Rozdział 31

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Dorian stał przed otwartą celą, od której bił chłód, i zaczynał się naprawdę niecierpliwić. Chayse stanowczo za długo spoglądał na niego podejrzliwie. Co gorsza, wciąż siedział na pryczy.

– Jeśli się nie pośpieszysz, twojej słodziutkiej agentce coś może się stać – wypalił w końcu, tracąc na moment zimną krew.

– Do diabła, Dorian, nie mogłeś tak od razu?

Dorian, zamiast odpowiedzieć, wręczył Chayse'owi jego jesienną kurtkę bez kaptura. Do jej kieszeni wcześniej włożył telefon przyjaciela. W drugą dłoń wcisnął mu pistolet, który pobrał z magazynu dosłownie przed pięcioma minutami.

– Ten sam model, którego używasz – oznajmił policjant, szybkim krokiem kierując się w stronę wyjścia. Korytarze komendy ziały pustką. – Nie mamy czasu na odzyskanie twojego i odznaki. Jeśli coś pójdzie nie tak, biorę to na siebie.

Z uwagi na zasłonięty przez chmury księżyc, wieczór był wyjątkowy ciemny. Na dodatek z nieba sączyła się irytująca mżawka.

Dorian zatrzymał Chayse'a, gdy ten otworzył drzwi radiowozu od strony pasażera. Złapał leżącą na tylnym siedzeniu kamizelkę kuloodporną i ze znaczącym spojrzeniem wręczył koledze. Chayse spodziewał się kłopotów, ale nie aż takich. Kilka minut wcześniej siedział w celi podejrzany o dokonanie serii morderstw, a teraz uzbrojony wsiadał do radiowozu. Mogło chodzić tylko o jedno. Po zestawieniu tej myśli z wcześniejszymi słowami Doriana, całość mu się nie podobała.

– Gdzie jedziemy?

– Do Bena – odparł Dorian, przekręcając kluczyk w stacyjce.

– Żartujesz.

– Racja, jedziemy po niego, a nie do niego. Jeśli w ogóle będzie jeszcze co zbierać. Myślisz, że Anastasia przywiozła własną kamizelkę?

Chayse'owi nagle zaschło w ustach. Odwrócił głowę w stronę Doriana, który najwidoczniej wahał się, czy włączyć syreny. Ulice i tak były prawie puste. Nie dało się przewidzieć, jak Elwood zareaguje, gdy usłyszy radiowóz. Nic nie dało się przewidzieć. Chayse próbował nawet nie gdybać, ale wychodziło mu to marnie.

– Nie sądzę.

– Ja też nie – odparł Wheller dopiero po chwili, wychodząc z gwałtownego zakrętu. Zrezygnował z sygnałów dźwiękowych i świetlnych. – Żadnego zgrywania bohatera, jasne?

– Jesteś pewien, że Anastasia tam pojechała?

Dorian westchnął wyraźnie niezadowolony, że Chayse mu nie przytaknął. Polecił mu spróbować wezwać posiłki przez radio, dzięki czemu sam uciekł od zadanego przez szeryfa pytania. Co prawda, dyżurny powiedział, że gdy tylko jakiś funkcjonariusz się zwolni, zaraz wyśle go pod dom Elwooda, ale nie zaszkodzi się przypomnieć. Ujęcie mordercy chyba powinno mieć pierwszeństwo nad odwiezieniem jakichś pijaków na izbę wytrzeźwień.

– Zostawiła mi teczkę z dokumentami oraz pendrivem w recepcji i wysłała wiadomość, żebym to przeczytał – Dorian podjął poprzedni temat, gdy Chayse skończył nadawać komunikat. – Dzwoniłem, ale nie odebrała. Gdyby nie zamierzała tu przyjechać, pewnie osobiście dałaby mi teczkę. Poza tym podobno leżała w recepcji już od paru godzin.

– Co dokładnie w niej było?

– Powiązanie Elwooda z morderstwami. Zdjęcia archiwalnych dokumentów. Cholera wie, skąd ona je wytrzasnęła.

Chayse wbił spojrzenie w szybko przesuwające się za boczną szybą obrazy. Oczywiście. Powinien był wpaść na to wcześniej.

Wczoraj, gdy byli sami w pokoju przesłuchań, Anastasia zapytała go, kto ma klucze do archiwum. Powiedział, że Horton, który zazwyczaj nosi je przy sobie. Dzisiaj Horton zachowywał się, jakby poprzedniego dnia coś zaszło między nim a Anastasią. Chayse skrzywił się, myśląc, że może faktycznie zaszło, skoro agentka dostała się do archiwum. Tak naprawdę w ogóle jej nie znał, chociaż stale wydawało mu się, że jest inaczej. Nie wiedział, do czego zdolna jest się posunąć, żeby dostać to, czego chce.

Żaden z nich nie potrafił wydobyć z siebie już żadnego słowa. To nie był czas ani na pretensje, co można było zrobić inaczej, ani na wypytywanie o szczegóły. Chayse miał tylko nadzieję, że to piętnaście minut drogi dzielące komendę od domu Elwooda nie okaże się tragiczne dla nikogo. Lexington widziało już zbyt wiele trupów. Przekonał Anastasię do złożenia mu obietnicy, że będzie ostrożna. Przecież nie mogła być tak głupia, żeby w pojedynkę wejść do domu przypuszczalnego seryjnego mordercy. Z drugiej strony nie potrafił pozbyć się wrażenia, że właśnie to byłoby w jej stylu.

Radiowóz zatrzymał się niemal pod drzwiami wejściowymi domu Elwooda. Wysiadając z niego, obaj mężczyźni trzymali już broń. Wheller szybko rozejrzał się wokół. Latarnie rzucały słabe światło na opustoszałą okolicę.

– Nie widzę tutaj jej samochodu. – Dorian nagle stracił wcześniejszą pewność. Uciekając od spojrzenia Chayse'a, wyciągnął telefon i jeszcze raz wybrał numer agentki. Tym razem od razu odezwała się automatyczna sekretarka. – Wyłączony.

– Mogła zaparkować gdzieś indziej. Wchodzimy.

Dorian chwycił Chayse'a za ramię, gdy ten zbyt gwałtownie ruszył ku wejściu. Obaj się denerwowali, ale tylko szeryf był skłonny zrobić coś głupiego. Dorian znał Chayse'a od lat i wiedział, że Woodard w sytuacjach stresowych najpierw działa, a dopiero potem myśli. Wiedział również, że nie powinien był go tu przywozić, że w ten sposób może narobić więcej szkód niż pożytku, ale nie miał wyboru. Nikogo innego wziąć nie mógł, a ostatnie, czego by chciał, to wchodzić w pojedynkę do paszczy lwa. Potrzebował kogoś, kto będzie ochraniać tyły. Ufał Chayse'owi na tyle mocno, by łudzić się, że ten naprawdę skupi się na zadaniu.

– Ja idę pierwszy, ty ubezpieczasz. Jasne?

Chayse przytaknął bez słowa sprzeciwu. Ustawił się tak, żeby po otwarciu przez niego drzwi, Dorian mógł od razu wejść do środka z wycelowanym prosto przed siebie pistoletem. Jednak gdy szeryf nacisnął klamkę i za nią pociągnął, nic się nie stało. Wymienił z przyjacielem szybkie, porozumiewawcze spojrzenie.

Bez słowa rzucili się biegiem do drzwi tarasowych znajdujących się po drugiej stronie budynku.

***

Anastasia omal nie syknęła z bólu, gdy uderzyła o coś potylicą, a potem jeszcze raz i kolejny. Przy trzecim razie przypomniała sobie, co się stało, dlatego nie otworzyła oczu. Nie dość, że łupało jej w czaszce, to jeszcze prawa ręka wysyłała pulsujące sygnały, że coś jest nie tak. Lewa się nie skarżyła, chociaż też stale w coś trafiała. Wszystko dzięki temu, że nie zostały one w żaden sposób skrępowane.

Kolejne uderzenie i Anastasia zrozumiała, że jest ciągnięta w dół po schodach. Czyjeś dłonie zaciskały się nieco powyżej jej kostek. Spróbowała się skupić, żeby wyczuć położenie palców Elwooda, bo kogo innego, na swoich nogach. Z tak obolałą głową nie było to jednak proste.

Kciuk znajdował się na końcowej części piszczela, a pozostałe palce wyczuwała na praktycznie całej długości ścięgna Achillesa. Elwood szedł zwrócony do niej plecami. To dobrze. Nie było czasu na dalsze gdybanie. Każde schody się kiedyś kończą.

Najpierw nieznacznie otworzyła jedno oko. O dziwo paliło się światło. Przez moment obraz był rozmazany, ale w końcu dostrzegła tył głowy zastępcy szeryfa. Zamrugała parokrotnie, wciąż pozostając w bezruchu. Drzwi zbliżały się w zadziwiająco szybkim tempie. Za kilkanaście sekund jej głowa powinna przestać uderzać o stopnie. Musiała działać teraz, natychmiast.

Jednocześnie przyciągnęła obie nogi do siebie, tym samym wyrywając je z uścisku zaskoczonego Elwooda. Zanim odwrócił się w jej stronę, z całej siły kopnęła go w plecy, na wysokości lędźwi. Stracił równowagę i z wrzaskiem spadł z ostatnich kilku schodków na beton. Niewiele brakowało, żeby trafił głową w stalowe, pomalowane na pomarańczowo drzwi.

Anastasia podniosła się tak szybko, że świat przed jej oczami zawirował. Ustała jednak na tyle długo, by zejść na płaski teren. Dopiero tam opadła kolanem i całym ciężarem ciała na plecy zaczynającego się podnosić Elwooda, przez co ten uderzył brodą w podłoże. Mimo że znów stykał się brzuchem z betonem, próbował ją z siebie zrzucić, co wzbudziło w niej mdłości. Sięgnęła do kabury, ale nie było w niej pistoletu. Za to kajdanki znajdowały się na swoim miejscu.

Minęła dłuższa chwila, zanim Anastasia zdołała złapać rękę wrzeszczącego na nią mężczyzny. Kilka razy zdołał ją wyrwać, przez co ból w jej własnej stał się nie do zniesienia. Nic dziwnego. Na wysokości nadgarstka i nieco powyżej widoczna była opuchlizna oraz krwiak.

Mimo że jej świat nadal się kręcił, dość sprawnie, a przynajmniej tak jej się wydawało, zakuła prawy nadgarstek Elwooda. Z drugą ręką poszło łatwiej. Gdy Anastasii już udało się ją złapać, od razu wykręciła ją do tyłu i skuła razem z prawą. Odetchnęła, żeby sekundę później pociągnąć zastępcę szeryfa za włosy, które przed dużą ilość żelu niemal wyślizgnęły jej się z dłoni. Nachyliła się w stronę jego głowy, jeszcze bardziej przyciskając kolano do jego pleców. W odpowiedzi stęknął żałośnie.

– Gadaj, gdzie jest Angelina – warknęła tuż przy jego uchu, ale jej głos zabrzmiał o wiele słabiej, niż by sobie tego życzyła. Zdawało jej się, że lekko bełkocze. Zrekompensowała to sobie, mocniej szarpiąc głowę Elwooda do tyłu. – Bo rozkwaszę ci nos na tym pieprzonym betonie.

– Pokażę ci – odparł pokojowo, ale jego dziwnie piskliwy głos i tak podrażnił jej uszy.

Już miała się na to zgodzić, gdy dotarło do niej, dlaczego to powiedział. Gdyby pozwoliła mu wstać, nawet ze skutymi rękoma mógłby ją znokautować. Anastasia wcale nie była pewna, czy przypadkiem nie przewróci się nawet bez jego pomocy. Musiała naprawdę mocno dostać po głowie, skoro dopiero dotarło do niej, że odpowiedź na swoje pytanie ma tuż przed nosem.

– W twoich snach, Elwood.

Puściła jego głowę. Upewniła się, że kajdanki są dobrze zapięte, przy czym zauważyła, że szary sweter Bena dziwnie układa się na plecach. Wyciągnęła swoją broń zza paska jego spodni, zastanawiając się, czy Elwood w ogóle potrafi jej używać.

Zadowolona schowała pistolet do kabury. Znacznie lepiej.

– Swoją drogą, liczenie na to, że w najbliższym czasie się nie obudzę i ci nie dokopię, było wyjątkowo głupie.

Kierowane pod jej adresem groźby i wyzwiska drażniły jej uszy, jednak starała się nie zwracać na nie uwagi.

Powoli wstała. Musiała oprzeć się o znajdującą się dwa kroki od niej ścianę. Oddychała tak głośno, jakby przed chwilą przebiegła maraton. Sięgnęła ręką do najbardziej bolącego miejsca na głowie, w okolice prawej skroni. Jej palce od razu trafiły na coś mokrego i bardziej lepkiego niż woda. Przeniosła dłoń w swoje pole widzenia i, zgodnie z przypuszczeniami, zobaczyła na niej krew.

– Wolisz się zamknąć czy stracić przytomność? – rzuciła.

Elwood najwidoczniej zrozumiał, co miała na myśli, bo od razu ucichł. Pewnie dlatego szedł do niej tyłem i nie zdecydował się skrępować jej w żaden sposób. Nie był w stanie tego zrobić.

Lekko chwiejnym krokiem podeszła do drzwi, które okazały się zamknięte. Rozejrzała się wokół. Leżący Elwood zajmował prawie całą długość między schodami a wejściem do właściwej piwnicy. Ten swoisty przedsionek przypominał kwadrat o promieniu dwóch metrów. Nie znajdował się w nim żaden mebel, a ściany i podłoga były w stanie surowym.

Przykładając ucho do zimnej stali, Anastasia zawołała Angelinę Yates tak głośno, jak tylko była w stanie. Elwood znów zaczął się odzywać, przez co nie usłyszała żadnej odpowiedzi. Udało jej się jeszcze raz uciszyć spacyfikowanego zbrodniarza, ale tylko na moment. Gdy podjęła kolejną próbę sprawdzenia, czy dwudziestoletnia Yates jest za drzwiami, Elwood przypomniał o swojej obecności.

– Gdzie jest klucz?

– Nie wiem, nie wchodziłem tam od wieków.

– To po co mnie tu przywlokłeś?

Odpowiedziała jej cisza. Anastasia podeszła do zastępcy szeryfa i przykucnęła obok niego. Zawroty głowy i związane z nimi zaburzenia równowagi powoli ustępowały, za to ból stawał się coraz silniejszy. Zabrała się do przeszukiwania kieszeni Elwooda. Musiał mieć klucz przy sobie, skoro zamierzał ją tutaj zamknąć. Naprawdę nie rozumiała, dlaczego od razu na to nie wpadła. Chyba nie odzyskała jeszcze w pełni przytomności.

Znalazła dwa złączone klucze w przedniej kieszeni dżinsów Elwooda.

– Doigrasz się, Ashbee – rzucił nagle zupełnie innym tonem, niż pozostałe groźby. Teraz brzmiał o wiele spokojniej.

– Tak, tak, wiem.

Anastasia za pierwszym razem nie trafiła kluczem do zamka. Za drugim też nie.

– Przez ciebie Woodardowie nie zostaną oczyszczeni.

– Wybacz, że nie pozwoliłam ci wypełnić twojej misji, Elwood – mruknęła, a chwilę później zamek w drzwiach szczęknął.

Nie odpowiedziała na pytanie, skąd wie o misji. Otworzyła szerzej drzwi i zajrzała w głąb pomieszczenia. Od gołych ścian bił chłód. Zapach kurzu sprawiał, że miała ochotę kichnąć. Sączące się z przedsionka światło wystarczało, żeby zobaczyć zarys skulonej w rogu postaci.

– Mam na imię Anastasia, ty pewnie jesteś Angelina – zaczęła łagodnie, wolnym krokiem zbliżając się do dziewczyny. Nie chciała jej przestraszyć. – Nie zapalam światła, żeby nie rozbolały cię oczy. Jestem z FBI. Nie skrzywdzę cię, Angel.

Dziewczyna drgnęła, słysząc znajome zdrobnienie. Uniosła głowę, którą wcześniej opierała na podciągniętych do klatki piersiowej kolanach. Anastasia widziała tylko zarys jej twarzy, ale to i tak więcej, niż mogła zobaczyć Angelina.

Przykucnęła przy niej i poczekała, aż oddech dwudziestolatki się uspokoi. Dopiero po chwili zrozumiała, że to jej własny jest taki głośny.

– Jesteś ranna?

Dziewczyna ledwo słyszalnie zaprzeczyła. Anastasia ściągnęła kurtkę, gdy skulonym ciałem Angeliny wstrząsnął dreszcz. Pomogła jej się ubrać, po czym skupiła uwagę na łańcuchu, którym przytwierdzono młodą Yates do ściany. Przy pomocy jednego z kluczy zabranych Elwoodowi uwolniła kostkę Angeliny z kajdan.

– Pomogę ci wstać. Wyjdziemy na zewnątrz i... – przerwała, bo ból przeszył jej prawą rękę. Powinna była wspomóc Angelinę lewą, zdrową. – Spędziłaś ten cały czas w ciemności?

– Czasem było tak, jak teraz – odparła już znacznie pewniej niż na początku. Wciąż jednak kurczowo ściskała rękę agentki. Nie widziała jej zbolałego wyrazu twarzy, a jej spokojny głos utwierdzał Angelinę w przekonaniu, że wszystko jest już dobrze.

– W takim razie zamknij i najlepiej zakryj oczy. Nie powinnaś od razu wychodzić na takie ostre światło. Złap się...

Tym razem Anastasia przerwała, bo do jej uszu dotarł nieoczekiwany hałas. Jej serce momentalnie zaczęło głośno tłuc się w piersi, a oddech ugrzązł w gardle. Czy to możliwe, żeby Elwood uwolnił się z kajdanek? 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro