Podpłomyk

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

One-shot inspirowany muzyką (w mediach) i sceną z pierwszego odcinka 5go sezonu z serialu Outlander. 

Z reguły tego nie wymagam, jednak tym razem proszę byście sobie włączyli tę melodię, dotyczy to zwłaszcza drugiej części opowiadania.

2956 rok Trzeciej Ery

Późna jesień nigdy nie przyprawiała o dobry humor. Większość ludzi chowała się w tym czasie po swoich domostwach, rzadko kiedy z nich wychodząc, chyba że tylko w naglących potrzebach. Zwłaszcza jeśli to był już na tyle późny wieczór, że niemalże przechodził w noc. Pogoda przez cały dzień była paskudna, padał obfity deszcz i wiał przeraźliwie zimny wiatr, targający wszystkim i wszystkimi, jeśli tylko odważyli się wyściubić nos za drzwi. Listopad tego roku nie rozpieszczał nikogo i nie zamierzał odpuszczać.

– Gdzie ona jest? – szepnął jeden z dwóch młodych mężczyzn obserwujących rodzinną wioskę ze znajdującego się nieopodal wzniesienia, z którego miało się doskonały widok na wszystkie domostwa.

– Na pewno przyjdzie, zresztą ma jeszcze czas. – Usłyszał w odpowiedzi od towarzysza trzymającego w dłoni niewielką latarenkę, która dawała co prawda niewielkie światło, ale wystarczało ono za widoczny sygnał.

– Nie powiedziałbym...

– Co ty znowu insynuujesz, hę? – Odrobinę starszy z mężczyzn spojrzał na drugiego z gniewem w oczach.

– Eee... Już nic... – Obruszył się, oplatając ramionami podciągnięte do torsu kolana.

– No ja myślę.

Przez najbliższe kilkadziesiąt minut między nimi panowała cisza, przerywana tylko świstem ciągle wiejącego wiatru. W momencie, w którym świeca w lampce zaczęła się wypalać, oboje zaczęli odczuwać niepokój.

– Przez ile ona miała się palić? – Zapytał młodszy, patrząc na mrugający płomyk.

– Blisko trzy godziny, ale w tych warunkach półtorej, może dwie. Niepokoję się o nią...

– A co ja Ci wcześniej mówiłem?! – Mruknął, czując narastającą złość.

Nie usłyszał jednak odpowiedzi, gdyż podszedł do nich od tyłu trzeci znacznie starszy mężczyzna.

– Wyście już korzenie tu zapuścili? – Spytał, patrząc na leżącą w dole wioskę. – Pod lasem jest jeszcze zimniej, a wy tu sterczycie jak te topole.

– My nie, czego nie można powiedzieć o niej... – Średni wiekiem machnął w kierunku zabudowań.

– To, czego stoicie, zamiast pójść i zobaczyć co się dzieje? – Przyprószony siwizną mężczyzna zapytał z naganą dwóch pozostałych.

– Właśnie mieliśmy pójść do niej... – Odezwał się najmłodszy z towarzystwa.

– Ty Gawron nie bądź taki hop do przodu. Tu trzeba z pomyślunkiem, a nie na łapu–capu działać.

– Dowódco... – Zaczął, jednak na chwilę zamilkł, szukając odpowiednich słów, po czym kontynuował. – Wszyscy wiemy, jaki jest jej ojciec... Przeczuwam, że tym razem mogło stać się coś złego. Prawie nigdy się nie spóźnia, a jeśli już tak się dzieje to przez niego. Jak było dwa miesiące temu? Gdyby nie to, że podczas ćwiczeń dostała sztychem w bok, nikt by nie wiedział o tym, że ma sińca na niemal pół pleców, po tym, jak obił jej nerki.

– Cholera... Nie pomyślałem o tym w taki sposób... – Mruknął wściekły na siebie najstarszy mężczyzna. – Jak już jestem, chodźmy zobaczyć, co się dzieje. Zgaś na razie tę świecę, może przydać się później.

– Mam jeszcze jedną w zapasie – zapewnił stojący w ciszy brunet.

Po chwili migoczące światełko zgasło, a mężczyźni ruszyli przed siebie. Poruszali się niemalże bezszelestnie i jedynie wprawione ucho wychwyciłoby jakikolwiek dźwięk. Późna godzina, jak i ciemnozielone płaszcze, które o tej porze wyglądały na czarne, pomagały w sprawnym przemieszczaniu się niemal niezauważenie.

– To ten czy ten następny? – Szpakowaty dowódca zapytał swoich towarzyszy, zatrzymując się przed przedostatnim domostwem w wiosce.

– Następny, ale lepiej będzie, jeśli podejdziemy od tyłu. Pierwsze okno od lewej to jej pokój – odezwał się młodzian nazwany Gawronem.

– Jesteś pewien? – Dowódca wolał się dopytać, żeby nie trafić źle.

– Jestem pewny, podrzuciłem jej w zeszłym tygodniu opatrunki, żeby miała jakieś w zapasie i prosiła, aby w razie potrzeby od tyłu wejść i trzy razy w okno zapukać.

– Jak tak mówisz...

Trzej Strażnicy okrążyli domostwo, utwierdzając się w przekonaniu, że rzeczywiście musiało coś się stać, ze względu na to, iż nie w całym budynku było ciemno i nie dochodziły z niego żadne dźwięki. Gdy podeszli bliżej, najmłodszy z nich zapukał cicho we wskazane okno i zaczęli nasłuchiwać czegokolwiek wskazującego na ruch w środku. Po ponowieniu gestu oraz odczekaniu chwili spojrzeli po sobie z rosnącym lękiem w oczach.

– Wchodzimy? – Szepnął brunet, do którego należała latarenka.

– Musimy, inaczej nie zobaczymy co dzieje się w środku. Emrys ty zostajesz na zewnątrz i obserwujesz czy nikt nie nadchodzi, a ty... – Wskazał na bruneta. – Idziesz ze mną, znasz rozkład wnętrza...

Gdy podeszli do drzwi dowódca nacisnął ostrożnie klamkę, która jak się okazało, puściła pod jego naciskiem. Niestety same drzwi nie chciały współpracować i zatrzeszczały przeraźliwie przy uchyleniu ich na wygodną do wejścia szerokość. Cała trójka zamarła na moment w bezruchu, wytężając słuch i spodziewając się ataku. Jako pierwszy wkroczył szpakowaty mężczyzna, obserwując wnętrze. Żar w palenisku praktycznie wygasł, zostawiając po sobie kupkę popiołu i dwa pomarańczowe węgielki wielkości paznokcia. Dalej był ledwo stojący stół, podobnie wyglądająca ława i krzesło oraz szafka w nieco lepszym stanie. Główna izba nie należała do największych, a meble jeszcze zmniejszały tę przestrzeń.

– Psyt!! – Czarnowłosy mężczyzna wydał z siebie cichy, ostrzegawczy dźwięk – Lewa noga, garnek.

Rzeczywiście, tuż przed lewą stopą Strażnika leżał przewrócony ciężki, metalowy garnek, który w razie trącenia go narobiłby rabanu na całe domostwo. Nim jednak ponownie się ruszyli, z prawej izby dało się usłyszeć cichy jęk i szelest materiału. Gawron kiwnął głową w stronę zasłoniętego kawałkiem zniszczonego materiału otworu drzwiowego, a następnie sam się tam skierował, wymijając dowódcę. Gdy wszedł do izby ledwo mieszczącej łóżko, komodę na ubrania i niewielki stoliczek na rzeczy podręczne, stanął, jak wryty widząc, w jakim stanie jest młoda kobieta. Leżała zwinięta na klepisku, w szparze między posłaniem a szafką drżąc, jak w febrze, przyciskając jednocześnie do siebie prawe przedramię.

– Hej... Hej... Irith? – Dotknął ostrożnie jej kolana, nie wiedząc, jak tym razem zareaguje na innych.

Kobieta skuliła się jeszcze bardziej w sobie, zasłaniając zdrową ręką głowę.

– Irith... To ja, nie twój ojciec... – Przesunął się w taki sposób by mogła zobaczyć jego twarz bez zbytniego ruszania się

– Gawron? – Zapytała ledwo słyszalnie, zerkając w stronę mężczyzny. – Co ty... wy tu robicie?

Poprawiła się, widząc dowódcę stojącego w drzwiach, po czym szybkim ruchem starła mokre ślady z policzków.

– Blisko dwie godziny temu miałaś pojawić się na wzgórzu – odpowiedział rzeczowym tonem szpakowaty Strażnik.

– D–dwie godziny temu? Ale po... – Urwała, przypominając sobie wczesnoporanną rozmowę z nim. – Mam się jutro nie pokazywać prawda?

– Gdybym nie zobaczyłbym Cię w stanie, w jakim znajdujesz się obecnie, na pewno bym tak powiedział. Dasz radę iść?

– Raczej tak... Gorzej może być z używaniem ręki... – stęknęła, wstając z trudem – Dam radę!

Warknęła, krótko po tym, jak się zachwiała, a młodszy Strażnik zaproponował pomocną dłoń.

– Jeśli chcesz pomóc, zapal świecę.

Blondynka krzywiąc się z bólu podeszła do komódki i z górnej szuflady wyciągnęła bandaż wraz z gazą opatrunkową, maść z kory kasztanowca* oraz fiolkę jasnoszarego płynu**, który od razu wypiła. Kobieta usiadła na łóżku i drżącą dłonią odpięła guzik przy mankiecie. Zaczęła powoli odwijać materiał rękawa nad łokieć, ukazując przy tym ciemnofioletowe przedramię od nadgarstka niemal po drugi staw. Nakładając maść, ręce trzęsły się jej na tyle, że w połowie przerwała, a z przygryzanej wargi popłynęła cienka stróżka krwi.

– Daj, dokończę... – Gawron przejął od kobiety maść, jednak jak szybko zaczął, jeszcze szybciej skończył.

Kobieta, czując dotyk drugiej osoby na stłuczonej ręce, zawyła z bólu, ledwo go wytrzymując. Brunet od razu cofnął dłonie, nie chcąc wyrządzić jej większej krzywdy. Blondynka po kilku dłuższych chwilach dokończyła nakładanie maści, by po obłożeniu jej miękką gazą, zawinąć dość ciasno bandażem. Po chwili namysłu wypiła drugą porcję leku przeciwbólowego, tym razem znacznie mocniejszego.

– Możemy iść? – zapytała, zapinając z trudem przez usztywnioną rękę, łańcuszek od płaszcza pod szyją, by następnie chwycić pas z bronią, która stała przy wezgłowiu.

– A dasz radę? – spytał spokojnie z troską w głosie dowódca Strażników.

– Nafaszerowałam się lekami przeciwbólowymi, do rana powinno być dobrze. Kurwa... – wyrwało się jej, gdy ponownie nie wycelowała bolcem w dziurkę od paska.

Brunet otworzył już usta, żeby zaproponować pomoc, jednak nie wydał z siebie żadnego dźwięku, widząc wściekłe spojrzenie kobiety.

– Nie będziesz mnie wyręczać, poradzę sobie. – wysyczała, robiąc pętlę z lewej strony, żeby luźna część pasa trzymała się jednego miejsca – Nie zawsze będę miała kogoś do pomocy...

Szpakowaty słysząc słowa Irith, pokiwał delikatnie głową z uznaniem i niewielkim uśmiechem na twarzy. Przez to, że stał w cieniu, widział determinację malującą się na twarzy kobiety. Natomiast ogniki w oczach, mimo bólu, ukazywały zacięcie i chęć działania bez względu na przeciwności losu.

– Lepiej już chodźmy, jeśli mamy iść. Póki z ojca jest chrapiąca bela drewna i jedyne, o czym marzy to sen. Bo wpiedol został odhaczony... – mruknęła, unosząc zabandażowaną rękę.

Po kilku chwilach całą czwórką kroczyli główną ścieżką wioski ku jej wylotowi.

– Będziemy musieli zawiązać Ci oczy – odezwał się Emrys.

– Jak sądzę, nie mam wyboru? – W głosie kobiety słychać było lekką ironię.

– Teoretycznie i praktycznie masz, ale wątpię, że tego nie chcesz.

– Gdyby nie to, że Szanowny Dowódca... – Wykonała niski ukłon w stronę najstarszego Strażnika. – Uprzedził mnie rano, żebym dzisiejszej nocy była czujna, to kazałabym się wam wypchać i dać mi święty spokój.

– Tyle, że na miejsce nie dojdziesz na własnych nogach... – Emrys odsunął się strategicznie o kilka kroków od kobiety.

– Że co, proszę?! – Przystanęła, czując narastającą wściekłość.

– Wskoczysz mi na plecy – zaproponował Gawron, po czym kontynuował – inaczej, nawet mając zasłonięte oczy, po terenie, po jakim idziemy, będziesz wiedziała, gdzie jesteśmy.

– Zatłukę przy najbliższej okazji... – Mruknęła. – Kiedy chcecie mi te oczy zawiązać?

– Właściwie możemy już teraz. Tylko może od razu usadów się na Gawronie, bo później będzie ciężko.

Kobieta oparła się dłońmi na ramionach bruneta, po czym wybiła się do skoku, by opleść go nogami w pasie.

– Czy ty pijawko jedna, musisz być taki wysoki? – Zaczęła marudzić.

– A ty musisz tak mędzić? Zważ, że obok mam ucho – odgryzł się.

– Bardzo śmieszne... – Stęknęła, czując materiał zakrywający oczy.

– Ile palców widzisz? – Słychać było lekko chrapliwy głos Emrysa.

– Powiedziałabym, że całą chmarę, ale że weźmiecie mnie za jeszcze większą wariatkę, powiem zgodnie z prawdą, że żadnego. Chociaż po takiej ilości naparu z maku jest to możliwe...

– Zamilknij babo jedna i się nie wierć... – Burknął Gawron, podrzucając odrobinę kobietą, żeby lepiej się usadziła.

– Jak cię trzepnę...

– Cisza oboje! – Zagrzmiał dowódca, uspokajając droczącą się dwójkę.

Przez dłuższy czas poruszali się w ciszy. Kobiecie przez zasłonięcie oczu wyczuliły się inne zmysły. Słyszała, że od kilku minut mężczyźni stąpają po innym gruncie, ze względu na to, iż zamiast cichego szumu kołyszącej się na wietrze trawy, pod ich stopami chlupotały namoknięte od deszczu liście. Powietrze również było bardziej mokre i lepkie od wilgoci. Gdy wciągnęła większy haust powietrza w płuca, poczuła charakterystyczny zapach lasu i żywicy sosnowej, która wręcz drażniła. Jedynym miejscem, w którym czuło się tę woń, był niemalże środek lasu, gdzie ostatnio drwale prowadzili wycinkę.

~*~*~*~

„Bingo" pomyślałam, nasłuchując tego, co się dzieje w okolicy.

Dźwięk łamanych gałązek był coraz częstszym odgłosem. Jednakże, gdy wytężyłam słuch, zwróciłam uwagę, że słychać tylko kroki jednak osoby.

Mendy jedne, polazły gdzieś. Znając ich pomysły, zostawią mnie tutaj, żebym radziła sobie sama.

Przeszło mi przez myśl, a chwilę później poczułam pieczenie pośrodku policzka.

Gdy dotknęłam dłonią tego miejsca, poczułam ciepłą, lepką ciecz zwiastującą rozcięcie. Chwilę później Gawron stanął w miejscu i zestawił mnie na ziemię. Nie minął moment a zatrzęsło mnie z zimna, po tym, jak odsunęliśmy się od siebie. Czy tego chciałam, czy też nie, grzał mnie plecami, a teraz czułam przeszywający chłód i zimny wiatr.

– Irith, posłuchaj mnie teraz uważnie... – odezwał się z mojej lewej strony – Zaraz stąd odejdę, ale do chwili, której moje kroki ucichną, proszę Cię, abyś nie zdejmowała opaski z oczu. Do tego czasu obkręć się trzy razy lewą stronę, a następnie osiem razy w drugą. Dopiero wtedy będziesz mogła odsłonić oczy. Rozumiesz na razie?

Pokiwałam głową, nie mogąc wydusić z siebie głosu przez skupienie.

– Twoim głównym zadaniem jest trafienie niezauważona do małego obozowiska z ogniskiem na środku – tym razem głos mężczyzny znajdował się z prawej strony – Jednak musisz być czujna, gdyż po drodze będzie Cię czekać coś jeszcze. Bądź czujna i nie daj się zwieść pozorom. Wierzę w ciebie...

Ostatnie zdanie było już powiedziane ze znacznie dalszej odległości.

Trzy razy w lewo i osiem w prawo... Raz... Dwa... Trzy... Raz... Dwa... Zaczęłam się obracać wokół własnej osi, licząc powoli w głowie ...Siedem... Osiem... I zdejmij opaskę...

W pierwszym momencie od uwolnienia wzroku widziałam tylko ciemne plamy przed oczami, jednak z każdą chwilą widzenie się wyostrzało, tak samo, jak ustały zawroty głowy. Gdy wzrok przyzwyczaił się już do panujących warunków, rozejrzałam się dookoła. Las był zbyt gęsty, by dostrzec cokolwiek, co znajdowało się dalej niż dwa–trzy metry przed sobą. Zwróciłam jednak uwagę na kilka cienkich, ułamanych gałązek na młodej sośnie rosnącej przede mną. Miejsce złamania było jasne i klejące, co oznaczało, że żywica nie zdążyła zaschnąć, więc powstało ono nie dalej, jak kilka minut temu. Ruszyłam wolnym krokiem śladem świeżych złamań zatrzymując się co kilkanaście kroków, żeby sprawdzić, czy na pewno kieruję się w dobrą stronę. W międzyczasie wyciągnęłam zza paska nóż, zdając obie sprawę, że w tak gęstym lesie nie ma szans na skuteczną obronę mieczem.

Gdy drzewa zaczęły się przerzedzać, ponownie rozejrzałam się wokół, szukając jakiegoś znaku świadczącego o tym, gdzie się kierować. Gdy takiego nie znalazłam, kierowałam się nadal przed siebie. Jednak nie przeszłam nawet kilkunastu kroków, gdyż przystanęłam zaniepokojona wszechogarniającą ciszą, która panowała wokół. Nawet o tej porze roku w takim lesie słyszało się jakieś dźwięki natury jak pohukiwanie sowy, czy też zwykły szum wiatru. Teraz jakby wszystko ustało, jedynym słyszalnym dla mnie odgłosem był mój oddech i przyspieszone bicie serca. Gdy przymknęłam na moment powieki i uspokoiłam oddech w oddali z prawego, przedniego skosu usłyszałam cichy szmer czegoś poruszającego się po mchu i dźwięk łamanych cienkich gałązek.

Zdecydowanie ktoś albo coś tamtędy szło. Mimo że z koron drzew znajdujących się nade mną, co chwila kapały pozostałości z całodziennego deszczu, wolałam nie zakładać kaptura. Chciałam mieć jak najszersze pole widzenia, co tkanina by tylko utrudniała. Odcisk buta wskazywał, że właściciel obuwia kierował się w lewo, jednakże leżące dookoła liście pozwalały na zmianę kierunku marszu w dowolnym momencie bez zdradzania się o swoich poczynaniach.

Człowiek, który próbował mnie podejść, był cholernie dobry w tym, co robił, więc jednocześnie zawężały się możliwości, któż to mógł być. Wśród starszych stażem tylko Emrys i Dagor skradali się niemal bezszelestnie. Oboje lubili również zachodzić swoje „ofiary" z prawej ze względu na ich dominujące właśnie te ręce. Kiedy przekrzywiłam odrobinę głowę w tamtą stronę, kilkanaście kroków od siebie usłyszałam cichy szelest ubrań, zapowiadający cios od góry. Dwie sekundy później po lesie rozniósł się metaliczny odgłos szczęku stali dwóch noży, a przede mną widziałam twarz Dagora.

– Ładnie to tak się zakradać cichcem? – spytałam niewinnym tonem, uważnie obserwując ruchy mężczyzny.

Co prawda nie krzyżowałam już z nim ostrza, ale tamten nie schował swojego, co zapowiadało tylko dalsze starcie.

– Ładnie czy też nie, przynajmniej nie przeorałem ci bardziej twojej twarzyczki. Widzę, że wystarczająco sama się załatwiłaś Karzełku...

Mężczyzna doskonale wiedział, że wzrost moją bolączką i mimo iż w ciągu ostatnich czterech lat urosłam niemal o trzydzieści centymetrów, nadal byłam niższa od większości osób, które znałam i ceniłam.

– Tyle razy mnie tak nazywałeś, że nie robi mi to już różnicy... – odgryzłam się, zauważając, że mężczyzna wystawia raz po raz lewą stopę do przodu.

Za czwartym takim ruchem doskoczył do mnie, chcąc wykonać cięcie w mój lewy bok. Gdy nasze ostrza ponownie się zderzyły, poczułam przechodzące po nożu do góry wibracje, które spowodowały ból w przedramieniu.

– Czyżby rączka Niunię bolała? – warknął złośliwie, celowo łapiąc drugą dłonią za środek opuchlizny.

Mimo przyjętych leków, maści i opatrunków ból był tak przejmujący, że paraliżował. Tym razem po lesie rozniósł się żałosny jęk pełen cierpienia i wściekłości jednocześnie. Mimo chwilowego zamroczenia i ugięcia się kolan uderzyłam jednym z nich w nogę przeciwnika, przewracając go tym samym. Wykorzystując jego dezorientację, unieruchomiłam go w taki sposób, że nie mógł się ruszyć, jeśli nie chciał mieć poderżniętego gardła.

– Zapamiętam to sobie Dagorze... – Wysyczałam wściekła. – Jeszcze jedna taka akcja w przyszłości, a obiecuję, że pożegnasz się z marzeniami o gromadce dzieci. Rozumiemy się?

Warknęłam rozjuszona do granic możliwości, przez pulsującą regularnym bólem rękę. Mężczyzna pokiwał tylko głową z realnym przerażeniem w oczach.

– Spierdalaj zameldować dowódcy, że to zadanie zaliczyłam i nie zapomnij się przyznać co odpierdoliłeś...

Gdy tylko zeszłam z mężczyzny, tamten zerwał się z ziemi i szybkim krokiem oddalił się ode mnie, co jakiś czas spoglądając lękliwie przez ramię czy za nim nie idę. Najchętniej bym to zrobiła, gdyby nie ból, który odczuwałam. To tej pory tylko ćmił, ale teraz stawał się nie do wytrzymania. Osunęłam się po pniu drzewa stojącego za mną, spazmatycznie łapiąc oddech. To, że ręka była stłuczona, byłam pewna, tak samo, jak tego, że nie była złamana, bo kość była na swoim miejscu i nigdzie nie chrzęściła. Nie wiedziałam, ile czasu spędziłam pod tym drzewem, walcząc na zmianę z nudnościami i zawrotami głowy. Dopiero gdy dolegliwości chociaż trochę ustały, wstałam, wspierając się konaru starego buka.

Palce prawej dłoni ciągle mnie mrowiły uniemożliwiając mi przez to porządny chwyt na rękojeści noża. Mając go w lewej ręce, czułam się mniej pewnie i komfortowo, jednak w razie potrzeby miałam się czym obronić. Po kilku minutach marszu w jak mi się zdawało prawidłowym kierunku, musiałam przystanąć. Z płaszcza, który miałam na sobie, po przesunięciu go na prawą połowę ciała i związaniu go w kilku miejscach udało utworzyć mi się rodzaj temblaku podtrzymującego chore przedramię. Jeśli dobrze liczyłam, musiały być okolice trzeciej nad ranem, więc jednocześnie nadchodziły najzimniejsze godziny nocy, a znacznie zmniejszona połać tkaniny na ramionach i plecach nie napawała optymizmem.

Jednak po kolejnych minutach drogi pojawiło się światełko nadziei i to w dosłownym tego słowa znaczeniu. W oddali między drzewami znajdował się migoczący blask ogniska. Tę część lasu znałam już na tyle dobrze, że wiedziałam, iż druga strona polany, gdzie znajdował się płomień, jest bardziej osłonięta przez krzaki, pozwalające na odpowiednie podejście. Już w tym momencie musiałam zacząć nadkładać drogi, aby uniknąć zdemaskowania. Czułam w kościach, że najbliższe okolice polany są ściśle strzeżone. Musiałam się mieć na baczności jak jeszcze nigdy. Tym razem nie była to jedna para oczu i uszu, a przynajmniej kilka. Gdy usłyszałam parsknięcia koni, zatrzymałam się bez ruchu, nasłuchując, czy przypadkiem to nie moja obecność nie zaniepokoiła wierzchowców. Byłam jednak zbyt daleko od nich, a wiatr wiał w moją stronę, więc tym razem wina nie leżała po mojej stronie.

Przykucnęłam za jednym z drzew, po czym wychyliłam się i zaczęłam liczyć, ilu mniej więcej osób znajduje się na polanie. Gdy wynik wyniósł ponad dwadzieścia osób, zdałam sobie sprawę, jak ciężkie będzie to zadanie. Powoli zaczęłam się wycofywać, żeby przejść na odpowiednią część z większej odległości, niźli znajdowałam się teraz. Powolnym, aczkolwiek systematycznym krokiem poruszałam się naprzód i coraz bardziej zbliżałam się do celu. Gdy byłam już na wysokości bezlistnych krzewów, o których myślałam, skuliłam się kilkadziesiąt metrów dalej by zaobserwować wcześniej, czy te rejony również są sprawdzane przez Strażników. Gdy przesiedziałam tak blisko pół godziny i nie zauważyłam nikogo kto się tam kręcił zaczęłam podchodzić bliżej uważnie stawiając każdy możliwy krok. Oddech mimo odczuwanego stresu i lęku miałam opanowany na tyle, że tak jak stawiane stopy, był ledwo słyszalny.

Gałęzie krzewów były na tyle gęste, że zasłaniały sylwetkę człowieka, ale jednocześnie na tyle przejrzyste, że przez szpary można było obserwować co dzieje się na polanie. Znaczna część obecnych tam osób grzała się przy ognisku, rozmawiając i śmiejąc się między sobą. Kilku stało na obrzeżach bezdrzewnego placka w lesie, obserwując co dzieje się wokół, a dwóch innych rąbało drwa do podsycania ognia.

– Coś długo jej nie ma... – odezwał się jeden z mniej znanych mi Strażników

– Młoda jest, a do tego kobitka. Nie zdziwiłabym się, że mimo szkolenia się zgubiła. Po nocy praktycznie po lesie nie łaziliśmy – odezwał się drugi.

– Chociaż jakiś czas temu słyszałem, jak się darła, jakby ją obdzierali ze skóry – zauważył trzeci

– To było prawie trzy godziny temu gamoniu – ponownie zabrał głos pierwszy Strażnik.

– A Dagora jak nie było tak ni ma... – zaśmiał się Emrys – Gorzej będzie, jak się rano okaże, że zamiast któregoś znajdziemy trupa...

– Wypluj te słowa! – Zagrzmiał po polanie donośny głos dowódcy.

„Dagor jeszcze nie wrócił?" Zdziwiłam się, po czym zaczęłam rozglądać się niespokojnie.

Jednak zarówno moją, jak i innych uwagę przykuł nie kto inny jak Dagor we własnej osobie. Był on trupio blady na twarzy, włosy na głowie sterczały we wszystkie możliwe strony, a porządne do tej pory ubranie, było całe w błocie.

– Gdzieś ty się podziewał tyle czasu?! – Jako pierwszy odezwał się dowódca.

– Ja... Eeee... – Zaczął się jąkać nieskładnie.

– Tak ty palancie! Gdzieś się szlajał i coś zrobił z Irith?

Z miejsca, w którym się znajdowałam, nie widziałam, co prawda twarzy dowódcy, ale widziałam w jego postawie wzrastającą wściekłość.

– Byłem tu i tam... Z Irith widziałem się w punkcie, gdzie miałem ją podejść... Później każde w swoją stronę poszło... – Mówił z dużymi przerwami, mając trudności z zebraniem myśli.

– To jeśli ją tylko zaszedłeś, jak twierdzisz, to skąd masz tą czerwoną sznytę na gardzielu, he?! – Dowódca poszedł do drugiego mężczyzny i dźgnął go palcem w klatkę piersiową. – Jeśli rzeczywiście tylko ją zaszedłeś, to skąd słyszeliśmy jej wrzask z bólu? Wszystkim nam się uroił?! Doskonale wiesz, że w takich warunkach pogodowych echo się niesie.

– Nic jej nie zrobiłem...

Menda pieprzona wymamrotałam pod nosem Ja ci dam nic.

– Nie? A ja jednak myślę, że tak! – Kolejne dźgnięcie.

– No dobra! – Przyznał się po kilku chwilach, unosząc ręce w górę. – Zaszedłem ją z nożem i... i...

– I co? Gadajże, a nie się trzęsiesz jak galareta!

– Złapałem ją za prawą rękę i ścisnąłem.

– Popierdoleńcu jeden! – Tym razem, szpakowaty mężczyzna nie wytrzymał i strzelił Dagorowi w twarz z głośnym, głuchym plaskiem. – Czy wiesz, co jej zrobiłeś?!

– Dosadnie mnie o tym uświadomiła... – Wymamrotał Dagor.

– To była świeżo stłoczona przez jej ojca ręka! Przez twoje imbecylstwo może nigdy nie mieć jej w pełni sprawnej. Rozumiem wprawianie się do walki mimo bólu, ale to był zwykły sadyzm – Tym razem zamiast w górę ręka starszego mężczyzny powodowała do miecza.

„O szlag... Trzeba jakoś zadziałać..."

Wszyscy Strażnicy przyglądali się scenie między Dagorem a Dowódcą, co dawało mi cenne sekundy na bezszelestne okrążenie krzewów i dobiegnięcie do szpakowatego Dúnadana i zatrzymania jego dłoni w połowie wyciągania miecza.

– Dostał już wystarczającą nauczkę... – Powiedziałam między głębszymi haustami powietrza.

Większość znajdujących się wokół Strażników zamarło, znaczna część z zaskoczenia, mimo wieloletniej służby. Jednak po chwili było słychać okrzyki radości, a ja czułam, jak zaczyna schodzić ze mnie całe napięcie.

– No, no, no... – Dowódca pokiwał głową z uznaniem. – Udało Ci się Irith. Przeszłaś sprawdzian, pozwalający na oficjalne zasilenie naszych szeregów.

Dwaj mężczyźni, którzy rąbali wcześniej drewno, dorzucili do ognia po kilka szczap i drobniejszych gałęzi. Chwilę później w stronę nieba posypał się słup iskier, gdy tylko drewno podsyciło płomień. Polana od razu stała się widniejsza i cieplejsza, gdy dołożona podpałka zaczęła się lepiej palić. Podeszłam bliżej do kamiennego kręgu, którym obłożone było ognisko. Dopiero teraz czułam, jak wyziębiona byłam i jak blisko byłam krytycznego momentu wychłodzenia. Wśród ludzi, między którymi się znajdowałam, mogłam spokojnie schować, trzymany do tej pory w ręce nóż. Nie traciłam jednak czujności, podejrzewając, że nawet teraz, gdy miałam zaliczone zadanie, mogą mnie czekać jakieś niespodzianki.

– Irith... – Usłyszałam za sobą spokojny głos dowódcy. – Dołącz proszę do nas.

Mężczyzna stał kilkanaście kroków za moimi plecami z zapaloną pochodnią lewej dłoni, drugą natomiast miał wyciągniętą w moją stronę. Reszta Strażników stała ustawiona w okręgu również z łuczywami w rękach. Idąc do nich wolnym krokiem, przyglądałam się zebranym ludziom, czując jednocześnie rosnącą w gardle gulę. Każdy z Dúnedainów miał skupiony wyraz twarzy. Przypominali teraz bardziej kamienne posągi niż żywych i czujących ludzi, do momentu, gdy nie podeszłam do nich na trzy kroki, kiedy się rozsunęli, tworząc swoistą falę. Krąg stworzony był przez blisko czterdzieści osób, gdzie połowę kojarzyłam ze szkoleń i z wioski, a pozostała część musiała zostać zaproszona z okolic.

– Podejdź, proszę bliżej – dowódca ponownie się odezwał, stojąc na środku.

Gdy zatrzymałam się naprzeciw niego, przełknęłam nerwowo ślinę, czując na sobie tyle par oczu. Po tym, jak wzięłam głębszy oddech na uspokojenie, kumulujące się nerwy zaczęły odpuszczać.

– Irith, zadam Ci kilka pytań, na które chciałbym, żebyś odpowiedziała szczerze, tak jak dyktuje wnętrze. Zrozumiałe?

– Jak słońce...

– Dobrze więc. Wiesz czemu się zebraliśmy tutaj dzisiejszej nocy?

– Na początku zadania domyślałam się jedynie, co może się zdarzyć, jednak Dowódca potwierdził to w chwili, gdy się tutaj pojawiłam.

– Czy gotowa jesteś całym swoim życiem służyć w obronie granic przed czyhającym się złem?

– Tak, jestem – odpowiedziałam już oficjalnie, kładąc prawą dłoń na sercu oraz patrząc tylko na twarz mężczyzny, a w szczególności w jego oczy.

– Czy przysięgasz wiernie służyć Siedmioramiennej Gwieździe i nie zdradzić jej nawet w chwili zagrożenia swojego życia?

– Przysięgam.

Z każdym zadanym mi pytaniem miałam wrażenie, że otoczenie zlewa mi się w jedną kolorową masę. Nie zwracałam nawet na to uwagi, chcąc jak najbardziej skupić się na słowach przysięgi.

– Czy przysięgasz strzec i bronić współbraci oraz inne wolne ludy?

– Przysięgam.

– Czy przysięgasz nie zdradzić nikomu powierzonych Ci sekretów wojskowych, rozkazów, położenia wiosek Dúnedainów czy tajemnic wagi państwowej?

– Przysięgam.

– Niech i tak się stanie! – Odezwał się donośnie dowódca, po czym wycofał się do kręgu.

Z otaczającego mnie koła wyszedł niespełna czterdziestoletni ciemnowłosy mężczyzna, który jako jedyny nie miał pochodni. Kojarzyłam go tylko z widzenia, ze względu na to, że rzadko bywał w naszych stronach.

– Irith córka Írissë, zgadza się? – Zapytał przyjemnym dla ucha głosem.

– Tak, zgadza się.

– Przyklęknij na prawe kolano i pochyl głowę.

Jak poprosił, tak zrobiłam. Po chwili uniosłam jednak zaniepokojona wzrok, gdy usłyszałam chrzęst wyciąganego z pochwy miecza.

– Nie zrobię Ci krzywdy – uśmiechnął się ciepło.

Ponownie wbiłam wzrok w ziemię, czekając na dalszy rozwój wydarzeń.

– Ja Halbarad, syn Halbarona mianuję Cię Irith, córko Írissë na Strażniczkę Północy. – Trzykrotnie dotknął płaską stroną klingi moich obu ramion. – Niech Éru ma Cię w swojej opiece...

– A Valarowie pomagają – dokończyłam, podnosząc wzrok.

Mężczyzna schował miecz, a następnie podał mi dłoń.

– Możesz, już wstać – powiedział, po czym wyciągnął z wewnętrznej kieszeni płaszcza czarny, welurowy mieszek, który mieścił się w dłoni – Wiesz, co to jest?

Pokręciłam głową, szczerze zainteresowana małą rzeczą trzymaną przez Halbarada. Jak się okazało, była to broszka w kształcie siedmioramiennej gwiazdy. W środku miała biały kamień mieniący się w świetle pochodni na delikatny różowozielony odcień.

– Podnieś brodę – poprosił, odpinając szpikulec nowej broszki.

– Może będzie lepiej, jak sama odepnę to zapięcie co mam. Trzeba mieć na niego sposób... – Odezwałam się cicho, czując, jak na twarzy pojawia się uśmiech.

Po tym, jak rozplątałam pozawijany płaszcz, przednie krawędzie ściągnęłam do przodu i zaczęłam majstrować przy zapięciu. Po kilku chwilach mocowania się z nim udało się go zdjąć. W momencie, w którym Halbarad zrobił krok z moją stronę, jeden z mężczyzn w kręgu zaintonował słowa pieśni.

– Hùg hó ill a ill ó
Hùg hó o ró nàill i
Hùg hó ill a ill ó
Seinn oho ró nàill i

Z każdym kolejnym wersem dołączały kolejne głosy z czasem stworzyć pomruk z jedną osobą prowadzącą.

– Moch sa mhadainn is mi dùsgadh
Is mòr mo shunnd is mo cheòl–gáire
On a chuala mi am Prionnsa
Thighinn do dhùthaich Chloinn Ràghnaill

Kolejny fragment został podjęty przez dowódcę z wioski. W żadnym wypadku nie spodziewałam się, że umie śpiewać, a tym bardziej w taki sposób.

– Hùg hó ill a ill ó
Hùg hó o ró nàill i
Hùg hó ill a ill ó
Seinn oho ró nàill i

Trzeciego głosu ponownie nie znałam, jednak ten moment wybrał Halbarad, żeby wpiąć mi broszę. Sam jeszcze naciągnął odpowiednio materiał, by ze skupieniem na twarzy wbić w sukno igłę i jednocześnie mnie nie zakuć.

– Gràinne–mullach gach rìgh thu
Slàn gum pill thusa Theàrlaich
Is ann tha an fhìor–fhuil gun truailleadh
Anns a' ghruaidh is mòr nàire

Tym razem przewodzącym został Emrys, którego głos stracił charakterystyczną chrypkę, na rzecz czystego dźwięku.

– Od dzisiaj będziesz musiała nauczyć się zapinać płaszcz odrobinę inaczej – odezwał się cicho ciemnowłosy mężczyzna stojący przede mną.

– Nie rozumiem...

– Hùg hó ill a ill ó
Hùg hó o ró nàill i
Hùg hó ill a ill ó
Seinn oho ró nàill i

Początkowy pomruk Strażników stawał się coraz głośniejszy i wyraźniejszy.

– Przyjrzyj się starszym wojownikom. Każde z nas swoje gwiazdy przypina w połowie lewego barku, żebyśmy mogli widzieć, jak je ułożyć.

– Mar ri barrachd na h–uaisle
Dh' èireadh suas le deagh nàdar
Is nan tigeadh tu rithist
Bhiodh gach tighearna nan àite

Rzeczywiście było tak, jak powiedział Halbarad. Gdy rozejrzałam się i przyjrzałam zgromadzonym, każdy z nich miał broszę z lewej strony ciała na wysokości swoich serc.

– Hùg hó ill a ill ó
Hùg hó o ró nàill i
Hùg hó ill a ill ó
Seinn oho ró nàill i

Kolejny głos nie był tak mocny, jak poprzednie do tej pory. Po chwili zdałam sobie sprawę, że należy on do Dagora. 

– Is nan càraicht an crùn ort
Bu mhùirneach do chàirdean
Bhiodh Loch Iall mar bu chòir dha
Cur an òrdugh nan Gàidheal

– Noś ją z dumą i nie zatrzymuj się przyprzeciwnościach losu – Strażnik złapał mnie delikatnie za ramiona i spojrzał woczy – Oboje doskonale wiemy, że ścieżka, na którą ja wkroczyłem już dawno, a ty dopiero to robisz, nie jest usłana różami, a prędzej jej kolcami. Będzie ciężko, ale będą też takie momenty, w których ten jeden uśmiech czy jedno uratowane istnienie będzie dawało Ci siłę na kolejny czas. 

– Hùg hóill a ill ó
Hùg hó o ró nàill i
Hùg hó ill a ill ó
Seinn oho ró nàill i

Po słowach Halbarada poczułam szczypanie kącików oczu. Sama nie wiedziałam, czy to ze szczęścia, czy też z podniosłej atmosfery, jaka panowała. Śpiew niósł się już echem po lesie, potęgując melodię pieśni. Jednak w następnej chwili słychać było tylko jeden głos wspomagany cichym mruczeniem innych.

– Hùg hó ill a ill ó
Hùg hó o ró nàill i
Hùg hó ill a ill ó
Seinn oho ró nàill i

– Nie... – Zasłoniłam sobie usta dłońmi, gdy dotarło do mnie, że słyszę Gawrona.

Ten zaledwie rok starszy mężczyzna nigdy nie dał się przekonać nawet do mruczanda, a co dopiero do tak otwartego śpiewu i dodatkowo w tak licznym gronie. Halbarad już w trakcie pierwszej linijki ostatniego refrenu odsunął się na bok. Gawron stał naprzeciwko mnie na swoim miejscu w kręgu z zamkniętymi oczami, wyśpiewując kolejne wersety. Nigdy nie posądziłabym go o posiadanie tak mocnego i donośnego głosu, zwłaszcza że zwykle mówił dość cicho i spokojnie. Gdy wyciągnął ostatnie słowo, uchylił powieki i spojrzał w moim kierunku. Sama uklękłam w połowie refrenu, opierając pośladki o pięty, nie mogąc ustać na nogach. Twarz miałam mokrą od łez, których nie umiałam już powstrzymać.

Mężczyzna opuścił na moment swoje miejsce w kręgu, po czym zaczął się zbliżać do mnie z długim zawiniątkiem trzymanym na prawym ramieniu. Dwa kroki na prawo ode mnie wbił w ziemię swoją pochodnię i odwrócił się do mnie, po czym pomógł mi wstać.

– Irith... – Zaczął odrobinę niepewnie, co wręcz kontrastowało z wydarzeniami sprzed kilku chwil. – Sam znajdowałem się w tym samym miejscu co ty niecałe pół roku temu. Tak samo, jak ty przechodziłem przez tę samą uroczystość. Wtedy też dowiedziałem się o jeszcze jednej tradycji, jaka panuje podczas niej. A w zasadzie o dwóch zwyczajach dotyczących osób, które jako ostatnie złożyły przysięgę przed obowiązującą uroczystością. Pierwszym z nich jest przywilej odśpiewania ostatniego refrenu pieśni, którą przed chwilą usłyszałaś. Dlatego też zawsze za jednym razem tylko jedna osoba składa ślubowanie. Drugim zwyczaj polega na wręczeniu świeżo upieczonemu Strażnikowi czy też Strażniczce podarunku.

– Ale ja nie mogę... – Zaczęłam protestować, ale Gawron szybko mi przerwał uniesioną dłonią.

– Możesz i powinnaś. – Wyciągnął w moją stronę pakunek położony na dwóch dłoniach i zapakowany w ciemną derkę. – Do momentu złożenia przysięgi większość z nas korzystała z mieczów, które były broniami szkoleniowymi. Można było się nimi obronić, jednak jak sama zauważyłaś, tępiły się one szybciej, niźli pomyślało się o kolejnym ostrzeniu. Od dzisiaj nie będziesz musiała się tak często martwić o kolejne używanie ostrzałki. Ten oręż będzie należał do ciebie.

Drżącymi dłońmi odwinęłam materiał ochraniający miecz. Gdy tylko zobaczyłam zdobioną pochwę i rękojeść, po policzkach spłynęły mi po raz kolejny tej nocy łzy. Nie widziałam jeszcze nigdy tak bogatego ornamentu na żadnej z broni. Cały pokrowiec pokryty był żłobieniami w kształcie rozwiniętych kwiatów róży z kolcami oraz liśćmi. Przy jelcu*** natomiast były wygrawerowane listki athelasu.

– Wysuń i zobacz, jak leży Ci w dłoni – szepnął cicho brunet.

Niepewnie objęłam palcami rękojeść, owiniętą barwioną na ciemny brąz skórą, a następnie wysunęłam miecz z pochwy szybkim ruchem. Metal przyjemnie zachrzęścił, ukazując się w całej krasie. Uniosłam go do góry, żeby przyjrzeć się głowni. Przez niemalże pół ostrza po obu stronach poprowadzone zostało zbrocze****, wokół którego również były różane zdobienia.

– Skąd wiedzieliście, że uwielbiam róże? – Spytałam cicho, przenosząc wzrok na Gawrona.

– Niektóre rzeczy się wie o przyjaciołach – odpowiedział z uśmiechem.

Odsunęłam się od bruneta na kilka kroków. Ten miecz był znacznie dłuższy od tego używanego do tej pory, przez co i zwiększyła się jego waga, którą czułam w nadwyrężonym przedramieniu. Rękę z bronią wyciągnęłam przed siebie i uniosłam na wysokość oczu, by następnie wykonać kilka ósemek, sprawdzając wyważenie. Metal wydawał przyjemny dla ucha świst, świadczący również o doskonałej jakości oręża.

– Jak ja mam wam dziękować? – spytałam głośno wszystkich zebranych wokół, czując ponowną wilgoć wokół oczu.

– Nie daj się zabić. – Odpowiedział krótko, acz treściwie Gawron. – Chodź tu Maluchu...

Mężczyzna wyciągnął ręce w moją stronę. Schowałam miecz, po czym podreptałam do przyjaciela i przytuliłam się do niego.

– Przynajmniej kopnął mnie ten zaszczyt, że to mi śpiewałeś refren – szepnęłam rozbawionym tonem.

– To, co wydarzyło się na tej polanie, na tej polanie zostaje i nikt inny nie dowie się o tym – podchwycił żartobliwy ton, jednak mówił poważnie – Uwaga Panowie!

Zawołał głośno, a w następnej chwili uniosłam się w powietrzu po tym, jak zostałam podrzucona przez kilku Strażników.

– Ratunku! – Zaczęłam się śmiać, gdy ponownie byłam w powietrzu. – Ja nie chcę... Wylądować... Na drzewie!

Udawało mi się wydusić między podrzutami, a salwami śmiechu, po czym bezpiecznie wylądowałam na ziemi, postawiona na własne nogi.

– Nigdy więcej! Zdecydowanie wolę stąpać po ziemi! – Odezwałam się, gdy błędnik przestał mi szaleć.

Atmosfera z oficjalnej stała się luźna. Ponownie słychać było rozmowy i wybuchy śmiechu. Strażnicy przekomarzali się, jakby odreagowywali podniosłość dzisiejszych wydarzeń.

– Nie sądzisz, że będzie ci wygodniej z nowym mieczem? – Zagadał mnie Emrys, zapalający właśnie fajkę.

– Tak sądzisz?

– Jakbym tak nie sądził, to bym nie pytał... – Mrugnął z uśmiechem na ustach. – Przytrzymam nowy, a ty odczep tego rdzewiaka...

– Skąd wiesz o rdzy? – Zapytałam zaciekawiona, gdyż rzeczywiście na ostrzu pod jelcem pojawiały się coraz większe rudawe plamy.

– Bo te kilka lat temu, jak go używałem, już się pojawiały. Jakiś palant, zamiast o niego dbać, w żaden sposób go nie czyścił. Nie muszę chyba Ci mówić, jak bardzo było źle, jak pierwszy raz wyjąłem go z pochwy?

– Miałeś ten sam miecz?!

– A myślisz, że czemu nie da się ich już praktycznie naostrzyć? Po kilkudziesięciu latach użytkowania nadają się tylko na przetopienie. Ostrożnie...

Ostrzegł, słysząc mój jęk, po tym, jak źle ułożyłam nadgarstek i naciągnęłam przedramię.

– Wymiana... – Wyciągnęłam w stronę szatyna stary miecz, a odebrałam błyszczące się ostrze. – Piękny oręż...

Z podziwem patrzyłam na to, jak prezentuje się z lewego boku.

– Płomyka? – Usłyszałam nagle głos za sobą, przez co podskoczyłam ze strachu.

– Mądry jesteś?! – Gdy się odwróciłam, zobaczyłam za sobą Gawrona z kilkoma ciepłymi plackami w dłoniach.

– Większość mówi, że oleju w głowie mi nie brakuje – zaśmiał się serdecznie.

– Gamoń... – Mruknęłam, zabierając jednego podpłomyka z męskiej ręki – No co? Głodna jestem...

Brunet chichotał cicho, widząc, jak niemalże od razu zjadłam pół dość sporego placka.

– Już, już, spokojnie. Żebyś się nie udławiła. Nie chcemy trupa – zażartował, za co został pacnięty w ramię.

– Długo to wszystko planowaliście? – Spytałam zataczając rękoma koło mające symbolizować całe wydarzenie.

– Prawie trzy miesiące. Najwięcej czasu zajęło nam wykucie miecza i pochwy do niego. Ale podobno jest to zawsze najdłuższy krok. Resztę załatwia się w dwa tygodnie. A przynajmniej ja się wtedy dowiedziałem. – Sam zjadł oderwany kawałek placka.

– Naprawdę ci dziękuję... – Odezwałam się po kilku minutach ciszy, którą spędziliśmy na napełnianiu żołądków.

– Za? – Mężczyzna podniósł na mnie błękitne oczy podczas wycierania wierzchem dłoni ust.

– Za to, że się przełamałeś i zaśpiewałeś. Wiem, jak musiało być to dla ciebie trudne...

– Następnym razem to będziesz ty i już radzę uczyć ci się słów. – Odbił piłeczkę słowną, jednak zauważyłam, że na twarzy mężczyzny pojawił się niewielki rumieniec.

Kilku z przyjezdnych Strażników godzinę później musiało już wracać do swoich siedzib lub na odpowiednie posterunki, więc po ponownych gratulacjach i uściskach, odjechali w swoje strony na koniach.

– Ferajna!! Gasimy ognisko i sami się zbieramy!! – Zawołał głośno dowódca, tak aby każdy z pozostałych go usłyszał.

Po niecałych piętnastu minutach nie było żadnego śladu bytności ludzi na owej polanie w lesie, oprócz jednej zgaszonej pochodni wbitej w miejscu, w którym paliło się ognisko. Gdy dotarliśmy na wzgórze obok wnioski, umilkły wszystkie rozmowy, zostawiając miejsce na cichy szept, tak aby nie zbudzić pozostałych mieszkańców.

– Irith, poczekaj proszę... – Usłyszałam głos dowódcy, gdy przystanęłam przed furtką, żeby ją otworzyć.

– Tak? – Odwróciłam się do niego.

Widok, który zobaczyłam, zaskoczył mnie odrobinę. W półokręgu przede mną stali wszyscy Strażnicy, którzy złożyli do tej pory przysięgę. Dowódca był tuż przede mną.

– Irith... Chciałbym, abyś zapamiętała jedną ważnąrzecz. Rodzinę z krwi się nie wybiera, ale rodzinę braterstwa już owszem.Pamiętaj... W każdej chwili możesz na nas liczyć, niezależnie od okoliczności. Gdy on... – wskazał głową dom za mną. – Zrobi ci jeszcze raz coś podobnego do tej ręki, powiedz nam o tym, a zajmiemy się wszystkim, co potrzeba...

– Z całego serca wam dziękuję. Nie potrafię nawet powiedzieć jak bardzo.

– Tak jak powiedział Gawron na polanie. Nie daj się zabić, a odwdzięczysz się niejednemu z nas.

~*~*~*~*~
* Maść z kory kasztanowca – kora kasztanowca ma działanie ściągające opuchliznę i siniaki.
~*~*~*~*~
** Szary płyn w fiolce – przyjęłam, że napar z maku ma właśnie taki kolor. Mak w czasach dawnych używano jako środek przeciwbólowy (tzw. opium). Dzisiaj syntetycznym odpowiednikiem jest morfina.
~*~*~*~*~
*** Jelec – to te „dzynksy" na boki między ostrzem a rękojeścią.
~*~*~*~*~
**** Zbrocze – jest to wgłębienie w środkowej części ostrza, mające za zadanie zmniejszenie jego wagi, a zwiększyć sztywność.
~*~*~*~*~

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro