieje – powiedziała kobieta, odsuwając garnek z ognia i podchodząc do stołu. – Tutaj mam lekarstwa, które kupuję w mieście na specjalne choroby. Na wielki ból, na wysoką gorączkę, na sen. – Wskazywała kolejno buteleczki napełnione płynami w różnych odcieniach brązu i żółci. – Kamfora, olejek anyżowy, herbaciany, sosnowy. Chcesz powąchać?

Dziewczynka uradowana pokiwała głową. Kichnęła po przystawieniu nosa zbyt blisko do otworu pierwszej buteleczki i łowczyni zaśmiała się głośno. Witek wpadł do chaty z naręczem polan, znad których ledwo widać było jego nos, i od razu zainteresował się, co też robi jego siostra. Gospodyni tłukła się garnkami po piecu, wyraźnie niezadowolona z tej komitywy. Po skończonej prezentacji kobieta zwinęła swój ziołowy skarbiec i nalała przygotowany wcześniej napar, po czym sama usiadła z kubkiem niedaleko rozgrzanego pieca, ciesząc się krótką chwilą spokoju.

Wójt Pawelczak, który wrócił w porze obiadu, oznajmił, że babka Maciejowa spotkała potwora w lesie dzisiaj rano.

– Chciała, żebyście przyszli do niej sami, żeby mogła opowiedzieć. Pójdziecie po obiedzie? – zapytał pomiędzy kolejnymi łyżkami fasoli z kapustą.

– Oczywiście.

Anielka pociągnęła matkę za rękaw i powiedziała cicho:

– Matuś, czy też mogę iść z panią łowczynią? Bardzo chciałabym posłuchać o potworze.

– I ja też, ja też! – Witek zawtórował siostrze.

– Nie wiem, czy takie bajania to rzecz dla dzieci. W domu wam lepiej siedzieć, a nie po chałupach latać – ucięła dyskusję matka.

– Nich idą, przynajmniej nie będą Ci się pałętać po izbie – powiedział wójt. – Potwory to zwyczajna sprawa, niech się czegoś dowiedzą. Wszyscy pójdziemy: pani łowczyni, ja, Anielka i Witek.

Uradowane dzieci w mgnieniu oka skończyły obiad i rzuciły się zbierać puste naczynia. Młoda kobieta otarła usta po skończonym posiłku i sięgnęła po chustę.

Skierowali się do chaty na końcu wsi. W obejściu powitał ich zajadłym szczekaniem stary pies. W drzwiach stanął mężczyzna o szerokiej, zaczerwienionej twarzy.

– Bury, cichaj! Do budy! Chodźcie, chodźcie, babka na was czeka. – Zaprosił ich gestem do wnętrza.

Pomieszczenie, które kiedyś musiało prezentować się całkiem nieźle, popadało w ruinę. Wapno kruszyło się i odpadało ze ścian, odsłaniając poczerniałe deski. Nad wejściem wykwitały plamy wilgoci – widocznie strzecha domagała się pilnie naprawy. Pachniało stęchłym sianem i spalenizną, jakby ktoś przed chwilą rozniecał ogień. Mężczyzna, który ich przywitał, zauważył, jak młoda kobieta omiotła szybko wzrokiem puste kąty, okopcone garnki na piecu i wysłużoną miotłę, stojącą obok drzwi, i odezwał się przyciszonym tonem.

– Już od dawna namawiamy babkę, żeby przeniosła się do naszej chaty na stare lata, zamiast mieszkać w tej dziurze, ale stara uparta jest jak kołek. Wszystko chce robić sama. Nieraz przychodzi do niej Kachna, moja żona, żeby ogarnąć obejście czy ugotować jakiej przyzwoitej strawy, to wszystko wyrywa jej z rąk i nic nie pozwala zrobić. – Pokręcił głową w zdumieniu nad głupotą starych ludzi.

Poprowadził ich do ławy koło pieca, gdzie siedziała rozmiłowana w niezależności staruszka. Musiała mieć więcej niż osiemdziesiąt lat, była chuda i krucha. Jej drobna twarz była pomarszczona, zmrużone oczy osadzone blisko ostrego nosa, a dolna warga wywinięta, przez co usta wydawały się podjeżdżać w górę, zupełnie tak, jakby wszystkie części twarzy chciały się skoncentrować na środku oblicza staruszki. Babka Maciejowa od czasu do czasu poruszała lekko bezzębnymi ustami, jakby przeżuwała tytoń albo kawałek słoniny.

– Babko, przyprowadziłem gości – powiedział mężczyzna i podsunął przybyłym ławkę naprzeciwko starej kobiety.

– Niech będzie pochwalony – przywitała się młoda kobieta. Kiedy usiadła, rozbiegane spojrzenie bladobłękitnych oczu babki skupiło się na jej twarzy.

– Pochwalony, pochwalony – odpowiedziała, sepleniąc lekko. – Takie to dziwy, że nawet potworzyca Pana Boga chwali. Dobrze, dobrze...

– Przyszłam posłuchać o potworze, którego spotkaliście dzisiaj w lesie. Czy zechcecie mi opowiedzieć? – kontynuowała łowczyni, starając się stłumić irytację na dźwięk obraźliwego określenia. Rzemiosło, którym się parała było od setek lat owiane tajemnicą i wciąż jeszcze można było spotkać zarówno po wsiach, jaki i po dworach czy miastach ludzi, którzy z nieufnością, a czasem z odrazą odnosili się do łowców.

– Juści, był w lesie potwór okrutny. Cud, żem uszła z życiem – ożywiła się babka.

– Opowiedzcie od początku, jak to było – zachęciła ją cierpliwie młoda kobieta.

– O samym świtaniu poszłam do lasu nazbierać chrustu, żeby upiec sobie podpłomyki na niedzielę. Doszłam nie dalej jak do Jaćmierzowej Polany, kiedym musiała usiąść i dychnąć, stare kości rozprostować. Siedziałam sobie pod drzewem na tym chruście, com go do chusty uzbierała. Nie wiem, ile tam byłam, mogło się zdarzyć, że mi się kapkę przysnęło. Kiedy się obudziłam, słoneczko zaczęło się już podnosić znad drzew i świeciło mi prosto w oczy, dlatego niewyraźnie go widziałam. Siedział przede mną tak blisko, że mało co a mogłabym go dotknąć tą ręką. – Babka Maciejowa potrząsnęła dłonią przed twarzą słuchaczy. Anielka, która przycupnęła u boku ojca, krzyknęła w przestrachu i chwyciła się mocniej jego rękawa.

– Czy widzieliście, jak wyglądał? – zapytała łowczyni.

– Wielki był jak dzik, większy nawet. Czarna bestia z piekła rodem i włochata. Pysk miał podobny do psa, ale ślepia białe jak mleko. Siedział przede mną i świdrował mnie tymi piekielnymi ślipiami jakby chciał mnie na wylot przewiercić. Nie miałam śmiałości się przeżegnać, ale zaczęłam w głowie się modlić, bo miarkowałam, że przyszła na mnie ostatnia godzina. Nie doszłam nawet do końca Ojcze nasz, jak on się podniósł i zaczął zbliżać się do mnie. Byłam już pewna, że to pora żegnać się z tym światem, ale cała byłam jak martwa, nie mogłam ruszyć ani małym palcem. – Staruszka przerwała, poruszona wspomnieniem tej strasznej chwili.

– Już dobrze, już dobrze babko – wnuk poklepał ją uspokajająco po ręce. – Powiedzcie pani łowczyni, co było dalej.

– Zbliżyła bestia piekielny pysk do mojej twarzy, tak żem mogła poczuć jej oddech siarkowy, i zaczęła niuchać, niuchać. Łzy mi pociekły z oczu, kiedym myślała, że tak pod tym nędznym drzewem sczeznę zamiast we własnym łóżku – wzruszyła się kobieta. – Nalej nam, Piotruś, kapkę gorzałki, żeby przegonić ten smętek. Tam, tam, na przypiecku. – Pomachała ręką w kierunku pieca, a wnuk posłusznie wydobył pękatą butelkę i napełnił cztery kubki trunkiem. – Zamknęłam oczy w przestrachu i nagle potwór się odsunął. Pewnikiem szykuje się do skoku, pomyślałam, ale kiedy nic nie poczułam, otworzyłam oczy i zobaczyłam tylko, jak zmyka w te pędy między drzewa po drugiej stronie polany. W stronę piekielnej chaty pobiegł, pewnikiem tam ma swoje leże – powiedziała z przekonaniem staruszka.

– Bardzo byliście dzielni, babko – powiedział Piotrek. – Jedliśmy akurat śniadanie, kiedy usłyszeliśmy łomot do drzwi i znaleźliśmy ją ledwo żywą na progu.

– Święta Panienka i Anioł Stróż mnie strzegli, inaczej już by mnie nie było wśród żywych – zakończyła babka Maciejowa, pomimo przestrachu wyraźnie zadowolona z tego, że była w centrum zainteresowania.

Młoda kobieta zamyśliła się. Opis nie pasował do żadnego znanego jej potwora. Jednak teraz mogła mieć pewność, że nie miała do czynienia z wilkołakiem – żaden nie pokazywałby się w zmienionej postaci w świetle dnia.

– Dziękuję wam, babko, to bardzo ważna opowieść – powiedziała. – Wspomnieliście coś o chacie w lesie, czy dobrze słyszałam?

– A juści, piekielna chata. Chociaż teraz to już pewnie niewiele z niej zostało. Wszystkie czarownice i piekielniki tam się zlatywały z okolicy. Noga dobrego chrześcijanina tam nigdy nie postała. Jeśli by się kto tam zapuścił, to ani chybi by nie wrócił, albo wróciłby odmieniony w co jeszcze gorszego.

– Matuś powiedziała jak raz byłam niedobra, że mnie odda czarownicom i zabiorą mnie do piekielnej chaty – pisnęła Anielka.

– Czy wiecie, kiedy ostatnio ktoś tam mieszkał? – dopytywała łowczyni w nadziei, że może ten nowy trop okaże się pomocny w schwytaniu potwora. 

Odezwał się wójt Pawelczak:

– Ciężko rzec. Od dawna chata nie jest zamieszkana. Przed laty, kiedy jeszcze byłem małym chłopcem, czasem ktoś stamtąd przychodził do wsi zamienić leśny miód, rzeźbione figurki i zioła na kożuszek czy kawałek słoniny, ale od lat już nikogo nie widzieliśmy. Pewnie chata stoi opuszczona i popada w ruinę. Może czasami jakiś włóczęga czy maruder tam znajdzie schronienie, ale my się z nikim stamtąd nie zadajemy. Kilka lat temu mieszkała tam ponoć dzika kobieta. Czasami widywali ją chłopi w lesie i dzieci, co zbierały jagody. Nigdy nikt z nią nie rozmawiał.

– Jak dotrzeć do tej chaty? – zapytała kobieta.

– Od ostatniej waszej pułapki iść trzeba na wschód, aż dotrze się do przesieki. Przesieką pójdziecie na południe ze ćwierć mili, aż zobaczycie ścieżynkę po prawej stronie. Nią dotrzecie do polany, na której będzie chata.

– Jeśli wam życie miłe, to nie idźcie tam za żadne skarby. Przekleństwo czeka każdego, kto się tam zapuści – wtrąciła babka Maciejowa, widocznie ożywiona działaniem alkoholu. – Straszny los dla każdego człeka, nawet dla potworzycy.

– Takie już ryzyko zawodowe – uśmiechnęła się kobieta pod nosem i powiedziała głośniej – Dziękuję, babko za waszą historię. Jak Bóg da, pozwoli może złapać potwora.

Po powrocie do chaty Pawelczaków oznajmiła, żeby nie czekać na nią jutro ze śniadaniem, bo wybierze się z samego rana na dłuższą wyprawę.

Nazajutrz dzień wstał pochmurny. Siąpiła mżawka, która powlekała wszystko warstewką wilgoci. Łowczyni podążyła znajomą trasą, sprawdzając po kolei pułapki – jak zwykle puste. Ruszyła na wschód, tak jak polecił wójt, podskubując pajdę świeżego chleba, którą wczoraj wieczorem Jędrzejowa zawinęła jej w szmatkę. Wędrówka w rozmiękłym błocie była uciążliwa. Kiedy dotarła do przesieki, droga zrobiła się lżejsza – na ziemi zalegała warstwa zeszłorocznych liści, po której szło się jak po grubym dywanie. Niemal przeoczyła boczną ścieżkę, ukrytą wsród zwieszonych gałęzi olch. Widać było, że bardzo dawno nie postała na niej ludzka stopa; panoszyły się tam za to trawy, a dostępu broniły nagie o tej porze krzaki jeżyn. Kobieta przedzierała się przez gąszcz z trudem, czasami prawie gubiąc ślad ścieżki wśród pożółkłych badyli i wykrotów. Droga pięła się w górę, opadała i wiła pośród drzew, aż zupełnie niespodziewanie urwała się, otwierając widok na niewielką polanę.

Łowczyni zatrzymała się na granicy lasu i otarła kropelki potu, które wystąpiły jej na czoło i nos podczas mozolnej wędrówki. Słońce przedzierało się przez szarą pokrywę chmur, oświetlając kurną chatę – czy raczej ruinę, jaka z niej pozostała. Ponad połowa budynku zapadła się, pozostał jedynie niewielki fragment, przykryty nachyloną do ziemi strzechą. Niemożliwością było, żeby jakiś człowiek mógł spędzić tutaj zimę. Za to byłaby to idealna kryjówka dla zwierzęcia lub potwora. Wytężyła zmysły i poczuła, jak łowczy znak wypalony na jej lewym przedramieniu zaczyna pulsować leciutko. Niezawodna oznaka, że działały tutaj jakieś nieludzkie siły. Wyjęła z torby przy pasku skórzane rękawice pokryte srebrnymi blaszkami, które naciągnęła na wysłużone mitenki, i sieć złożoną z maleńkich, srebrnych oczek. Do drugiej ręki chwyciła sztylet i tak uzbrojona ruszyła powoli dalej.

Pierwszy trop wyciśnięty w miękkiej glinie zauważyła kilka łokci od krawędzi drzew. Przystanęła zdumiona. Ślad był świeży, musiał powstać najdalej kilkanaście godzin temu, kiedy puścił wczorajszy przymrozek. Nie to jednak wywołało jej zdziwienie. Łapa, która zostawiła trop, była pięciopalczasta, zupełnie jak u wilkołaka. Rozejrzała się bacznie dookoła i pochyliła się, żeby zbadać to dziwo. Przecież potwór nie był wilkołakiem! Tymczasem miała przed oczami dowód na coś dokładnie przeciwnego, podręcznikowy przykład tropu wilkołaka po przemianie. Jeżeli rzeczywiście się pomyliła, to powinna być bezpieczna – w dzień nie będzie stanowił zagrożenia. Czy w takim razie opowieść babki Maciejowej była tylko bełkotem staruszki, która za bardzo lubiła gorzałkę i zainteresowanie otoczenia? Zdecydowana rozwikłać tę zagadkę, ruszyła w stronę chaty. Im bliżej budynku, tym śladów było więcej. Nakładały się na siebie, zacierały, krzyżowały, ale ponad wszelką wątpliwość należały do tej samej istoty.

W momencie gdy zbliżyła się do okienka, z którego zwisała zepsuta okiennica, usłyszała hałas za chatą. Potwór musiał usłyszeć jej kroki. Rzuciła się w pościg, ale kiedy udało jej się obiec budynek, ślizgając się na mokrej glinie, zobaczyła tylko niewyraźny kształt oddalający się pomiędzy pióropuszami zeschłych paproci. Zaklęła pod nosem. Nie miała szans go dogonić.

Mogła za to zbadać jego leże. Na tyłach chaty było wejście, którym uciekł. Pochyliła się i weszła, starannie ważąc każdy ruch. Uderzył ją zapach świeżej krwi. Wyuczoną serią oddechów powstrzymała instynktowny, dziecięcy strach i skupiła się na pozostałych zmysłach. 

We wnętrzu panował półmrok, światło wpadało tylko przez zepsute okno i drzwi oraz szczeliny w strzesze, ale jej oczy szybko przyzwyczaiły się do ciemności. Deszcz, śnieg i zaniedbanie sprawiły, że trudno było uwierzyć, że była to kiedyś ludzka siedziba. Klepisko zmieniło się w masę błota zmieszanego ze słomą, przy wejściu walało się kilka skorup pozostałych z naczyń, a z jedynej zachowanej ściany zwisały deski prymitywnej półki. 

Bardziej interesowało ją jednak legowisko potwora znajdujące się w najbardziej odległym kącie pomieszczenia. Tuż obok niego znalazła ledwo co napoczęty zewłok zająca. Dookoła walało się więcej zajęczych i wiewiórczych kości. "Co to za potwór, który żywi się zającami i wiewiórkami?" – pomyślała i przyjrzała się dokładniej legowisku uwitemu ze szmat. Większość była stara i nie dało się określić ich pochodzenia, ale dostrzegła kawałek spódnicy o całkiem jeszcze wyraźnym kwiatowym wzorze i poszarzałe płótno ze zniszczonym haftem, które mogło być kiedyś poszwą na pierzynę. Tajemniczy zwierz miał zdecydowanie ciekawe gusta.

Nie chciała rozgarniać legowiska, ale kiedy przyglądała mu się z zewnątrz, jej uwagę zwrócił ukryty z tyłu przedmiot – drewniana skrzyneczka, taka, jaką można kupić na odpuście czy jarmarku. Wzór wyżłobionych kwiatów na wieczku niemal się zatarł, ale samo pudełko było solidne i przetrwało w dobrym stanie. Obawiała się przez chwilę, co znajdzie w środku, ale skrzyneczka zawierała jedynie dziewczęce błyskotki: sznur korali, kilka piórek, dużą muszlę, papierową wycinankę, obrazek z aniołem prowadzącym dzieci nad przepaścią. Jakim sposobem te przedmioty zachowały się tak długo w chacie? Dlaczego potwór postanowił ukryć je w swoim legowisku?

Nie miała teraz czasu na rozmyślanie nad tymi pytaniami. Miała nadzieję, że podczas najbliższej wizyty w mieście znajdzie informację, którą być może przeoczyła w którejś z ksiąg o potworach. Teraz postanowiła wykorzystać to, czego dowiedziała się o upodobaniach dziwnej istoty i uzupełnić swoje pułapki o odpowiednią przynętę. Zebrała szczątki zająca do fartucha i rozejrzała się jeszcze raz przed wyjściem. Gołe ściany, brud i zniszczenie. Wszystko to emanowało smutkiem i opuszczeniem. Złapała się na tym, że współczuje potworowi, żyjącemu samotnie w takim miejscu.

Zamyślona nawet nie zauważyła, kiedy przebyła z powrotem ścieżkę prowadzącą do przesieki i chwilę później była w znajomej części lasu. Podczas krótkiego postoju odcięła kilka mniejszych części zająca, które umieściła w różnych miejscach na drodze do pułapki znajdującej się najbliżej chaty. Największą część przynęty starannie ułożyła na pułapce. Głodny potwór powinien ruszyć na polowanie i być może skusi się na taką łatwą zdobycz.

Wróciła do wsi zmęczona, ale podekscytowana ostatnimi odkryciami i perspektywą zakończenia łowów. Była niedziela palmowa i trafiła akurat na moment, kiedy Pawelczakowie byli na mszy w sąsiedniej wsi. Wypiła kubek mleka, zzuła buty, zwinęła ubrudzony posoką fartuch i rzuciła się w ubraniu na posłanie.

Musiała zasnąć w momencie, bo obudził ją dopiero dźwięk otwieranych drzwi.

– Chwała Bogu, żeście bezpiecznie wrócili! – zawołał od wejścia wójt. – Akurat ksiądz proboszcz pytał po mszy o was i opowiadałem, że cali jesteśmy w strachu, bo wybraliście się do piekielnej chaty.

– Znaleźliście co? – zapytała ze zniecierpliwieniem gospodyni, ściągając kwiecistą chustę.

– Potwora nie schwytałam, ale znalazłam coś, co może pozwoli mi go złapać – powiedziała siadając na łóżku i poprawiając włosy.

Kiedy później pomagała przygotować obiad i bawiła się z dziećmi, myślami co rusz wracała do opuszczonej chaty i do pułapki, która cierpliwie i nieubłaganie czekała na swoją zdobycz. Może potwór już się w nią złapał? Postanowiła poczekać do jutra rana, ale przez całe popołudnie nie potrafiła znaleźć sobie miejsca. Utarła zioła, uprała fartuch, w końcu sięgnęła po kajet i zapisała wrażenia z dzisiejszej wyprawy. Dzień dłużył się niemiłosiernie, ale kiedy w końcu nadszedł wieczór, zasnęła kamiennym snem.

Nad ranem obudziła się od razu przytomna i czujna. Podniosła się po cichu z posłania. Chwilę walczyła w półmroku ze splątanymi sznurówkami i oporną suknią. W końcu była gotowa i wyszła w szarą mgłę przedświtu.

Ptaki nie śpiewały, a gęsty tuman tłumił dźwięki poranka. Miała wrażenie, że porusza się po omacku, chociaż widziała drogę na kilka metrów przed sobą. Fragmenty znajomej trasy zdawały się wyłaniać przed nią znikąd i musiała bardzo się starać, żeby iść spokojnie, chociaż cała rwała się do biegu.

Dla pewności sprawdziła po kolei wszystkie pułapki, poczynając od najbliższej, chociaż ta, która najbardziej ją interesowała, znajdowała się na samym końcu. Kiedy zbliżyła się do niej, jej puls przyspieszył w niecierpliwym oczekiwaniu. Zmysły miała wytężone do granic możliwości, gotowa zareagować na najmniejszy ruch czy dźwięk. Las był jednak jak uśpiony w obłoku mgły i jedynym źródłem hałasu czy poruszenia była ona sama.

Zatrzymała się kilka sążni od ostatniej pułapki. Gęsty opar spowijał krzaki leszczyny, pośród których ją założyła. Wokół panowała martwa cisza, przerywana od czasu do czasu jedynie odgłosem wody, skapującej z gałęzi. Uzbrojona w sztylet i sieć, w pełni skoncentrowana, ruszyła sprawdzić, co też na nią czeka.

Widok wyłonił się przed nią z mgły od razu w całości. Spętane stworzenie leżało na ziemi z uniesionym łbem zwróconym w jej stronę, tak jakby na nią czekało. Schwytała go! Krew uderzyła jej do głowy w poczuciu triumfu. Przyjrzała się potworowi. Pierwsze zwróciły jej uwagę oczy, zaskakująco ludzkie, jasnoszare z wyraźnymi zielonymi plamkami. Pysk z kształtu przypominał wilka, ale na ile mogła ocenić, potwór był o wiele większy. Nic dziwnego, że wywoływał taki przestrach okolicznych chłopów. Czarne, spłowiałe futro było mokre i skołtunione. Nie wykazywał chęci walki. Przyglądał się jej chwilę z uwagą, po czym odwrócił wzrok i złożył pysk na łapach. Uczucie radości nagle ją opuściło, powróciło zaś wspomnienie pustej chaty, skłębionych szmat i szkatułki pełnej pamiątek.

Schowała sieć i wyjęła mieszankę uspokajających ziół. Nigdy nie wiadomo, jak może zareagować nieznane stworzenie. Powoli podeszła bliżej, pochyliła się i dmuchnęła sproszkowanymi ziołami w pysk potwora. Zaskoczony wciągnął drobinki, po czym kichnął donośnie.

– Witaj, nieznany potworze – powiedziała. – Wybacz, że musiałam użyć takiego podstępu, ale inaczej nie mogłam się z tobą spotkać.

Potwór zdawał się przysłuchiwać jej z uwagą.

– Nikogo nie skrzywdziłeś, więc ja też nie mam zamiaru robić ci nic złego. Przychodzę do ciebie jako przedstawiciel ludzi. 

Zwierz zastrzygł uszami. 

– Czy rozumiesz, co mówię? – zapytała. Istniało całe mnóstwo rozumnych potworów, może i ten do nich należał. Stworzenie rzeczywiście lekko skinęło łbem, a w jego oczach pojawił się błysk ożywienia. – Czy jesteś wilkołakiem? – badała dalej. Gwałtowny ruch głowy sugerował, że potwór nie ma najlepszego zdania o wilkołakach.

– Dobrze więc – powiedziała. – Chciałabym ci pomóc. Mieszkańcy wioski się ciebie boją. Jeśli nie zostawisz ich w spokoju, będą próbowali cię schwytać i zabić. Jeśli ci życie miłe, idź głęboko w lasy. Może spotkasz stworzenia podobne do siebie. Jedno jest pewne: nie możesz zbliżać się do ludzi.

W kąciku oka potwora pojawiła się łza i spłynęła, ginąc w gęstym futrze. Kobieta nie mogła uwierzyć własnym oczom. Jedynie dobroczynne stworzenia potrafiły ronić łzy. Takie określenie z pewnością nie pasowało do wielkiej, kudłatej bestii, która leżała przed nią. Wyciągnęła rękę i pogładziła bok pyska zwierza, zaskoczona swoim odruchem. Druga łza potoczyła się po jej rękawicy.

– Kim ty jesteś? – wyszeptała. – Chciałabym wiedzieć, skąd się bierze twój smutek.

Zaczęła rozplątywać łańcuszki pułapki. Potwór leżał spokojnie, po chwili podniósł się, umożliwiając jej dalszą pracę. Był potężny, niemal tak duży jak wilkołak. Szybki rzut oka na jego łapy upewnił ją, że to jego ślady oglądała przed chatą na polanie. Już po chwili zwierz siedział przed nią, wpatrując się w nią wyczekującym wzrokiem. 

Była rozdarta. Smutek potwora przyciągał ją jak magnes, a jego tajemnica nie dawała jej spokoju. Wiedziała jednak, że jeśli zwierz zostanie w okolicy, prędzej czy później zginie. Musiała go przepędzić. Sięgnęła do torebki przy pasie po szczyptę sproszkowanego korzenia mandragory, którym dmuchnęła ponownie w pysk potwora. Spojrzała mu prosto w oczy, koncentrując całą swoją uwagę. Już za chwilę poczuła lekkie mrowienie w dłoniach, jej hipnotyczne zdolności zaczęły działać.

– Odejdziesz jak najdalej stąd i nigdy nie wrócisz – powiedziała powoli. – Będzie ci niemiły sam widok człowieka, będziesz się go bał i przed nim chował. 

Potwór ziewnął, ukazując różowy jęzor i szereg imponujących zębów. Przerwała połączenie i wypuściła gwałtownie powietrze przez nos. Nie spodziewała się, że jej umiejętności sugestii zawiodą. Mogła mieć wobec tego jedynie nadzieję, że zdrowy rozsądek zwierza zwycięży i że opuści okolicę. Przez chwilę stała niezdecydowana, po czym ujęła obiema dłońmi pysk potwora i zbliżyła do niego twarz.

– Zrób to, co dla ciebie najlepsze. Uciekaj! – powiedziała i odwróciła się gwałtownie na pięcie. Chciała odejść jak najszybciej, ale zanim wyszła spośród krzaków leszczyny, obejrzała się za siebie. Potwór siedział nieporuszony i patrzył za nią jasnymi oczami. Zrobiła jeszcze kilka kroków, znów spojrzała – i już zniknął, przysłonięty obłokiem mgły.

Maszerowała szybko, starając wyrzucić z pamięci obraz oczu potwora, w których czaił się przeraźliwy ból. Wiedziała, że jeśli będzie za dużo o tym myśleć, ucisk, który czuła w gardle stanie się nie do zniesienia. Nie był to dobry moment na łzy. Skoncentrowała się na jednostajnym ruchu. 

W lesie było już całkiem jasno, chociaż mgła nadal ograniczała widoczność. Po raz ostatni przemierzyła w odwrotnej kolejności trasę wyznaczaną kolejnymi pułapkami. Każdą ostrożnie rozmontowała i złożyła. Przed wyjściem z lasu przysiadła na chwilę na pniu ściętego drzewa.

Ponad wszelką wątpliwość potwór nie stanowił zagrożenia. Miała nadzieję, że okaże się na tyle rozumny, żeby skorzystać z jej rady i oddalić się z okolicy. Jeżeli jednak tego nie zrobi? Wieśniacy mogą zaufać jej opinii i zaniechać polowania na zwierza, ale cały czas jego los był niepewny. 

Wstała i zaczęła przemierzać przestrzeń od pniaka do wielkiej jodły tam i z powrotem. Zrobiła, co mogła, nie powinna więc tak bardzo się tym przejmować. Jak inaczej miała mu pomóc? W przypływie złości kopnęła stertę liści. Wcale jej nie obchodził żaden potwór! Nawet jeśli jego rozumne oczy były pełne żałości. Była tylko łowczynią i wykonała swoje zadanie, reszta nie zależała od niej. Wyprostowała się, zrobiła kilka głębokich wdechów, żeby uspokoić rozbiegane myśli, i ruszyła do wsi.

Anielka bawiła się na drodze. Kiedy tylko zobaczyła nadchodzącą kobietę, podbiegła do niej w podskokach.

– Czy ubiliście potwora? – zapytała, chwytając się zdyszana jej spódnicy.

– Udało mi się go schwytać i przekonać, żeby nigdy już was nie niepokoił – powiedziała, chcąc sama wierzyć w to, co mówi. – To nie był potwór, którego trzeba było zabijać. Po prostu taki bardzo duży wilk.

– Przepędziliście go! To się ojciec ucieszą! Pobiegnę mu powiedzieć, mogę?

Kobieta skinęła głową i dziewczynka pognała do domu. Już niedługo wieść się rozniosła i przez cały dzień do chaty Pawelczaków zachodzili spragnieni opowieści sąsiedzi. Był początek Wielkiego Tygodnia, czas porządków i powagi, ale we wsi zapanował nastrój święta. Łowczyni starała się delikatnie przygotować mieszkańców na ewentualność, że potwór może jeszcze powrócić, ale podkreślała, że nie zagraża ludziom. Po cichu zaś miała nadzieję, że zwierz był w tej chwili jak najdalej stąd. Kolejne dni umocniły to przekonanie. Nikt nie widział potwora, nie znalazła też podczas codziennych spacerów żadnych nowych śladów w okolicy.

Kilka razy śniło jej się, że wędruje przez las. Potwór czekał na nią pod krzakiem leszczyny, ale kiedy zbliżała się do niego, rozwiewał się w mgielny opar i pozostawiał ją z dojmującym poczuciem opuszczenia.

Ulegając namowom Pawelczaka, postała we wsi do Wielkanocy ku wyraźnemu niezadowoleniu jego żony, ale we wtorek po święcie była już w drodze. Od pierwszych dni kwietnia pogoda się zmieniła – ciepły wiatr osuszał drogi i przeganiał po niebie chmury, które od czasu do czasu sprowadzały krótką wiosenną burzę. Pierwsze pędy trawy przebijały spod ziemi. Wszystko dookoła było nagie, czyste i lśniące w promieniach słońca, opłukane przez odwilż i wiosenny deszcz. Wciągnęła głęboko powietrze i z przyjemnością wystawiła twarz na podmuchy wiatru, wychodząc ze ścieżki na szerszą drogę, która przecinała las. Co roku niecierpliwie czekała na ten moment, kiedy świat budził się z zimowego uśpienia, a ona po raz kolejny rozpoczynała wędrówkę.

Nie przeszła nawet kilkunastu kroków po ubitej drodze, kiedy usłyszała za sobą jednostajny szmer. Przytrzymała dyskretnie spódnicę, żeby jej szelest nie zagłuszał innych dźwięków i wytężyła słuch. Zdecydowanie ktoś – albo coś – podążało za nią krok w krok. Lewą ręką sięgnęła po sztylet i stanęła w miejscu. Tajemniczy ktoś również się zatrzymał, kroki ucichły. Nie oglądając się za siebie ruszyła dalej, jednocześnie poprawiając worek na plecach i ściskając broń w dłoni. Tajemniczy kompan podjął wraz z nią swoją wędrówkę.

Zdecydowana pozbyć się niechcianego towarzystwa, obróciła się gwałtownie i ujrzała jakieś dwadzieścia metrów za sobą potwora. Zwierzę przysiadło na żwirze drogi, wpatrując się w nią z wyczekiwaniem. W pysku trzymało podłużny przedmiot, z tej odległości nie była w stanie rozpoznać, co to było.

– Dlaczego mnie śledzisz?! Zmykaj do lasu, ale już! Uciekaj stąd! – zawołała, wymachując sztyletem i tupiąc z całej siły nogą w nadziei, że tym sposobem przepłoszy stworzenie. 

Jej wysiłki nie dały żadnego efektu. Zwierz siedział nieporuszony, teraz przyglądając się jej jakby z wyrazem zaciekawienia na lekko przechylonym pysku.

Niezadowolona odwróciła się i ruszyła dalej. Nie podobało się jej to. Ruszyła szybkim marszem w nadziei, że to może zniechęci stworzenie, jednak już zaraz usłyszała, że kroki za nią przyspieszyły. Postanowiła ignorować jego obecność. Może w końcu się zmęczy i da jej spokój.

Potwór towarzyszył jej niestrudzenie całą drogę przez las. Kiedy po kilku godzinach zaczęli się zbliżać do otwartej przestrzeni, podjęła decyzję. Usiadła na pniu powalonego drzewa tuż przy drodze. Poprawiła sznurówki butów, zdjęła worek i ułożyła go obok siebie na pniu. Wyciągnęła nogi i rozmasowała ramiona, zdrętwiałe po długim marszu. Cierpliwie czekała, nie patrząc w stronę potwora.

Stwór początkowo zatrzymał się w tej samej odległości co poprzednio, przysiadł i obserwował kobietę. Po kilku minutach podniósł się i zaczął bokiem, krok po kroku, przesuwać się coraz bliżej w jej stronę. Bardzo starała się nie zwracać na niego uwagi, dając mu tyle czasu, ile potrzebował. Wyjęła sztylet i nie podnosząc wzroku, obcinała paznokcie. Kiedy skończyła, stworzenie siedziało przed nią na wyciągnięcie ręki. Na ziemi obok niego leżała drewniana szkatułka, którą widziała wcześniej w jego kryjówce.

– Panie zwierzu – powiedziała – nie wiem, dlaczego za mną podążasz i czego chcesz. Wytłumaczyłam ci, co powinieneś zrobić, a ty wydajesz się o dziwo całkiem dobrze rozumieć ludzką mowę. Widzę jednak, że bardzo chcesz iść tam, gdzie ja. Możemy zatem wędrować razem. – Zwierzę słuchało jej bardzo uważnie, kiedy uniosła rękę, wyciągniętym palcem akcentując swoje słowa. – Nie będę ci szukać jedzenia, ale będę się dzielić z tobą wszystkim, co mam. Będę też musiała mówić, że jesteś moim psem, jeśli ktoś zapyta. Wiem oczywiście, że nie jesteś psem – powiedziała, widząc jak potwór przewraca oczami – ale nie ma innego wyjścia. I będę potrzebowała trochę czasu, żeby ci zaufać. Szkoda, że ty nie możesz mi opowiedzieć o sobie – westchnęła. – Czy to ci odpowiada? Zgadzasz się na taki pakt?

Stworzenie pokiwało gorliwie głową i zamerdało lekko, szurając ogonem po ziemi.

– Od tej pory zatem jesteśmy towarzyszami. – Kobieta skinęła głową, a zwierz ośmielony, chwycił w pysk swoje pudełko, podszedł bliżej i usiadł tuż przy jej kolanach. 

Po raz kolejny zdumiała się, jak był duży – kiedy siedział obok niej, jego głowa sięgała niemal na wysokość jej ramion. Taki kompan mógł się okazać całkiem użyteczny. Byle podrostek na drodze czy drwal w lesie zastanowi się dwa razy, zanim ją zaczepi. Lekko pogładziła zwierza po grzbiecie, ciesząc się ciepłem, które przenikało od niego przez jej spódnice, i dotykiem miękkiej jak atłas sierści. Potwór położył pudełko na jej kolanach i spojrzał na nią znacząco. Kiedy schowała jego skarb do worka, poczuła na dłoni ciepły jęzor i poczuła jak kąciki jej ust rozciągają się w uśmiechu.

Nie chcąc przedłużać postoju, wyjęła z worka porcję zapasów: pajdę chleba, pomarszczone jabłko i po pasku słoniny dla siebie i dla zwierza. Kiedy się posilili, zarzuciła worek na ramię, wstała, otrzepując suknię, i stanęła przed stworzeniem.

– Musimy ustalić jeszcze jedną rzecz – powiedziała kategorycznym tonem. – Na pewno masz jakieś swoje potworne imię, ale nie będzie mi dane go poznać. Muszę zatem wymyślić, jak się do ciebie zwracać, nie będę cię nazywać za każdym razem zwierzem. Może Wilbur? – zapytała po chwili namysłu.

Stwór spojrzał w bok i łypnął na nią jednym okiem, jakby urażony.

– Nie Wilbur. Brutus?

Stworzenie spojrzało na nią spode łba z wyrzutem. 

– Masz rację, nie jest to najlepsze imię dla wiernego towarzysza podróży. Heros? 

Ciężkie westchnięcie wydobyło się z czarnej piersi zwierza.

– Skoro żadne z moich imion ci się nie podoba, to już nie wiem, jak mam cię nazwać, jaśnie panie! – powiedziała zniecierpliwiona, zamiatając spódnicą i chcą ominąć zwierzę, siedzące na środku ścieżki. Zatrzymała się jednak, bo stwór zastrzygł uszami, zamerdał radośnie i otworzył lekko pysk, pełen wyczekiwania.

– Jaśniepan? Naprawdę? – roześmiała się, a zwierz obiegł ją uradowany. – Niech będzie, skoro tak ci się podoba. To prawdziwy zaszczyt poznać Jaśniepana – powiedziała, dygając przed stworzeniem z kurtuazją. – Emilia Dołęska, do usług. A teraz ruszajmy, jeśli nie chcemy, żeby nas noc zastała w lesie.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro