Rozdział 6

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Poniedziałek, 4 października


Splotła dłonie za plecami, słuchając wstępnych ustaleń technika. Chłopiec nie żył od kilkunastu godzin, na pierwszy rzut oka nie miał żadnych obrażeń. Ustalenie szczegółów należało do obowiązków patologa. Jak na razie wydawało się, że w tym miejscu nie było żadnych istotnych śladów, nie licząc rzeczy osobistych ofiary, które pozwoliły na potwierdzenie jej tożsamości, chociaż i tak wszyscy znali ją już przedtem. Wszyscy oprócz agentki Ashbee, rzecz jasna.

Ostatni raz spojrzała na Alvina, starając się dostrzec coś więcej niż tylko zimne ciało. Chłopiec siedział w samych kąpielówkach pod natryskiem znajdującym się najbliżej wyjścia na basen, wciśnięty w kąt z nogami wyciągniętymi przed siebie. Głowę miał pochyloną, przez co patrząc na niego z góry, można było zobaczyć jedynie przydługie, lekko kręcone kasztanowe włosy. Wcześniej jednak zdążyła przyjrzeć się wyblakłej twarzy dziesięciolatka, więc wiedziała, że zamglone oczy, które według zdjęcia legitymacyjnego były zielone, wpatrywały się ślepo w błękitne podłogowe kafelki, a lekko rozwarte usta ukazywały rządek mlecznych zębów. Brakowało mu dolnej dwójki, ale na dziąśle nie było widać zaschniętej krwi, więc siekacz raczej nie został wyrwany podczas morderstwa. Anastasia bowiem ani trochę nie wątpiła w udział osób trzecich, nawet jeśli nic konkretnego na to nie wskazywało. Była pewna, że konkrety przyjdą z czasem, na razie wystarczała jej intuicja.

Wychodząc ze strefy otoczonej żółtą taśmą policyjną, która kończyła się przejściem do tej części szatni, w której były szafki i przebieralnie, natrafiła na szeryfa rozmawiającego ze sprzątaczką. To właśnie ta siwiejąca już, lekko zgarbiona kobieta znalazła chłopca. Anastasia przedstawiła się jej, gdy wchodzili do budynku, więc nie czuła potrzeby, by przerywać tę wymianę zdań. Chayse jednak wyraźnie speszył się i zbladł jeszcze bardziej, gdy tylko agentka pojawiła się w zasięgu jego wzroku. Pewnie było mu wstyd.

Niewysoka kobieta ubrana w szary strój odeszła po odpowiedzeniu na jeszcze kilka pytań. Mogła iść do domu. Musieli zamknąć budynek przynajmniej na jeden dzień, by upewnić się, że nikt nigdzie nie zostawił niczego podejrzanego. Technicy nie wyglądali na zadowolonych z instrukcji wydanych przez miastową panienkę, ale żaden z nich, czyli z całej dwójki, nie próbował się wykręcać. Może w końcu powoli docierało do nich, że w Lexington dzieje się naprawdę coś złego.

– Nie przejmuj się, Woodard – rzuciła spokojnie, gdy ich towarzystwo opuściła siwa kobieta.

– Ciężko nie przejmować się morderstwem.

– Nie o to chodzi.

Obdarzył ją spojrzeniem, którym, gdyby znajdowali się w jakiejś innej rzeczywistości, z pewnością mógłby wymazać jej pamięć sprzed dwudziestu minut. Drugim jego celem było zmuszenie jej do milczenia. Nie wiedział jednak, że Anastasii nie dało się do niczego zmusić, lecz można było prosić.

– Martwe dziecko to nigdy nie jest przyjemny widok, ale cieszmy się, że z zewnątrz nic mu nie jest, bo inaczej zwymiotowałbyś na samym miejscu zbrodni, a nie kulturalnie w łazience.

– Bawi cię to, Ashbee?

– Wyglądam na rozbawioną?

Przyjrzał się dokładniej jej twarzy o delikatnych rysach, ale nie mógł dostrzec ani krzty pozytywnych emocji. Negatywnych tak samo. Malowała się na niej jedynie obojętność, chociaż przez ułamek sekundy wydawało mu się, że może dojrzeć odrobinę współczucia. Może to sobie wymyślił, a może tak dobrze się maskowała. Może w tej z pozoru chłodnej minie było coś więcej, tym bardziej że to ona pierwsza odwróciła wzrok.

– Możemy o tym zapomnieć?

– Nie masz się czego wstydzić, takie rzeczy się zdarzają. Naprawdę nie jesteś wyjątkowy, Woodard.

– Wow – zaczął przesadnie zdziwiony – zrobiłabyś światową karierę jako jakiś coach.

Uśmiechnęła się lekko, na co szeryf zrobił to samo. Podobało jej się to uszczypliwe poczucie humoru.

– Może na emeryturze się tym zajmę.

– Chętnie się do ciebie zgłoszę.

W końcu oznajmiła mu, że koniec tych żartów i czas zrobić coś pożytecznego. Zaproponowała, by rozejrzeli się po całym tym przybytku, bo morderca musiał którędyś wejść i wyjść, a podobno były tylko dwa komplety kluczy do głównych drzwi – jedne miała kobieta, która znalazła chłopca, a drugie osoba, która danego dnia ostatnia wychodziła z budynku. Sprzątaczka zdążyła już powiedzieć, że jej kluczy na pewno nikt nie dorobił, a co do drugiego kompletu nie miała pewności. Wskazała jednak, że trzeba o to zapytać recepcjonistki i trenera. Ratowników podobno nie ma po co, bo oni nigdy nie wychodzą ostatni.

W trakcie tego obchodu Chayse zapytał agentki, skąd ta ma pewność, że Alvin został zamordowany. Odpowiedziała tylko, że to nie mógł być przypadek i mało kto ot tak sobie nie umiera, szczególnie w takim wieku. Zastanawiające było również, dlaczego nikt nie zauważył, że chłopiec nie wyszedł z szatni.

Szeryf zatrzymał się nagle na tyłach budynku. Zanim Anastasia zdążyła zorientować się w tej nowej sytuacji, chwycił jej rękę nieco ponad łokciem i pociągnął do tyłu. Nie na tyle mocno, by się zachwiała, ale z wystarczającą siłą, by cofnęła się parę kroków.

– Co ty...

– Widzisz to? – zapytał, wcale na nią nie zerkając.

Przeniosła wzrok z jego twarzy na miejsce, w którego kierunku patrzył. W pierwszym momencie dostrzegła jednak tylko mnóstwo zieleni, ponieważ tereny otaczające budynek spokojnie można byłoby włączyć do znajdującego się nieopodal parku wypoczynkowego. W bliskiej odległości nie było żadnych innych budowli. W końcu skupiła swoją uwagę na ścianach w kolorze piasku. Oddaliła się kawałek, uważnie patrząc pod nogi, by przypadkiem niczego nie zadeptać. Wydawało się, że na trawie nie zostały żadne ślady, ale wolała być ostrożna. Wychyliła się nieco do przodu, co pozwoliło jej dostrzec białe stoły wewnątrz budynku. Musiało to być coś w rodzaju pomieszczenia socjalnego. Wróciła do szeryfa, znów skupiając się na podłożu.

– Otwarte okno – stwierdziła niemal błyskawicznie, zastanawiając się, jak mogła tego nie zauważyć. – Sprzątaczka mówiła, że pracę zaczyna od szatni, więc to raczej nie jej sprawka. Trzeba powiadomić techników.

Chayse włożył kciuki do kieszeni mundurowych i zaczął wybijać palcami prawej dłoni rytm na swoim udzie. Anastasia już wcześniej zauważyła, że wyglądał jakoś inaczej, niż zwykle, ale dopiero teraz zrozumiała dlaczego. Jego policzki i broda były gładko ogolone, a nie pokryte zarostem jak wcześniej. To poniekąd dzięki temu dostrzegła dołeczki, które pojawiły się, gdy z uśmiechem zapytał: „Na co się tak gapisz, Ashbee?". Zniknęły jednak zastąpione zdziwieniem, gdy z rozbrajającą szczerością odparła, że nie powinien traktować siebie tak przedmiotowo i zapytać na kogo. Oczywiście, że wiedział, ale był pewien, że agentka zareaguje inaczej. Doprawdy im dłużej ją znał, tym bardziej go zaskakiwała.

***

– Nic nie wskazuje na to, że ktoś go zamordował. Nie możesz tego zakładać.

Przewróciła oczami, słysząc te słowa od Elwooda. Jego sceptyczny ton przyprawiał ją o ból głowy, nie wspominając już o wykrzywionej w grymasie dezaprobaty, a może nawet zdegustowania, twarzy. Zachowywał się, jakby co najmniej oznajmił coś odkrywczego. Anastasia sama nie wiedziała, dlaczego tak bardzo działał jej na nerwy. Może przez to, że przy każdej rozmowie starał się pokazać jej, że była niekompetentna i, co gorsza, nie był pierwszym takim człowiekiem w jej życiu. Prawdopodobnie właśnie z tego powodu zawsze tak bardzo zależało jej na pokazaniu wszystkim, że pasuje do tego świata, że sobie radzi. Ostatecznie zawsze wychodziła na swoje, mimo że już nieraz w swoich śledztwach traciła zaufanie zmieniających się współpracowników. Wymagali od niej fajerwerków, szybkiego działania, które, gdy już następowało, nazywali niekontrolowanym i niedojrzałym. Jednak na koniec to ona słyszała słowa uznania od przełożonych, nawet jeśli również oni w międzyczasie zdążyli zacząć ją przeklinać. No, może nie od swojego aktualnego szefa.

Przestała krążyć po poczekalni w biurze szeryfa, zatrzymując się tuż naprzeciw siedzącego za jednym z porysowanych biurek Benjaminem.

– To, że ty nie widzisz poszlak, nie znaczy, że one nie istnieją. – Nie siliła się na spokojny ton.

– To, że ty sobie coś ubzdurałaś, nie znaczy, że jest to prawdą – odparł powoli, wstając z miejsca i opierając dłonie na drewnianym meblu, jednocześnie pochylając się w jej stronę. Teraz ich oczy były na tej samej wysokości. Z jakiegoś powodu już nie obawiał się tej nieprzeniknionej czerni, w którą się teraz uparcie wpatrywał. Nie zamierzał spokojnie wysłuchiwać bredni, które wygadywała agentka. – Wydaje ci się, że wiesz wszystko najlepiej, Ashbee?

– Kurde, przejrzałeś mnie, Elwood. Przyznaję, jestem pod ogromnym wrażeniem, bo mniej więcej tak właśnie jest.

Zmieszał się lekko. Planował bardziej ją rozzłościć, a ta zamiast tego się uspokoiła. Mało brakowało, a jeszcze wzruszyłaby ramionami. Jej ostre spojrzenie i wciąż zaciśnięte zęby świadczyły jednak o tym, że to wszystko było tylko pozorne. Wytrącony z odpowiedniego toku myślowego i tak nie był w stanie natychmiastowo się odgryźć.

– Słyszałem kiedyś, że kto się czubi, ten się lubi – wypalił Chayse, mając złudne nadzieje na rozładowanie atmosfery.

Anastasia, gdyby tylko mogła, w tej chwili sama udławiłaby się powietrzem, a mężczyznę, który niedawno pojawił się może dwa kroki od niej, w międzyczasie udusiła. Właściwie nie wiedziała, kiedy wstał z krzesła i znalazł się tak blisko. Zupełnie jakby przeczuwał, że dojdzie do jakichś rękoczynów. Słowa szeryfa wryły się w jej umysł jak najgorsza oblega i dopiero lekki dreszcz, który przeszedł ją po kilku sekundach, pomógł jej jakoś się z nich otrząsnąć. Po krótkiej chwili poczuła, że jednak coś tym powietrzem było nie w porządku i potrzebuje go znacznie więcej, niż jeszcze kilka sekund wcześniej. Zanim zdążyła wykonać chociażby krok w stronę okna, przed jej oczami pojawiły się mroczki. Oblała ją fala gorąca, po której momentalnie nastąpił atak zimna. Miała świadomość, co zaraz się wydarzy, dlatego wsparła się na ramieniu szeryfa.

– Wszystko... – Chayse szybko urwał, bo to nie był już czas na pytania.

Mocno złapał agentkę w pasie, gdy jej kolana zmiękły. Drugą ręką przytrzymał jej odchylającą się do tyłu głowę. Miała przymknięte powieki, bladą i zimną skórę, a na jej czole pojawiły się drobne kropelki potu. Chayse próbował ją ocucić, ale nie reagowała i wciąż nie skończyła na podłodze tylko dzięki jego pomocy.

– Przynieś szklankę wody – rzucił, zerkając przelotnie na Bena.

– Chyba żartujesz, w końcu się przymknęła.

Ta wypowiedź tak zaskoczyła szeryfa, że na moment zapomniał, jak się mówi i tylko tępo wlepił spojrzenie w podwładnego.

– Ja przyniosę – zadeklarował Mark, po czym niemal truchtem opuścił pomieszczenie.

Chayse postanowił nie komentować zachowania swojego zastępcy i skupił się na szatynce. Co prawda, w międzyczasie zdążyła otworzyć oczy, jednak jej spojrzenie było całkowicie puste, jakby nie odzyskała jeszcze w pełni przytomności. Zdecydował się przenieść rękę, którą przytrzymywał głowę Anastasii, pod jej kolana, żeby podnieść agentkę. Była niespodziewanie lekka. W pierwszej chwili chciał zanieść ją na kanapę w swoim gabinecie, ale zrezygnował z tego pomysłu z uwagi na panującą w nim zazwyczaj duchotę.

– Otwórz okno – rozkazał bardziej stanowczo Benowi.

Tym razem pięćdziesięciolatek nie dyskutował, a odchodząc, by wykonać polecenie, zwolnił biurko. Chayse zdecydował, że to właśnie tam ją położy. Gdy tylko ruszył się z miejsca, Anastasia skuliła się w jego ramionach. Nie wiedział, na ile świadome to było z jej strony, ale ta niespodziewana bliskość mimo okoliczności była zaskakująco przyjemna.

Ostrożnie położył Anastasię na meblu wykonanym z jasnego drewna, po czym uniósł jej nogi.

– Zaraz poczujesz się lepiej – oznajmił miękko, gdy tylko zatrzymała na nim spojrzenie.

Zamknęła na chwilę oczy, czując się jeszcze zbyt słaba, by odpowiedzieć. Pocieszający był tylko fakt, że nie wpadło jej do głowy, by ubierać spódnicę do pracy. Z jej zajęciem raczej nigdy nawet nie pomyślałaby o tym poważnie. Była na siebie zła. Teraz już nie tylko Elwood będzie mógł ją lekceważyć.

– I jak? – dopytał Chayse, gdy tylko kolory zaczęły powracać na jej twarz.

– Lepiej.

– Takie coś nie jest normalne. Może jesteś w ciąży?

Nagle dostała takiego zastrzyku energii, że nawet była w stanie podnieść się na łokciach.

– Jeszcze jedna taka głupia odzywka, Woodard, a kopnę cię tak, że ty już nie będziesz musiał martwić się o zakładanie rodziny.

Uśmiechnął się, stwierdzając, że Anastasia faktycznie musi czuć się już znacznie lepiej. Chwilę później pojawił się Foster, o którym Chayse zdążył zapomnieć, ze szklanką wody w dłoni. Odebrał ją od niego, by osobiście wręczyć ją agentce, gdy ta podniosła się do siadu. Podziękowała i upiła kilka małych łyków. Chayse asekuracyjnie trzymał rękę za jej plecami, jednak jej nie dotykał. Utkwił spojrzenie w pierścionku z różowego złota wysadzanego kilkoma kamieniami szlachetnymi, z czego największy kolorem bardzo przypominał jej samochód. Ktokolwiek jej go wręczył, nie mógł narzekać na niedostatek.

Gdy tylko dostrzegła, gdzie skierowany jest wzrok szeryfa, dopadło ją poczucie winy. W tej sytuacji bowiem za nic nie zamieniłaby towarzystwa Chayse'a na Reece'a. Z tym drugim miała zobaczyć się już następnego dnia, co niemal znów nie przysporzyło jej o zawroty głowy. Zdjęła lewą dłoń ze szklanki, po czym wyjaśniła mu krótko, że to zasłabnięcie było spowodowane małą ilością snu i ogólnym stresem. Jednorazowy incydent, który każdemu może się zdarzyć. Dla siebie zostawiła informację o słabym apetycie.

– Wracając do naszej rozmowy, Elwood – zaczęła, przerzucając nogi przez krawędź biurka, lecz z niego nie schodząc. Za plecami miała teraz okno, a twarzą zwrócona była do pracowników biura. – Gdyby to była pojedyncza sprawa, to okej, najpierw rozważałabym naturalne przyczyny, ale w takiej sytuacji jednak wygląda na to, że to po prostu zbrodnia, która udaje, że nią nie jest.

Chayse widząc, że agentka nie potrzebuje już żadnej pomocy, oddalił się kilka kroków, ale nie usiadł na żadnym z wolnych krzeseł.

– Może to wtórne utonięcie – rzucił po chwili mężczyzna o kanciastej twarzy.

– Może. Jeśli tak, to ktoś musiał wcześniej zauważyć jakieś objawy. Nie zaszkodzi podpytać ludzi w tym kierunku. Wszystko i tak wyjdzie podczas sekcji.

Mężczyźni umilkli, jakby rozważając jej słowa. Gdy przejechała wzrokiem po ich twarzach, wcale nie wyglądali na przekonanych. No, może poza Fosterem, bo on nie wyglądał nawet na zainteresowanego. Westchnęła ciężko, dobierając w myślach odpowiednie słowa i starając się ułożyć je w jakieś łagodne zdanie. Nie miała ochoty znowu się denerwować.

– Mam to wytłumaczyć czy wszystko jest jasne?

– Gdybyś mogła ­– odparł rudowłosy trzydziestokilkulatek, którego Anastasia widziała drugi raz w życiu. Wiedziała jednak, że nazywa się Leon Parsons, ma trójkę dzieci, a jego żona, Suzanne, nie pochodzi stąd.

– Jeżeli to utonięcie wtórne, to bezpośrednią przyczyną zgonu będzie obrzęk płuc, a rodzice czy trener powinni zauważyć, że Alvin miał problemy z oddychaniem, był zmęczony, kaszlał i inne takie. Jeśli po prostu utonął, to tego nie będzie, ale za to patolog powinien znaleźć wodę nie tylko w płucach, ale też w żołądku – wyjaśniła powoli, jakby omawiała równanie matematyczne, które tylko wyglądało na skomplikowane, a tak naprawdę było banalnie proste. – A, no i nie oszukujmy się, gdyby Alvin sam osunął się po ścianie, to raczej nie siedziałby z prosto wyciągniętymi przed siebie nogami.

– Może usiadł, jak zrobiło mu się słabo? – wtrącił szeryf.

– Może, nie pomyślałam o tym.

– A z tą sekcją to pewne? – dopytał Elwood zainteresowany.

– To, że wyjdą w jej trakcie takie rzeczy? – Kiwnął głową. – Raczej tak, w końcu po coś się ją wykonuje.

Znów pokiwał głową, tym razem na znak, że rozumie. Gdy pytania się skończyły, coś innego zaczęło dręczyć młodą kobietę. Ta myśl przeszła jej przez głowę zaraz po zobaczeniu Alvina, ale w nawale wydarzeń zniknęła szybciej, niż się pojawiła. Machała przez chwilę nogami, którymi, siedząc na biurku, nie dosięgała do ziemi, wbijając wzrok w ciemnobrązowe panele. W pomieszczeniu znów rozpoczęły się rozmowy, ale tylko pojedyncze zdania dotyczyły dzisiejszej zbrodni. Zastanawiała się, czy interesująca ją kwestia na pewno nie była już omawiana, na przykład przed jej omdleniem. Nie chciała, by wyszło na to, że nie słuchała. Anastasia Ashbee bowiem słuchała zawsze. Zawsze w pracy. W życiu prywatnym było trochę ciężej, chociaż się starała.

W końcu podniosła wzrok, niefortunnie kierując go w stronę osoby, z którą jak na razie spędziła tutaj najwięcej czasu. Przyłapała przez to Chayse'a na wpatrywaniu się w nią. W sekundzie, w której zadała sobie pytanie, jak oczy o tak chłodnym odcieniu mogą obdarowywać tak ciepłym spojrzeniem, akurat zmienił obiekt swoich zainteresowań. Kolejną jej myślą było to, że od tego całego stresu powoli zaczynała wariować. Następnego dnia miała skończyć z jedną ze spraw, ale podskórnie czuła, że w ten sposób wcale nie pozbędzie się swoich problemów.

– To chyba trochę dziwne, że rodzice Alvina nie zauważyli, że nie wrócił do domu, prawda? ­– zapytała, uprzednio odchrząkując, by chociaż trochę zwrócić na siebie uwagę.

– Przecież zwrócili ­– odparł szybko rudowłosy.

Przechyliła lekko głowę, zerkając na niego niezrozumiale. Może jednak już o tym rozmawiali, a ona robiła z siebie idiotkę. Gdyby tylko idiotkę.

– Jego rodzice zgłosili to w nocy, przed północą, jeśli dobrze pamiętam – kontynuował Leon Parsons.

Zmarszczyła brwi. Bez przesady, nie mogła zapomnieć aż o tylu rzeczach. Nigdy wcześniej o tym nie słyszała i bardzo jej się to nie podobało. Zacisnęła zęby, czując, że zaraz powie za dużo. Dlaczego wszystko nagle musiało zacząć wymykać się jej z rąk? Już nad niczym nie miała kontroli, nawet nad śledztwem w jakiejś głupiej dziurze.

– I nikt nie raczył mnie o tym poinformować? Wiedziałeś o tym, Woodard? – dodała, gdy odpowiedziała jej tylko cisza.

– Wiedziałem.

Zeskoczyła z biurka i zbliżyła się do niego. Już niczym nie przypominała tej bezbronnej dziewczyny sprzed kilkunastu czy kilkudziesięciu minut. Teraz Chayse miał wrażenie, że gdyby tylko mogła, to by go rozszarpała. Może i słusznie, może nawet właśnie tego by chciał. Może wtedy czułby się mniej winny.

– Dlaczego? – zapytała, zadzierając głowę, by spojrzeć mu w oczy. W jej mógł dostrzec coś więcej niż gniew, coś na kształt poczucia krzywdy. – Wiem, że oni mi nie ufają, ale wydawało mi się, że akurat ty i ja gramy do jednej bramki. Szkoda, Woodard, naprawdę szkoda, bo jestem tutaj po to, by wam pomóc. Możecie mi w tym przeszkadzać, ale i tak nie odejdę. Jestem trochę jak paskudna choroba – skwitowała z kwaśnym uśmiechem, kierując się w stronę wyjścia. Powstrzymała się od powiedzenia szeryfowi, że się na nim zawiodła, uznając, że mogłoby to zabrzmieć zbyt osobiście. Odwróciła się do nich, stojąc już przed drzwiami. – Proszę informować mnie o wszystkich nowych ustaleniach. Na razie wciąż proszę. Teraz jadę do rodziców Alvina. Gdyby któryś z was chciał zrobić coś pożytecznego lub po prostu mnie skontrolować, to zapraszam.

Nie czekała na ich reakcję, po prostu wyszła. Tak bardzo miała ochotę rzucić to wszystko w cholerę, zostawić im wolną rękę, ale nie mogła. Po pierwsze – została tutaj przydzielona, a po drugie – było coś, co zawsze stało ponad jej ego czy dumą, a mianowicie marzenia o przynajmniej minimalnej sprawiedliwości. Chciała, by sprawca poniósł karę. Chciała widzieć, jak go skazują. Złośliwy głos w jej głowie przypomniał, że jutro też będzie miała okazję na doświadczenie takiego widoku, lecz tylko w teorii. W praktyce zawsze wszystko okazywało się trudniejsze. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro