Rozdział 8

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Wtorek, 5 października


 Anastasia została wyprowadzona z równowagi jeszcze przed dotarciem do sądu. Przez wiadomość o tym, że nagrania z basenowego monitoringu nie działają, omal nie pomyliła drogi, mimo że znała ją doskonale. Woodard poinformował ją, że karty pamięci wyjęte z kamer zostały zniszczone. Nikt jednak nie wiedział, czy były takie już wtedy, gdy dostały się w ich ręce, czy dopiero później coś się z nimi stało. Przyjęła tę wiadomość, zgrzytając zębami. Nie chciała o tym dyskutować, nie mogła o tym myśleć. Nie teraz. Za kilka godzin jak najbardziej, być może znajdzie nawet jakieś pozytywne strony tej sytuacji, jednak nie w tej chwili. Rozłączyła się, mówiąc tylko, że rozumie, nie pytając o nic.

Przed salą sądową znalazła się ponad pół godziny przed czasem. Dotarła jako pierwsza, jak zwykle zresztą. Ubrana w damską wersję garnituru chodziła w tę i z powrotem, stukając obcasami o marmurową posadzkę. Przypominała sobie wszystko, co wczoraj omawiała z Libby i Maggie. Szukała jednak jeszcze czegoś, jakiejś błyskotliwej konkluzji, która mogłaby przechylić szalę zwycięstwa na stronę prawdy. Jej rozmyślania zostały przerwane po niecałych dziesięciu minutach przez pojawienie się smukłego blondyna w szarym garniturze, który w prawej ręce trzymał zawsze towarzyszącą mu skórzaną teczkę. Kilka nieusłuchanych loków opadało mu na czoło, co nadawało jego twarzy szelmowskiego charakteru. W głowie agentki eksplodowała jednak tylko jedna myśl, tylko jedno określenie, które pasowało do tego niewątpliwie przystojnego buca – zdrajca.

O dziwo, odezwał się, dopiero gdy zbliżył się do Anastasii na odległość ramienia i wbił w nią spojrzenie zielono-brązowych oczu.

– Do czego to doszło, żeby jedyną naszą szansą na spotkanie była rozprawa sądowa, kochanie?– zapytał ściszonym głosem, mimo że na razie w ich pobliżu nikogo nie było.

– Ostrzegałam cię – odparła chłodno, zakładając ręce na piersi.

– A ja mówiłem ci, że to niczego między nami nie zmienia. To tylko praca.

– Oczywiście.

Odwróciła się. Chciała odejść kilka kroków, ale złapał ją za przedramię i sprawił, że znów stali twarzą w twarz. Na jej nie było już ani krzty cierpliwości. Chociaż jej ciało krzyczało, żeby spoliczkować szanownego pana mecenasa, to umysł przypomniał, że w każdej chwili może pojawić się ktoś, kto nie powinien widzieć całej tej sceny.

– Naucz się przegrywać, Nastya.

– Tu nie chodzi o wygrywanie czy przegrywanie, ale o moralność, Reece. Najwidoczniej tego nie posiadasz.

– Daj spokój, nie masz żadnych twardych dowodów – odparł poirytowany, przewracając oczami.

– A ty to perfidnie wykorzystujesz.

– Przynajmniej nie niszczę wielu lat naszej znajomości bez powodu.

– Słucham? – warknęła, gwałtownie wyrywając rękę z jego uścisku. – Prosiłam cię, żebyś się z tego wycofał. Mówiłam, do czego to wszystko doprowadzi, ale nie chciałeś słuchać. To ty to zniszczyłeś, Reece.

– Przynajmniej nie kazałem ci wybierać między mną a pracą.

Tym razem to on skrzyżował ręce na piersi i spojrzał na nią, kpiąco unosząc jedną brew. W tej chwili w jego mniemaniu była typową kobietą robiącą awanturę bez powodu. Wciąż jednak uważał, że uroczo marszczyła nos, gdy się złościła, przez co omal się nie uśmiechnął.

– Nigdy, powtarzam, nigdy – zaczęła, kłując go palcem wskazującym w obojczyk – nie kazałam ci wybierać między mną a pracą. Chodziło tylko o tę jedną sprawę. Zdecydowałeś, że stoisz po stronie mordercy.

– Nie udowodnisz, że Pollard to morderca.

– Za to udowodnię, że między nami wszystko skończone.

Cały czas patrząc mu w oczy, zdjęła pierścionek zaręczynowy i upuściła mu go pod nogi. Nie zdążył zareagować w żaden sposób, bo Anastasia oddaliła się od niego, gdy schylił się, by podnieść biżuterię. Chciał coś powiedzieć, jakoś ją zatrzymać, ale nie mógł. W korytarzu zaczęli zbierać się świadkowie, a policjanci przyprowadzili jego klienta. Zresztą Anastasia nie była już tą lekko zagubioną szesnastolatką na wymianie uczniowskiej w Anglii, która potrzebowała przewodnika. On też nie był już tym skorym do żartów, buntowniczym i wiecznie pakującym się w kłopoty nastolatkiem. Teraz imponowała mu w taki sposób, w jaki on kiedyś imponował jej, mimo że nie przewyższyła go nieustępliwością, lecz tylko się z nim zrównała. Teraz to jednak ona miała w garści jego serce, podczas gdy on nie mógł dosięgnąć jej nawet opuszkami palców. Może tego serca w ogóle już tam nie było. Może Anastasia była martwa, lecz jeśli faktyczne miało to coś wspólnego z prawdą, to on był tym, który pozbawił ją życia. Istniał jeden sposób na odzyskanie jej, jednak, gdyby z niego skorzystał, nie byłby już sobą. Reece Drayson bowiem nigdy nie poświęcał siebie dla kogoś czy czegoś. Skoro zajął się sprawą Oliviera Pollarda, to nie mógł zrezygnować w tej chwili, gdyż to stało się już częścią niego samego. Sam czuł się jak oskarżony i nie zamierzał pozwolić się skazać. Nigdy.

***

Chayse siedział na komendzie, wysłuchując, jak Dorian magluje techników w sprawie nagrań. Jednak oni po raz kolejny tłumaczyli, że zrobili wszystko tak, jak zawsze. Spakowali karty pamięci do plastikowych torebek strunowych i zostawili je na biurku informatyka, który miał pojawić się po pół godziny. Nie wiedzieli, co działo się później, bo zajęli się sprawdzaniem innych rzeczy. Kamery na komendzie nie zarejestrowały, by przed informatykiem ktoś dotykał kart pamięci. Technicy z kolei twierdzili, że po drodze też nikt przy nich nie majstrował, bo cały czas znajdowały się w walizce służbowej jednego z nich, a ona z kolei w samochodzie, którym Ben odwiózł ich na komendę. Elwood przyznał, że nikt nie miał sposobności, by zniszczyć karty. Oznaczało to, że musiało się to z nimi stać, jeszcze zanim wyciągnęli je z kamer. Był tylko jeden problem – technicy upierali się, że zauważyliby, gdyby przenośniki pamięci były porysowane. Niosąc je do informatyka, ta sztuka jednak im się nie udała, więc ostatecznie nikt nie traktował tych zapewnień poważnie.

– Jak zareagowała nasza wielkomiejska ślicznotka na tę wiadomość? – rzucił Dorian, gdy we dwójkę wyszli przed komendę.

– Anastasia?

– Jeśli tak miała na imię, to pewnie.

– Spokojnie.

Dorian wyjął papierosa z paczki i zaproponował koledze, ale ten odmówił. Wiedział, że szeryf przestał palić ponad rok temu, jednak nie potrafił oduczyć się tego odruchu. Włożył gilzę wypełnioną tytoniem do ust i, jedną dłonią kryjąc ją przed wiatrem, odpalił od płomienia metalowej zapalniczki. Zaciągnął się, by po chwili wypuścić chmurę ciemnego dymu. Czuł przyjemne drapanie w gardle.

– To dziwne. Słyszałem, że nie lubi, gdy coś nie idzie po jej myśli.

– Nikt tego nie lubi – stwierdził Chayse, opierając się plecami o budynek i wciskając dłonie do kieszeni spodni. Znajomy zapach wcale nie pomagał mu w skupieniu się.

– To wciąż dziwne. Ja bym się wkurzył, w sumie nawet to zrobiłem. Może nawrzuca wszystkim, jak przyjedzie.

– I będzie mieć powód.

Dorian odszedł kilka kroków od ściany, by znaleźć się naprzeciw kolegi, który niechętnie zawiesił na nim spojrzenie. Strząsnął popiół i zaciągnął się jeszcze raz, po czym uśmiechnął się z satysfakcją, która nie pasowała do całej tej sytuacji.

– Bronisz jej – stwierdził w końcu, widząc, jak zniecierpliwienie na twarzy szatyna rośnie z każdą sekundą.

– Nieprawda.

– Podoba ci się.

– Chyba żartujesz – prychnął Chayse, odwracając głowę na bok.

– Komu powiesz, jeśli nie staremu kumplowi?

– Nie podoba mi się.

– To może ja się za nią wezmę, dobra sztuka.

Blondyn omal nie wybuchnął śmiechem, gdy kolega znów szanownie obdarzył go spojrzeniem, które nie było już ani przyjazne, ani znudzone. Od dzieciństwa łatwo było go sprowokować, chociaż ostatnio jakby się uspokoił. Ta sytuacja pokazała policjantowi, że jednak niektóre rzeczy się nie zmieniają, nawet jeśli wydaje się, że jest inaczej.

Rzucił niedopałek na chodnik i przygasił go butem, by ostatecznie wywalić go do stojącego obok kosza na śmieci. Chciał położyć rękę na ramieniu o kilka centymetrów niższego kolegi, ale ten strzepnął ją, zanim w ogóle zdążyła znaleźć się na jego ciele.

– Ale z ciebie zazdrosny byczek.

Całe napięcie opuściło Chayse'a jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Rozluźnił się, z niedowierzaniem kręcąc głową. Jeżeli Dorian tak łatwo go rozgryzł, to tym bardziej powinien pilnować się przy agentce. Z drugiej strony blondyn znał go od zawsze. Może to było kluczem do rozwiązania tej zagadki, a nie wyszkolona zdolność obserwacji.

– „Byczek", poważnie?

– Ewentualnie pies ogrodnika.

– Zostańmy przy pierwszym.

– Powinieneś wiedzieć, że w życiu nie podbijałbym do dziewczyny, która ci się podoba, nawet jeśli ty też nie zamierzałbyś tego robić – rzucił, gdy Chayse zaczął się zbierać do odjazdu. – Ale i tak możesz mi powiedzieć, co zamierzasz zrobić.

– Nic – odparł, otwierając drzwi samochodu, ale nie wsiadając do środka. Wiedział, że Dorian domaga się wyjaśnień, nawet jeśli nie wymówił tych myśli na głos. – Jest zajęta.

– Facet nie ściana, można przestawić. Nie widzę problemu.

Szeryf westchnął ciężko, zwieszając na moment głowę. Jedyne, na co miał w tej chwili ochotę, to odjechać gdzieś daleko i nigdy nie musieć wracać, a co dopiero widzieć Anastasię ponownie. Zdecydował się jednak podnieść wzrok na blondyna.

– Ma narzeczonego – wyjaśnił prawie obojętnie.

– Poważne... ale to jeszcze nic nie znaczy.

– Daj spokój, Dorian.

– Może w takim razie ty daj sobie spokój, Chayse.

Wsiadł do samochodu z myślą, że to właśnie stara się przez cały czas zrobić. Zanim zdążył zamknąć drzwi, usłyszał jeszcze pytanie policjanta odnośnie tego, kiedy wybiorą się na wspinaczkę. Szeryf odparł, że wtedy, gdy skończą z tym całym syfem. Nie czekał na odpowiedź, tylko przygotował się do odjazdu.

***

Anastasia opuściła salę sądową jako pierwsza z bolącą od zaciskania zębów szczęką. Chciała jak najszybciej wyjść z tego przeklętego budynku, ale siedząca na jednej z ławek Libby ją zatrzymała. Nie była świadkiem w sprawie, a rozprawa była zamknięta, więc nie mogła w niej uczestniczyć. Spodziewała się jednak jej wyniku, więc wolała pojawić się tutaj, by w razie czego powstrzymać przyjaciółkę przed zrobieniem czegoś głupiego. Sama Maggie mogłaby sobie nie poradzić.

– I co? – zapytała dla pewności, ale zaraz pożałowała swoich słów, gdy Anastasia spojrzała na nią zdenerwowana. – Okej, nic nie mów... ale bardzo strasznie było?

– Potraktował mnie jak jakąś początkującą.

– Reece?

– Pieprzony Drayson.

– To ta sama osoba – rzuciła rudowłosa, niewiele myśląc. – Pollard uniewinniony czy dalsze wyjaśnianie?

– Uniewinniony.

– To cholerny nonsens, przecież wiele na niego wskazywało. Powinni przynajmniej wsadzić go do aresztu do czasu kolejnej rozprawy.

– Ale kolejnej rozprawy nie będzie, Libby – powiedziała już nie tylko wściekła, ale też zdegustowana i rozgoryczona. – Nie wierzę, że przysięgli kupili wszystko, co powiedział Reece.

Obie wiedziały, że najlepiej byłoby stamtąd wyjść, zanim Anastasia obcasami porobi dziury w marmurowej posadzce, ale czekały jeszcze na Maggie. Zamiast niej w zasięgu wzroku obu agentek pojawił się jednak ktoś zupełnie inny. Libby wstała jak oparzona, żeby stanąć u boku przyjaciółki, ale ta zatrzymała ją jednym spojrzeniem. Tak rudowłosa pozostała kilka kroków za drugą kobietą, ale była na tyle blisko, by wszystko słyszeć i w razie czego jej pomóc. W odróżnieniu od niej była uzbrojona.

W ich kierunku zmierzał średniej budowy czterdziestosześciolatek. Jego czarne niegdyś włosy teraz zaczynały już lekko siwieć, ale w ten najlepszy sposób, który dodawał elegancji i stylu. Przystanął na chwilę, by uścisnąć dłoń Reece'a Draysona, którego garnitur kolorem przypominał jego własny. Sam wyglądał bardziej jak prawnik niż przestępca, a co dopiero seryjny morderca. Może przysięgli nie tyle uwierzyli w słowa Reece'a, co w słowa Oliviera Pollarda i swoistą aurę, która się wokół niego roztaczała. Agentka Ashbee musiała przyznać, że był jedną z najbardziej czarujących i przekonujących osób, którą zdarzyło jej się spotkać, nie wspominając o przesłuchiwaniu. Co do tej aury nie było to nic innego niż tajemniczość i siła. Coś tak bardzo oczywistego dla tego typu człowieka, dla urodzonego drapieżnika. Anastasia tylko początkowo dziwiła się, że biegły psychiatra nie zauważył w nim cech psychopatycznych. Potem zobaczyła nazwisko specjalisty i cała zagadka się wyjaśniła. Ten człowiek przykładał się do swojej pracy tylko wtedy, gdy dowody dawały niemal stuprocentową pewność na skazanie, a w tym przypadku tak nie było. Zresztą... mogła założyć się, że Pollard bez trudu wywiódłby w pole każdego niezaangażowanego biegłego, a oni stanowili co najmniej trzy czwarte wszystkich. Był to jeden z wielu nonsensów, którego jako wciąż młoda i dająca z siebie jak najwięcej osoba nie mogła zrozumieć, ale który jednocześnie w żadnym stopniu jej nie dziwił.

Reece przeszedł obok Anastasii, rzucając jej jeszcze jedno spojrzenie, jakby chcąc znaleźć w wyrazie jej twarzy jakąś szansę. Ta całkowicie go zignorowała, przybierając maskę obojętności. Nie mógł wiedzieć, że była ona przeznaczona dla kogoś innego, on raczej zasługiwał na dezaprobatę.

Anastasia ze wszystkich sił starała się nie zdradzić swoich prawdziwych emocji, gdy Olivier Pollard nie minął jej, lecz zatrzymał się kilka kroków od niej, świdrując ją swoimi zielonymi oczami. Wyprostowała się, zaplatając dłonie za plecami. Ściskała je z naprawdę dużą siłą, ale nie mógł tego widzieć. Stojąca za nią Libby już tak, jednak ona również patrzyła na bruneta o kwadratowej twarzy, na której wykwitł łagodny uśmiech. W tej chwili cieszyła się, że nigdy nie podobali jej się mężczyźni, bo Olivier z pewnością był człowiekiem, dla którego łatwo było stracić głowę.

– Żałuję, że nie spotkaliśmy się w innych okolicznościach – zaczął po chwili głosem, z którym bez problemu mógłby zrobić karierę w radiu lub jako lektor. – Jest pani doprawdy bardzo ciekawą osobowością.

– Pan również, ale też niezwykle uzdolnionym kłamcą – odparła, pilnując odpowiedniego tonu.

W środku jednak Anastasia cała drżała. Zastanawiała się, czy był w stanie usłyszeć jej tłukące się w klatce piersiowej serce. Miała nieodparte wrażenie, że tak, że miał jakieś ponadprzeciętnie wyczulone zmysły. Stojąc tak bez pistoletu, oko w oko z mordercą, czuła się naprawdę bezbronna. Nie wierzyła bowiem, by mógł być kimś innym. Już nie dzieliła ich żadna krata czy szyba, a jego nadgarstków nie krępowały kajdanki. Obok nie było też żadnych policjantów. Ostatni raz stała z nim jak równa z równym trzy miesiące wcześniej, gdy aresztowała go w mieszkaniu jego kolejnej przypuszczalnej ofiary. Nie, wtedy była uzbrojona, a za plecami miała swojego dobrego kolegę Daniela. To teraz był pierwszy raz. Była niemal pewna, że na jej czole zaraz pojawią się kropelki zimnego potu.

– Dlaczego tak niemiło, pani Anastasio?

Nie potrafiła nie wzdrygnąć się, gdy wymówił jej imię, specjalnie je przeciągając. Mogła się założyć, że to zauważył, bo kąciki jego bladoróżowych ust podniosły się nieco wyżej, a spojrzenie stało się jeszcze bardziej napastliwe. Prawie w ogóle nie mrugał. Miała wrażenie, że gdy tylko odwróci od niej wzrok, jej ciało pozbawione utrzymującej go w pionie siły, wyląduje na posadzce. Paradoksalnie chciała, by stało się to jak najszybciej, by już zniknął.

– Kto powiedział, że to obelga? – odparła po krótszej chwili, niż sądziła. Tak naprawdę stało się to niemal natychmiast.

Było jej gorąco. Miała ochotę rozpiąć marynarkę, ale mimo tego wciąż trzymała dłonie splecione ze sobą za plecami. Gdy na dosłownie sekundę przeniósł wzrok gdzieś za nią, prawdopodobnie na Libby, wcale się nie rozpadła, lecz zerknęła na długą bliznę, która ciągnęła się od połowy jego szyi, a kończyła się gdzieś pod koszulą. Nigdzie w jego aktach nie było wspomniane, skąd się wzięła. Nie wyglądała na świeżą. Podnosząc wzrok, już wiedziała, że zdążył złapać jej spojrzenie.

– Jesteśmy do siebie dużo bardziej podobni, niż możesz przypuszczać. Do zobaczenia, Pani Perfekcyjna – dorzucił, jakby nagle przypominając sobie o przezwisku, które wymyślił jej w trakcie przesłuchań.

Ukłonił się lekko, zdejmując z głowy niewidzialny kapelusz, a ona na moment całkowicie zapomniała, jak się oddycha.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro