Rozdział 34

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Poniedziałek, 11 października


Do domu Chayse'a dotarli kilka minut przed czwartą nad ranem. Zmęczenie dawało im się we znaki, jednak żadne z nich nie było śpiące. Anastasia próbowała włączyć swój telefon, ale nie działał. Przez całkowicie roztrzaskany ekran pewnie i tak nie zareagowałby na żaden dotyk. Znała na pamięć numer Libby, dlatego to do niej zadzwoniła z podłączonej do ładowarki komórki Chayse'a.

Libby była nie tyle rozdrażniona tym, że ją obudzono, ile tym, że Anastasia wcześniej nie odbierała telefonu. Zadowoliła się obietnicą wyjaśnienia całej sytuacji za kilka godzin. Zgodziła się też przyjechać do Lexington przed pracą, żeby odebrać poturbowaną agentkę Ashbee. Umówiły się na ósmą.

– Jak się czujesz?

Chayse zaatakował ją tym pytaniem, jeszcze zanim w pełni pojawił się w polu jej widzenia. Opierał się o wyspę kuchenną, a jeden z guzików jego służbowej koszuli był rozpięty. Fascynująco niebieskie oczy uważnie śledziły każdy jej ruch.

– W porządku – odparła, nalewając sobie wody do szklanki. – A ty?

– Okej.

Podszedł bliżej niej, gdy odłożyła szklankę na blat kuchenny. Wyglądał, jakby chciał coś powiedzieć. Zamiast tego zamknął ją w mocnym uścisku. Tak mocnym, że poczuła, jak leki przeciwbólowe przestają działać. Zacisnęła powieki i przygryzła wargę, żeby zatrzymać tę informację dla siebie. Chayse jednak najwidoczniej wyczuł, jak bardzo się spięła, bo szybko się odsunął. Zobaczył jej wygięte w dół kąciki ust i ściągnięte brwi, zanim zdążyła zastąpić ten zbolały wyraz twarzy czymś innym.

– Co się dzieje? – zapytał niemal szeptem, jakby obawiał się, że nawet głośne dźwięki mogą zrobić jej krzywdę.

– Nic, po prostu... – urwała, gdy głos jej zadrżał. Wzięła głęboki wdech, ale to tylko dostarczyło jej kolejną dawkę bólu. Może było z nią gorzej, niż przypuszczała. – Mam trochę poobijane plecy.

– Przepraszam, nie wiedziałem.

– To nie twoja wina, Chayse.

Schował dłonie do kieszeni spodni. Wciąż stali tak blisko siebie, że wystarczyło, by Chayse trochę bardziej się pochylił, a odległość między ich ustami stopniałaby do kilku centymetrów. Miał nadzieję, że Anastasia nie słyszy jego tłukącego się w klatce piersiowej serca. Naprawdę chciał jej powiedzieć, jak bardzo się o nią bał, jednak świadomość, że sam sprawił jej ból, całkowicie uciszyła go w tej kwestii. Nie miał nawet odwagi zmierzyć się z jej spojrzeniem.

– Właściwie, od czego je takie masz?

– Od schodów.

Chayse jednak zdecydował się na zerknięcie w te niemal czarne oczy. Dzisiaj zdawały mu się wyjątkowo smutne. Mimo że to nie pierwszy raz, kiedy je za takie uznał, teraz było w nich coś naprawdę przejmującego.

– Od schodów?

– Chyba powinnam wyjaśnić ci, co się stało, prawda?

– Powinnaś – odparł, odsuwając się o krok. – Myślę, że w salonie będzie nam wygodniej.

– Wolałabym najpierw wziąć prysznic. Wydaje mi się, że zgarnęłam włosami wszystko, co Elwood miał na podłodze.

Chayse momentalnie zrozumiał, o co chodziło ze schodami. Przypomniał sobie też nadpęknięty słoik i krew w korytarzu. Niewielką, rozmazaną na podłodze plamę, która prawie doprowadziła go do utraty zmysłów. Wiedział bowiem, że gdyby to Anastasia w jakiś sposób zraniła Elwooda, krwi byłoby znacznie więcej.

– Obie łazienki są do twojej dyspozycji.

Anastasia wybrała tę znajdującą się na parterze, ponieważ nie miała ochoty wnosić walizki na piętro. Za niecałe cztery godziny i tak miała stąd wyjechać. Ta myśl spowodowała, że ścisnęło ją w dołku. Chyba naprawdę obawiała się rozmowy z przełożonym. Właściwie nie rozmowy, lecz jego monologu. Gdyby mogła się bronić, trochę łatwiej byłoby to znieść.

Zrzuciła z siebie czarny półgolf. Dopiero wówczas dostrzegła, że po wewnętrznej stronie kołnierzyka znajduje się o wiele więcej zaschniętej krwi, niż po zewnętrznej. Postanowiła, że nie będzie próbować tego doczyścić czy nawet oddawać do pralni. Miała w szafie co najmniej trzy podobne, spokojnie mogła pozbyć się tego jednego.

Zmywając z twarzy resztki makijażu, pierwszy raz od dawna dokładnie przyjrzała się swojemu odbiciu w lustrze. Jej cera wydawała się zszarzała. Dostrzegła pęknięte naczynko w prawym oku, które najbardziej widoczne było, gdy kierowała wzrok w przeciwną stronę. Dodatek do widocznego już od soboty przekrwienia. Naprawdę powinna się wyspać. Teraz jednak poza dręczącymi ją koszmarami pojawił się kolejny problem – fioletowa mapa na plecach z pewnością uniemożliwiłaby jej wygodne ułożenie się do snu.

Sięgała właśnie do zapięcia biustonosza, gdy rozległo się nieśmiałe pukanie do drzwi.

– Nie przyjmuję towarzystwa, Woodard.

Jej głos nie zabrzmiał do końca tak, jak powinien, ponieważ wykręconą do tyłu prawą rękę przeszył silny ból. Mimo tego Chayse się roześmiał.

– Chciałem tylko zapytać, czy sobie radzisz.

– Jeszcze potrafię się sama rozebrać.

– A ubrać? Właściwie nie musisz się ubierać – dodał, zanim zdążyła odpowiedzieć.

Uderzyła lewą dłonią w drzwi. Uśmiechnęła się lekko, słysząc, że Chayse odskoczył lub cofnął się o krok.

Miała ochotę zanurzyć się w wypełnionej ciepłą wodą wannie, ale wybrała prysznic. Przecież i tak nie byłaby w stanie się położyć.

– Tak na poważnie, to pomyślałem, że może jesteś głodna. Ja jestem.

– Chcesz jeść o czwartej w nocy? – odkrzyknęła, powoli denerwując się, że przez niego gorąca woda jeszcze nie zmywa z niej nocnych wrażeń.

– Pizza na śniadanie?

Irytacja zniknęła tak szybko, jak się pojawiła. Niemal ze śmiechem przystała na ten pomysł. Te momenty, w których Chayse ją zaskakiwał, lubiła prawie tak mocno, jak zamienianie łazienki w saunę.

W ubiorze postawiła na wygodę – czarne legginsy, które zabrała w razie, gdyby noce w hotelowym pokoju okazały się chłodne, i miękką od środka bluzę w tym samym kolorze. Susząc włosy, przetarła zaparowane lustro. Jej cera wyglądała znacznie zdrowiej niż przed kilkunastoma minutami. Wysoka temperatura wody wywołała rumieńce na policzkach i znacznie poprawiła samopoczucie.

– Temblak – przypomniał, gdy tylko pojawiła się w zasięgu jego wzroku.

Przewróciła oczami i wróciła do łazienki. Przy okazji wyprowadziła z niej swoją walizkę.

– Jeszcze jakieś uwagi? – Wchodząc do kuchni, odebrała od Chayse'a kubek ciepłej herbaty, w którym ochoczo zanurzyła usta.

Chayse milczał przez chwilę. Próbował znaleźć usprawiedliwienie dla swoich wędrujących po jej sylwetce oczu. Nawet w tej wersji była naprawdę śliczna. Nie przypominała hollywoodzkiej piękności, kojarzyła się raczej z miłą, acz nieosiągalną dziewczyną z sąsiedztwa. Chayse'owi jednak ten typ urody bardzo odpowiadał, szczególnie odkąd poznał Anastasię.

– Zawsze nosisz miękkie skarpety do miękkich kapci?

Anastasia zerknęła na swoje domowe, a właściwie wyjazdowe, jasnoróżowe baleriny. Po prostu wszystko, co miękkie, wpływało na nią uspokajająco.

– Powinieneś się z tego cieszyć. Jak cię kopnę, to będzie mniej bolało.

– Już drugi raz mi tym grozisz.

– Drugi?

Biorąc kolejny łyk herbaty, subtelnie zmierzyła sylwetkę Chayse'a wzrokiem. Już nie miał na sobie służbowego stroju, lecz czarne materiałowe spodnie i bordowy cienki sweter podkreślający umięśnione ramiona. Cóż, postarał się znacznie bardziej niż ona.

– Pierwszy był po tym, jak zasugerowałem, że możesz być w ciąży.

– Wtedy naprawdę ci się należało. Prawie powiedziałeś, że jestem gruba – dodała przesadnie oburzonym tonem.

– Wyglądasz świetnie.

Tę wymianę zdań przerwał dzwonek do drzwi. Nawet gdy Chayse poszedł je otworzyć, Anastasia wciąż miała przed oczami ten jego czarujący uśmiech ujawniający dołeczki w policzkach. Odkładając prawie pusty kubek na kuchenny blat, próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio tak bardzo podobał jej się jakiś mężczyzna. Dotarła myślami do momentu poznania Reece'a, gdy Chayse zawołał ją do salonu. Nie miała odwagi tam pójść, czym sprowadziła go do siebie.

– Gorzej się czujesz? – zapytał, widząc ją opierającą się ręką o kuchenny blat. Zerknęła na niego tylko na krótki moment, co dodatkowo go zaniepokoiło. – An?

– Chyba powinnam zmienić ten opatrunek na głowie. – Wyprostowała się i wypiła ostatni łyk herbaty. – Całkowicie go przemoczyłam pod prysznicem.

Jeszcze raz omiótł ją uważnym spojrzeniem, po czym przeszedł na koniec kuchni i otworzył górną szafkę. Wyjął z niej dwa pudełka, w których przez chwilę bardzo żywiołowo czegoś szukał.

– Gaza i plaster wystarczą?

– Pewnie.

Wskazał na hoker znajdujący się przy wyspie kuchennej i poprosił ją, żeby usiadła. Upierała się, że sama sobie poradzi, ale Chayse nie zamierzał dać za wygraną. Powtórzył polecenie znacznie bardziej zdecydowanie. Anastasia i tak wykonała je, dopiero gdy jasno dał jej do zrozumienia, że on jest już gotowy.

– Cztery? – zapytał po pozbyciu się szpitalnego opatrunku, który zakrywał ranę.

– Chyba tak, nie pamiętam.

Dałaby sobie rękę uciąć, szczególnie tę bolącą, że jeszcze przed kilkoma minutami doskonale wiedziała, ile szwów jej założono. Teraz jednak obserwowała skupiony wyraz twarzy Chayse'a, który zawsze znacznie łagodniał, gdy ich oczy się spotykały. Jego palce dosłownie co kilka sekund dotykały jej podbródka, żeby lekko podnieść jej głowę. Starał się znaleźć idealne położenie dla opatrunku. W końcu odciął z rolki plaster o odpowiedniej długości i zakończył tę zaskakująco czasochłonną operację.

– Chodźmy jeść – rzuciła, gdy tylko odszedł od niej o krok. Nie chciała, żeby znów pytał o jej samopoczucie. – Pizza pewnie już ostygła.

Wchodząc do salonu, zgasiła światło. Szalejący w kominku ogień rzucał przyjemną dla oka poświatę. Nałożyła sobie kawałek pizzy na talerz, jeszcze zanim Chayse zdążył przyjść z oddzielonej meblościanką kuchni. Anastasia była jednak pewna, że już wiedział, co zrobiła. Wystarczyło wyjrzeć zza zakrętu, żeby z jednego pomieszczenia przejść do drugiego. Nie odgradzały ich od siebie bowiem żadne drzwi. Z kolei znajdująca się najbliżej kuchni część salonu pełniła funkcję jadalni.

Anastasia rozsiadła się przy kominku, na podłodze. Z oczywistych względów nie przeszkadzało jej, że nie ma o co się oprzeć. Chociaż pierwszy raz od dawna jej żołądek domagał się posiłku, czekała z rozpoczęciem na Chayse'a.

Gdy już się zjawił, podszedł do kremowego narożnika i zdjął z niego dwie płaskie poduszki. Jedną rzucił na drewnianą posadzkę w pewnej odległości od Anastasii, a drugą wręczył jej. Ciepłe światło bijące od kominka dodatkowo łagodziło jej profil.

Przełożył karton z pizzą ze stolika na podłogę, w miejsce dzielące agentkę od drugiej rzuconej przez niego poduszki, na której moment później się rozsiadł.

– Masz młodsze rodzeństwo?

Chayse nawet nie zdążył podnieść kawałka pizzy do ust.

– Dlaczego pytasz?

– Próbuję zrozumieć, dlaczego jesteś tak przesadnie troskliwy.

Nie potrafił rozgryźć, czy to obelga, komplement, czy prawie fakt. Przeżuł ze trzy kęsy, zanim zdecydował się odpowiedzieć.

– Mam młodszego brata... No i starszą siostrę. A ty?

– Siostrę, przyrodnią, ale nie przepadamy za sobą.

Przez dłuższą chwilę żadne z nich się nie odzywało. Chayse nie wiedział, czy powinien to jakoś skomentować, czy po prostu zmienić temat, a Anastasii odpowiadało przysłuchiwanie się trzaskaniu drewna w kominku. Jedyne, czego jej brakowało w apartamencie w Kansas City, to właśnie kominek.

– Powiesz mi, dlaczego zdecydowałaś się szarżować na B... – zawahał się i nie sięgnął po kolejny kawałek pizzy. Nagle stracił apetyt. Wytarł dłonie w papierowy ręcznik, który wcześniej przyniósł. –Na Elwooda.

– Chciałam z nim tylko pogadać.

– Jasne. Może zacznij od początku.

– Właściwie nic ciekawego się nie działo. Przez większość czasu przesłuchiwałam ludzi albo wkurzałam się na Hortona.

– A przez resztę czasu?

Odsunęła od siebie talerz. Podwinęła pod siebie jedną nogą, a drugą zgięła w kolanie, bo w poprzedniej pozycji zrobiło jej się niewygodnie. W gruncie rzeczy po prostu grała na czas. Nie przemyślała wcześniej, co dokładnie może i chce powiedzieć Chayse'owi.

– Na przykład włamałam się do twojego domu.

– Co zrobiłaś? – zapytał dopiero po chwili, jakby ta informacja dotarła do niego z opóźnieniem. Z wyrazu jego twarzy wynikało, że wziął to za żart.

– No dobra, nie włamałam się, przecież dałeś mi klucze. – Wyjęła z kieszeni pęk, łapiąc za breloczek z kangurem, i mu go oddała. – Ale przez ogrodzenie musiałam przeskoczyć.

– Niedawno je zmieniałem. Możliwe, że nie dołożyłem tutaj klucza do furtki.

– Na pewno go tu nie ma.

– Po co tu przyszłaś?

Przez dłuższą chwilę po prostu patrzyła mu w oczy. W tym pomarańczowo-żółtym świetle przestawały mieć taki chłodny odcień, a jednak wciąż znacznie kontrastowały ze śniadą karnacją.

– Szukałam niebieskiej liny. Chciałam porównać ją z tą, którą związano Roberta. Dałam do ekspertyzy jakiemuś technikowi kryminalistyki z komendy, a potem zadzwoniłam do znajomego, żeby wyjaśnił mi, czym różni się lina dynamiczna od statycznej.

– Przeszukiwałaś mój dom?

Zmarszczyła brwi niezadowolona tym, że Chayse skupił się akurat na tej kwestii.

– Daj spokój, przecież nie grzebałam w twoich bokserkach, slipach czy co tam nosisz.

Roześmiał się, przez co również rysy jej twarzy się wygładziły. To, co powiedziała, nie było całkowicie zgodne z prawdą. Otworzyła prawie wszystkie szuflady znajdujące się w tym domu, więc siłą rzeczy musiała trafić na bieliznę Chayse'a. Po prostu nie poświęciła jej zbyt wiele uwagi. Na głowie miała wtedy ważniejsze sprawy.

– Ta lina, której użył Elwood, była statyczna?

– Mhm, gdyby Horton nie uparł się, żeby zrobić z ciebie winnego, to może ktoś szybciej zwróciłby na to uwagę. Dowodu kasacji tej twojej prawdziwej, czerwonej liny podobno tutaj nie było, ale to Elwood tego szukał. W ogóle wiedziałeś, że on spotykał się z twoją mamą? – zapytała, żeby trochę go rozproszyć. Widziała bowiem, jak spoważniał, gdy znowu wspomniała o Hortonie.

– Dowiedziałem się, słuchając zeznań Elwooda. A ty skąd o tym wiedziałaś?

– Rozmawiałam z twoimi rodzicami. Od razu wydało mi się to podejrzane. Jeszcze zapewnienia twojego taty, że byli kumplami przed i po tym, jak...

– Tak, tak, wiem. – Westchnął, opierając się plecami o pufę. Wyciągnął przed siebie nogi i splótł ramiona na piersi. – To jak było z tym archiwum?

– Weszłam tam poprzedniej nocy i trochę poszperałam. Dałam Dorianowi pendrive'a ze zdjęciami dokumentów...

– Które pokazują, że Elwood miał motyw – dokończył, na co przytaknęła. – Powiedz mi...

– Nie, Chayse.

– Słucham?

– Nie powiem ci tego – odparła hardo.

– Nawet nie wiesz, o co chciałem zapytać.

– Domyślam się.

– Do diabła, An, przestań taka być.

Usiadła w siadzie skrzyżnym, podczas gdy Chayse odsunął na bok znajdujący się między nimi karton. Miała ochotę z powrotem go tam umieścić i to nie z powodu głodu, bo ten już zaspokoiła.

– Jaka?

– Nie wiesz?

Zacisnęła zęby, przez co dał o sobie znać ból w skroni. Mimo że przez większość czasu Chayse był wręcz irytująco ugodowy, czasami wychodził z niego upór. Podczas rozmów z nią musiało się to skończyć przynajmniej krótkotrwałym konfliktem. Z drugiej strony naprawdę wolała się z nim sprzeczać, niż słuchać, jak pozwala, by zrzucano na niego winę.

– Dobra, przepraszam, mów.

Przyglądał jej się jeszcze przez moment, gdyż zaskoczyło go, jak niekomfortowe było dla niej przepraszanie. Przysiadł się bliżej i nakrył swoją dłonią jej, spoczywającą na kolanie. Nie skłoniło to jednak Anastasii do oderwania wzroku od kominka.

– Dlaczego Horton tak się w stosunku do ciebie zachowywał?

– Wiedziałam, że o to ci chodzi.

Próbowała zabrać rękę, uwolnić się od jego dotyku, ale wówczas splótł ze sobą ich palce. Nie chciała o tym rozmawiać, a szczególnie nie z nim. W jej wyobraźni tamto wydarzenie zdążyło urosnąć do rangi zbrodni przeciwko własnej godności, do zdrady własnych przekonań. Nie chodziło jednak wcale konkretnie o ten incydent. Anastasię po prostu zaczynało martwić, do czego jest zdolna się posunąć, by dotrzeć do prawdy i wziąć sprawiedliwy odwet. Jednocześnie powoli docierało do niej, jak plastyczne i abstrakcyjne jest pojęcie sprawiedliwości.

– Dlaczego, An?

– Powiedzmy, że... – zawahała się. Mogła skłamać, mogła naciągnąć fakty. Potrafiła to doskonale, ale nie chciała tego robić. Nie, kiedy Chayse patrzył na nią z taką ufnością i troską. – Trochę go sprowokowałam.

– Jak?

– Udawałam, że wierzę w jego teorię o twojej winie, no a później mówiłam mu, jaki jest wspaniały i inne tego typu pierdoły. Nie moja wina, że we wszystko uwierzył. Jakoś musiałam pożyczyć od niego te klucze do archiwum.

– Ukraść.

– Uważasz mnie za złodziejkę, Woodard?

Nie potrafił powstrzymać uśmiechu, gdy jej twarz znów przybrała zadziorny wyraz. Świadomość, że chociaż trochę potrafi wpływać na jej samopoczucie, była nawet satysfakcjonująca.

– Powiedziałbym coś teraz, ale to strasznie tandetne.

– Jeśli to coś w stylu, że tak, bo ukradłam ci serce, to masz rację, jedzie tandetą.

Roześmiał się, lekko odchylając do tyłu głowę. Kąciki ust Anastasii również powędrowały w górę. W tym śmiechu było w nim coś przyjemnie beztroskiego i naturalnego. Potem nagle spoważniał. Tylko na moment i tylko na niby. Mięśnie jego twarzy delikatnie drgały, jakby z trudem powstrzymywał je od ułożenia się w konkretny grymas.

Pochylił się w kierunku Anastasii. Nie zamierzał jej jednak pocałować, mimo że miał ochotę to zrobić. Jej włosy łaskotały go w nos, gdy szeptał jej do ucha:

– Bardziej coś w stylu, że mógłbym cię za to skuć i aresztować.

Anastasii naprawdę nie mieściło się w głowie, że wystarczyło jedno takie zdanie, żeby zapiekły ją policzki. Z reguły nie reagowała na podobne zaczepki, jednak Chayse zupełnie nieświadomie wykraczał poza jej normy i kpił z wielu jej zwyczajów.

Jednak nie to w ekspresowym tempie postawiło ją na nogi. Podniosła się tak gwałtownie, że na moment zakręciło jej się w głowie. Sięgnęła ręką do kabury i na nic nie natrafiła. Wstrzymała oddech, przypominając sobie, że wrzuciła ją razem z bronią do walizki, gdy szła pod prysznic.

– An, ja...

– Słyszałeś?

Wstał naprawdę powoli, gdyż odniósł wrażenie, że każdy gwałtowny ruch mógłby ją spłoszyć. Wyglądała jak wtedy, gdy obudził ją w środku nocy, pukając do drzwi hotelowego pokoju. Skupiona, ale nieco zaniepokojona. Temu stanowi daleko było jednak do przerażenia, które zobaczył w swojej własnej sypialni. To tamto uczucie sprowokowało Anastasię do pocałowania go i wszystko skomplikowało.

– Co takiego? Może to od tego uderzenia w...

Zakryła mu usta lewą dłonią. Nasłuchiwała, obracając głowę w kierunku okien. Do połowy zasłaniały je rolety antywłamaniowe. Nie wiedziała jednak, jak sytuacja wygląda w pozostałych pomieszczeniach. Nawet jeśli to tylko zmęczony umysł płatał jej figle, to i tak wolałaby mieć broń przy sobie.

Chayse obrócił dłoń Anastasii i pocałował jej wierzch, patrząc agentce w oczy. A potem też to usłyszał.

Złapał ją za nadgarstek, gdy wyrwała się do przodu. Nie przypominał sobie, żeby zamykał drzwi wejściowe. Jednocześnie nie wydawało mu się, że hałas dochodzi z wnętrza domu. Te pojedyncze dźwięki brzmiały bardziej, jakby ktoś próbował podnieść rolety antywłamaniowe, by zajrzeć przez okno.

– Mam pistolet w walizce, walizkę obok łazienki – wyszeptała, wcale na niego nie patrząc.

Rozluźnił uścisk, a wtedy od razu szybkim, acz cichym krokiem udała się w tamtym kierunku. Chayse przeszedł za nią te kilkanaście metrów. Też uważał, że na wszelki wypadek lepiej być uzbrojonym. Szczególnie jeśli intruz wtargnął już do środka. Jego własny pistolet znajdował się w pokoju na piętrze, czyli stanowczo za daleko.

Dźwięk rozpinanego zamka błyskawicznego w walizce brutalnie przeszył trwającą od chwili ciszę. Gdy Anastasia podniosła się z kucek, Chayse wyciągnął do niej rękę. Nie zamierzała jednak oddawać mu pistoletu. Lewą ręką strzelała niemal tak dobrze, jak prawą. Stali tak jeszcze kilka sekund, aż usłyszeli kolejny chrobot.

– Kuchnia.

Mimo że to Chayse zlokalizował dźwięk, Anastasia jako pierwsza dopadła do połowicznie zasłoniętego okna. Stanęła z boku i nachyliła się, żeby wyjrzeć przez szybę. Jeszcze zanim zrozumiała, co właściwie widzi, kolana się pod nią ugięły. Musiała przytrzymać się imitującego szary marmur blatu, żeby nie osunąć się na ziemię. Spotkali się wzrokiem tylko na ułamek sekundy, ale to wystarczyło, żeby pozbawić ją wątpliwości.

– Pobiegnę za nim.

Anastasia nie zdążyła powstrzymać Chayse'a. Gdy drzwi trzasnęły, zrozumiała, że to nadal ona ściska w dłoni pistolet. Tylko to było w stanie popchnąć ją do rzucenia się w pogoń za nim.

Dopiero po otwarciu furtki go zobaczyła. Stał na środku drogi, zwrócony do niej bokiem. Chciała go zawołać, ale słowa ugrzęzły jej w gardle. Ucisk w klatce piersiowej przybrał na sile. Niemal widziała go, jak w słabym świetle ulicznych latarni bezwiednie upada na kolana. Chayse jednak głośno zaklął, po czym odwrócił się do niej przodem. Wcisnął dłonie do kieszeni spodni, idąc w jej kierunku.

Oparła się zranionym ramieniem o część ogrodzenia wykonaną z betonowych bloczków. Nie potrafiła uspokoić nierównego oddechu i kołaczącego w piersi serca. Na pewno jej się nie przewidziało.

– Zwiał mi. Miał tutaj samochód z zasłoniętymi tablicami.

Nie ruszyła się, nawet gdy Chayse przystanął na wyciągnięcie ręki od niej. Wciąż ślepo wpatrywała się w kierunek, gdzie zniknął mężczyzna, z którym wolałaby nie mieć nic wspólnego. Chayse coś mówił, ale żadne słowa do niej nie docierały. Zareagowała dopiero na jego dłoń na swoim policzku, gwałtownie cofając się o krok.

– Co się dzieje, An?

– Nie wiem, naprawdę nie wiem.

Dopiero gdy wrócili do domu, zobaczył, jak bardzo pobladła. Początkowo obwinił za to zmęczenie. Przecież musiała być wyczerpana, skoro poprzednią noc spędziła w archiwum. Nie podejrzewał bowiem, żeby nadrobiła stracone godziny snu w ciągu dnia. Później jednak zrozumiał, że nagminne chodzenie z jednego pomieszczenia do drugiego w celu sprawdzania okien jest stanowczo zbyt nerwowe, żeby mogło chodzić o coś innego niż lęk. Tym bardziej że razem wszystkie pozasłaniali, również te na piętrze.

Przysiadł na parapecie w salonie. Gdy Anastasia znów pojawiła się w pomieszczeniu, zdecydował się ją zatrzymać. Ostrożnie umieścił dłonie na jej talii, uważnie śledząc czy na jej twarzy nie pojawia się chociażby najmniejszy grymas bólu.

– Wiesz, kto to był?

– Chyba – odparła po dłuższej chwili, w końcu spoglądając mu w oczy. Podeszła jeszcze krok bliżej. Chayse kojarzył jej się z ciepłem i dobrem, jego ramiona z kolei już raz dały jej autentyczne poczucie bezpieczeństwa. Właśnie tego teraz potrzebowała. – Ten, przez którego nie mogę spać.

– Pollard, tak?

Szybko pożałował, że to powiedział. Nawet nie chodziło o to, że Anastasia wzdrygnęła się na dźwięk tego nazwiska, lecz o to, że przecież nigdy mu o tym nie mówiła.

– Skąd wiesz?

– Okej, przyznaję, że raz zdarzyło mi się szukać czegoś na twój temat w internecie.

Uniosła brwi bardziej rozbawiona niż zdenerwowana. Nie mogąc dłużej patrzeć na zakłopotany wyraz twarzy Chayse'a, oparła policzek o jego ramię. Gdyby nie ręka na temblaku, odwzajemniłaby jego uścisk. Zamiast tego zamknęła oczy, gdy zaczął gładzić ją po włosach. To było znacznie bardziej intymne niż ich pocałunek, znacznie cenniejsze. Może właśnie dlatego potrafiła wytrzymać w tej pozycji tylko kilka sekund.

– Czego szukałeś?

– To... nieistotne, naprawdę.

Gdy przeniósł dłoń na jej policzek i niemal bezwiednie przejechał kciukiem po bliźnie, zrozumiała. Miała nadzieję, że skutecznie ukryła zawód, który nagle objął ją znacznie silniej niż Chayse. Oczywiście, powinna była się tego spodziewać.

– Powiem ci, skąd się wzięła, jeśli ty też odpowiesz mi na jedno pytanie.

– Jakie?

– Dlaczego pół roku temu tak diametralnie zmienił się twój stosunek do kobiet?

Na moment dosłownie go zamurowało. Spodziewał się wszystkiego, lecz nie tego. To było tak bezpośrednie, że aż wręcz bolesne. Naprawdę ta kwestia nadal była dla niego drażliwa. Piekielnie wstydził się tego, co miało miejsce przecież jeszcze nie tak dawno temu. Wyrzuty sumienia wciąż były tak samo silne, jak w tamtej chwili.

– W porządku – odparł, wracając spojrzeniem do nieprzeniknionych oczu Anastasii. Uznał, że to najwyższy moment, żeby się przełamać. – Ale najpierw usiądźmy.

Tym razem już nie przy kominku, lecz na kanapie. Gdyby nie fakt, że szczelnie zasłonili wszystkie rolety, to do domu zaczęłoby napływać słabe światło rzucane przez powoli wschodzące słońce. Tak pozostali przy pomarańczowym blasku płomieni.

Anastasia zdrowe ramię przycisnęła do twardego oparcia kanapy i jedną nogę podciągnęła pod siebie. Dzięki temu mogła patrzeć na Chayse'a, nie odwracając głowy. Lewym kolanem prawie dotykała jego uda.

– An, jeśli nie chcesz, to...

– Zawarliśmy umowę. Powiem ci. – Żałowała, że nie ma pod ręką żadnego napoju. Jeszcze nie zaczęła opowiadać, a już zaschło jej w ustach. Na moment ścisnęła nasadę nosa i zamknęła oczy, jakby to miało jej pomóc. Mimo że już w pełni pogodziła się z tym, co się stało, mówienie o tym zdarzeniu wciąż stanowiło dla niej pewną trudność. – Miałam wtedy czternaście lat. Ojciec odebrał mnie z lotniska, bo chcieliśmy wspólnie spędzić Święto Dziękczynienia. W drodze do domu mieliśmy wypadek samochodowy. Mnie nic wielkiego się nie stało, nie licząc siniaków, rozcięcia na policzku i wstrząśnienia mózgu, ale on nie miał tyle szczęścia. Ot, taka historia.

Chayse nie musiał dopytywać, żeby zrozumieć. Nie musiał też pytać, czy to była śmierć na miejscu, czy w szpitalu. Wystarczyło, że widział, jak Anastasia krążyła spojrzeniem po pomieszczeniu i jak nagle zaczęła się wiercić.

– Na pewno byłby z ciebie dumny.

Kąciki jej ust zadrżały, zanim zdążyła powstrzymać to zagryzieniem wargi. Naprawdę miał ochotę nachylić się i ją pocałować. Za bardzo jednak obawiał się odrzucenia, żeby to zrobić. Rzadko kiedy czuł coś podobnego.

– Twoja kolej.

Chayse zgiął w łokciu rękę, którą trzymał na oparciu kanapy, i wsparł na niej niezwykle ciążącą mu głowę. Był już naprawdę śpiący. Chciał jednak wytrzymać jeszcze tę godzinę, która dzieliła Anastasię od wyjazdu stąd. Nie sądził bowiem, żeby agentka zamierzała uciąć sobie bodaj kilkudziesięciominutową drzemkę.

– Okej, więc... – urwał i przetarł twarz dłonią. Może wcale nie był jeszcze gotowy na takie zwierzenia. Chciał jednak spróbować. – Wcześniej spotykałem się z wieloma dziewczynami, tak na chwilę. Wydawało mi się, że skoro nie wyznaję im miłości, nie deklaruję wspólnej przyszłości, to nie robię im nadziei. Okazało się, że robiłem. Pół roku temu jedna dziewczyna zaczęła za bardzo się angażować, więc urwałem z nią kontakt.

Nie potrafił powiedzieć więcej tak samo, jak nie potrafił podnieść wzroku na Anastasię. Spodziewał się w najlepszym wypadku zobaczyć na jej twarzy dezaprobatę.

– Chayse, nie wiem, jaki dokładnie byłeś kiedyś, ale myślę, że teraz jesteś wspaniałym facetem.– Poczekała, aż nawiążą kontakt wzrokowy. – Mówię to całkowicie poważnie.

– To nie jest prawda, An. Ta dziewczyna próbowała się zabić. Na szczęście nie udało jej się – dodał szybko, licząc na to, że to osłabi wyrzuty sumienia. Nie zadziałało. – Po tym wyprowadziła się z Lexington.

– Wyciągnąłeś wnioski. To wszystko, co mogłeś zrobić.

Westchnął i ułożył głowę na oparciu kanapy. Nie chciał ciągnąć tego tematu, dlatego szybko zmienił go na coś bardziej błahego. To jednak spowodowało, że, gdy tylko na moment zamknął oczy, od razu zasnął. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro