Rozdział 36 cz.2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wayne już chciał zaprotestować, ale nieznoszące sprzeciwu spojrzenie Roxie zamknęło mu usta. Przewrócił oczami.

- To jest ważna misja. Nie możemy zawieść- oznajmiła blondynka z pełną powagą.

- Ale...

- Siedź cicho. Zaraz nas usłyszą. Pamiętasz plan?

- Tak.

- Z każdym szczegółem?- spytała podejrzliwie blondynka.

Masters przytaknął i wychylił się zza krzaków. Roxie natychmiast pociągnęła go z powrotem na pozycję. Zaczęła gwałtownie gestykulować. Chyba właśnie go ochrzaniała za nieodpowiedzialne zachowanie, ale robiła to bezgłośnie, żeby ich nie zauważono. Wayne nie zrozumiał absolutnie niczego i bynajmniej mu to nie przeszkadzało.

- Dobra idź- szturchnęła go łokciem.- Nie odpływaj mi tu myślami. Masz być tutaj ciałem i duszą, czy cokolwiek tam w środku masz.

Masters przewrócił oczami i przemknął do sąsiedniej kępki krzaków. Przygryzł wargę aż do krwi, a z jego pleców wystrzeliły macki. Położył je płasko na ziemi, aby nie były widoczne. Jedną z nich zaczął pełznąc blisko ziemi, ale tak żeby nie natrafiła na gałązki lub szeleszczące liście. Wymagało to od niego sporego wysiłku, bo dalej dopiero uczył się opanowywać dodatkowe kończyny. Błękitna macka trafiła na odpowiednie miejsce i poruszała liście. Zaalarmowani strażnicy obrócili się w stronę źródła dźwięku, a z ich pleców wyrosły bronie.

Było ich czterech. Mieli przewagę liczebną. Wayne zastanawiał się, dlaczego dał się na to namówić. Przedsięwzięcie było z góry skazane na porażkę. Niestety Roxanne była bardzo uparta i nie docierały do niej żadne logiczne argumenty.

Blondynka również sięgnęła swoją macką do kępki roślinności oddalonej od niej o kilka metrów. Poruszała krzakami. Masters dołączył do niej, szeleszcząc krzakami w kilku miejscach jednocześnie.

- To jest większa grupa- mruknął jeden ze strażników z wyraźnym niepokojem. Współpracownik posłał mu pogardliwe spojrzenie.

- Głupi jesteś czy co? To oczywiste, że używają swoich broni, żeby nas zmylić. Nie daj się nabrać tej wygłodniałej bandzie.

Wayne był pod wrażeniem jak szybko ich przejrzeli. Tylko utwierdził się w przekonaniu, że to nie miało sensu. Plan Roxie był do dupy. Kiedy to pomyślał, blondynka wyskoczyła zza krzaków, niwecząc swój marnie przygotowany plan. Masters jęknął z obudzenia. Postanowił nie włączać się do pojedynku. Niech sobie walczy sama, skoro wszystko zepsuła.

Roxie zaciekle atakowała strażników, bez chwili wytchnienia, a oni się bronili używając swoich broni. Trójka miała dość powszechne. Za to jeden z nich miał nadzwyczaj ciekawą. Z jego ramienia wystawało coś, co przypominało dużą i długą lufę. Co chwilę wylatywały z niej kuliste pociski. Blondynka zaczęła kląć pod nosem, gdy zmuszono ją do obrony. Zaczęła przemieszczać się w kierunku tyłów budynku, co strażnicy od razu zauważyli. Poszli za nią.

Wayne dostrzegł dla siebie szansę. Podkradł się do drzwi. Mógł je wyłamać błękitnymi mackami, ale wtedy od razu zauważyliby, że ktoś wszedł do środka. W końcu nacisnął klamkę. Drzwi okazały się otwarte. Wszedł do środka. Ukazał się przed nim surowy korytarz i dwa rzędy masywnych drzwi, prowadzących do chłodni. Które wybrać? Nie miał pojęcia, gdzie dokładnie znajdowała się świeża dostawa. Wybrał piąte drzwi po prawej, na chybił trafił. Były zamknięte. Przeklął pod nosem. Zaczął sprawdzać wszystkie drzwi po kolei. Tracił nadzieję, kiedy w końcu trafił na niezamknięte pomieszczenie. Ucieszył się i wskoczył do środka. Mimowolnie zadrżał pod wpływem zimna. Zamarł w miejscu, widząc znajomą sylwetkę. Nie wierzył w to.

- Strasznie się guzdracie- powiedziała Ray, majtając nogami. Brunetka siedziała na jednej z lodówek.

- Ray?! Co ty tu robisz? Przecież nie chciałaś brać w tym udziału.

- Po prostu chciałam sprawdzić jak wam pójdzie. Kiepsko, wiesz?

Wayne przewrócił oczami.

- Bierzmy świeże jedzenie i chodźmy.

- Nareszcie powiedziałeś coś sensownego. Preferujesz jakąś specjalną część eeee... Jedzenia?- zapytała Ray, zeskakując z lodówki. Otworzyła ogromny pojemnik, w którym znajdowały się ludzkie części w oznakowanych, foliowych torbach.

Masters pokręcił przecząco głową. Wydobył z kieszeni sporych rozmiarów czarny worek i zaczął pakować podane przez brunetkę, mniejsze torebki. Nie patrzył na ich zawartość. Wolał nie widzieć okrwawionych części. Następnie razem z Ray wyszli przez okno.

- Gdzie z tym idziemy?

- Zobaczysz- odparła brunetka z tajemniczym uśmiechem.

Wayne zastanawiał się czy powinien się niepokoić. W końcu wzruszył ramionami i ruszył wgłąb lasu.  Drzewa rosły dość blisko siebie, więc w rezultacie szli w kompletnej ciemności. Nawet księżyc nie przedarł się przez gęste korony drzew. Masters, co chwilę potykał się o korzenie. Zaczął podejrzewać, że poszycie składało się w całości ze splątanych konarów. Niestety nie miał latarki, żeby potwierdzić lub wykluczyć swoją hipotezę. Coś go nagle tchnęło, żeby zapytać brunetkę o pewną sprawę.

- Ray?- rzucił w mrok przed siebie. Brunetka musiała iść kilka metrów przed nim, bo słyszał nieco odległy szmer uginającej się pod jej ciężarem, dzikiej roślinności.

- Hmmm? Nie powiem ci, gdzie idziemy, jeśli o to chcesz zapytać. Trochę cierpliwości.

- Nie o to mi chodziło. Pamiętasz to zdarzenie w sklepie?- kontynuował Wayne. Miał na myśli ich pierwsze spotkanie, kiedy to ona wraz z innymi mutantami obrabowali sklep i zabili właściciela. Masters chciał wtedy kupić piwo i na powrót zaszyć się w swoim mieszkaniu w stanie alkoholowego upojenia.

W jego polu widzenia ukazał się nieduży prześwit. Perłowy blask księżyca oświetlał zwalony pień, warstwę roślinną i uśmiechniętą brunetkę.

- Zatrzymajmy się tutaj. Dziwnie mi się rozmawia, kiedy nie widzę twarzy rozmówcy- powiedziała Ray, opierając się o obrośnięty mchem pień. Wayne usiadł na pniaku.- Mówisz o tym jak prawie pozwoliłeś wpakować sobie kulkę w brzuch?

- Dokładnie. Dlaczego mnie wtedy uratowałaś, osłaniając własnym ciałem? W tamtym momencie myślałem, że poświęciłaś dla mnie swoje życie.

- To nic takiego. Teraz już wiesz, że nawet kilka takich kulek mnie nie zabije. Regeneracja to świetna sprawa- odparła brunetka, przygrywając wargę. Czyżby się denerwowała?

- Nie odpowiedziałaś na moje pytanie. Przecież się podstawiłem... Nawet chciałem umrzeć.

- Musisz być taki dociekliwy?- mruknęła Ray, krzywiąc się jakby zjadła cytrynę.- Nie lubię się uzewnętrzniać, ale powiem to. Jeden jedyny raz i nigdy więcej nie wracamy do tematu. W porządku?

- Pewnie.

Brunetka westchnęła.

- Też kiedyś byłam w takim stanie. Chciałam umrzeć, myślałam, że życie bez nich nie ma sensu. To było po śmierci rodziców i dwójki rodzeństwa. Wszyscy zginęli w wypadku, a ja jedna przeżyłam. Cholerne szczęście, co?- spytała głosem ociekającym ironią.- Chciałam ich zobaczyć. Posunęłam się do próby samobójczej. Uratowali mnie i teraz jestem im za to wdzięczna. Zobaczyłam albo wyczułam w tobie coś podobnego. Jakbyś był mną tuż po wypadku. Zareagowałam instynktownie. Chyba chciałam spłacić jakiś dług wobec świata. Zrobić dla ciebie to, co kiedyś zrobiono dla mnie. To strasznie pogmatwane.

Wayne był zaskoczony. Nie spodziewał się takiej odpowiedzi. Zerknął na Ray. W jej niebieskich oczach panowała niemal burza emocji. Brunetka szybko starła pojedynczą łzę, która niechciana pojawiła się na jej policzku.

- Nie, wręcz przeciwnie. Jestem ci wdzięczny. Dziękuję za to, że mnie uratowałaś i że o tym opowiedziałaś. Widzę, że to nie jest dla ciebie zbyt łatwe.

- A ty? Jak to się stało, że omal nie dałeś się zabić rabusiom w sklepie? Ja opowiedziałam swoją historię. Będzie sprawiedliwie, jeśli zrobisz tak samo.

- Moja narzeczona umarła trochę ponad dwa lata temu. Naprawdę ją kochałem, snuliśmy razem plany na przyszłość, a ona odeszła w wypadku samochodowym- wyznał Wayne ze smutkiem. Po raz kolejny miał przed oczami uśmiechniętą Paige.

- Kierowcy jeżdżą jak wariaci- skomentowała Ray.

- Prawda. Jak sobie z tym poradziłaś?

Brunetka wzruszyła ramionami.

- Mówi się, że czas leczy rany. To bzdura, chyba że masz na myśli regenerację. Jakoś przywykłam do tego smutku. Każdy przeżywa żałobę jakoś inaczej. Dobra, chodźmy stąd. Koniec tych smętów.

Masters skinął głową i znowu zagłębił się w gęsty las. Nic nie mógł poradzić na to, że wspomnienia ożyły, otaczając go ciasnym, nieprzepuszczalnym kręgiem.

Razem z Paige śmiali się z jakiegoś żartu. Wayne nie mógł sobie przypomnieć jakiego. Jego narzeczona miała na sobie zieloną sukienkę, czarne szpilki i kremowy płaszcz. Z powodu jej zawodu niemal zawsze ubierała się elegancko. Jednak w jego towarzystwie nigdy nie zachowywała się jak stereotypowa, zimna, przeraźliwie formalna prawniczka. Nie opowiadała zbyt dużo o pracy. Miała mnóstwo innych zainteresowań i tematów do rozmów. Nigdy nie nudził się w jej towarzystwie.

Zatrzymali się pod starą kamienicą o zabytkowym wyglądzie, gdzie Paige wynajmowała niewielkie mieszkanko. Wayne miał ją tylko odprowadzić, ale nie potrafił się powstrzymać, żeby jej nie pocałować. Jej usta aż same prosiły, żeby to zrobił. Dziewczyna odpowiedziała na pocałunek, a potem złapała go za rękę i zaprowadziła na ostatnie piętro. Gdy otworzyła drzwi, już się nie hamował. Pocałował ją głęboko w usta, później zszedł pocałunkami niżej do jej szyi i dekoltu. Paige jęczała głośno, co tylko go zachęcało. Tego wieczoru właśnie spędzili razem pierwszą noc. Było doskonale. Po prostu idealnie.

Rano wstał wcześniej z łóżka i nieudolnie krzątał się po kuchni. Chciał przynieść śniadanie do łóżka swojej ukochanej. Postanowił zrobić naleśniki. Nigdy nie był zbyt dobry w gotowaniu, ale czegoś tak prostego nie zepsuje. Nie zdążył zanieść gotowych naleśników do łóżka. Paige pojawiła się w kuchni w jego podkoszulku, który był na nią o kilka rozmiarów za duży. Uśmiechnęła się na jego widok. Była rozczochrana i miała niewielkie wory pod oczami, a jednak Wayne nigdy nie widział jej piękniejszej. Wtedy już widział, że wpadł po uszy.

- Kochany jesteś- oznajmiła Paige, całując go czule.

To było jedno z ulubionych wspomnień Mastersa. Właściwie nie miał z nią żadnych złych wspomnień. Były tylko cięższe chwile i w znacznej mierze dotyczyły one, rzecz jasna, jej rodziców. Przypomniał sobie ich pierwsze spotkanie.

- Oni są dość... Specyficzni. Obawiam się, że... Mogą cię nie zaakceptować. Kocham cię i nie ma dla mnie żadnego znaczenia twój status majątków, ale oni to co innego. Zawsze wyobrażali sobie mnie u boku przystojnego bogacza z dobrej rodziny- wyrzuciła z siebie Paige, krążąc przed restauracją, w której byli umówieni z jej rodzicami na obiad.

Wayne wtedy jeszcze nie znał tych snobów. Myślał, że jego dziewczyna przesadzała.

- Nonsens. Na pewno jakoś się z nimi dogadam. Potrafię być bardzo przekonujący.

- I czarujący, ale na nich to nie zadziała. Chodźmy i miejmy to już za sobą.

Weszli do środka luksusowej restauracji. Przy wejściu bardzo elegancko ubrany mężczyzna zapytał ich o rezerwację. Rodzice Paige na wstępie obrzucili go zdegustowanym spojrzeniem. Później było już tylko gorzej.

- To nie jest odpowiedni mężczyzna dla ciebie, skarbie- pierwsza wyraziła głośno swoją opinię jej matka.- Co on ci może zaoferować? Nędzne życie za grosze? I jeszcze ten zawód... Nie możesz być z kimś takim, córeczko.

- Zrobię wszystko, żeby wasza córka była ze mną szczęśliwa. W dodatku kocham ją i nie wyobrażam sobie bez niej życia. Czy to za mało? Powinienem być korpo szczurem pracującym na Wall Street, żeby państwo zadowolić?- warknął Wayne.

- Nie będziesz żerował na pieniądzach naszej córki. Dobrze wiemy, że tylko na tym ci zależy- odezwał się tym razem ojciec Paige, emerytowany biznesmen posiadający kilka dobrze prosperujących firm.

- Nie zależy mi na pieniądzach. Kocham państwa córkę za to, jaka jest.

- Zachowaj sobie takie łzawe opowiastki dla siebie. Nas nie przekonasz. Wychodzimy, Richardzie- rzekła matka Paige.

Jego dziewczyna patrzyła na to ze złością. Zerwała się z krzesła.

- Niepotrzebnie przedstawiłam wam mojego chłopaka. Dla was liczą się tylko i wyłącznie pieniądze. Nic więcej.

Potem razem z Paige opuścili restaurację. Rodzice wołali za swoją córką, zupełnie jakby był dla nich niewidzialny, ale ona ich ignorowała.

- O jesteście!- ucieszyła się Roxie. Wayne podejrzewał, że bardziej spodobał się jej widok worka, a raczej jego zawartości. Masters zobaczył przed sobą niewielką polanę. Grupka mutantów siedziska wokół prowizorycznego ogniska. - Widzisz jaka jestem genialna, Wave? Plan poszedł świetnie.

Wayne postanowił przemilczeć fakt, że po raz kolejny przekręciła jego imię. Jednak uwagi o jej rzekomo doskonałym planie nie mógł pominąć.

- Świetnie? Chyba masz jakieś omamy wzrokowe. Finalnie się udało, ale jego wykonanie znacząco odbiegało od planu.

Blondynka zupełnie nie przejmując się krytyką uśmiechnęła się szeroko.

- Właśnie tak miało być. Po prostu nie wprowadziłam cię w część planu, bo jeszcze byś to zepsuł.

Wayne aż uchylił lekko usta z oburzenia. Obawiała się, że to on zepsuje plan?! To niedorzeczne. To Roxie zawsze wszystko psuła!

- Nigdy w życiu ci już nie pomogę. Napadaj sobie na lodówki sama.

Wayne ukrócił rodzący się konflikt, wyminął blondynkę i podszedł do ogniska. Przywitał się z osobami, które znał. Reszcie się przedstawił. Usiadł przy ognisku, poczęstował się mięsem i biernie uczestniczył w rozmowach toczących się wokół niego. Mutanty żartowały, opowiadały różne historie i się śmiały. Mimowolnie Masters przypomniał sobie podobne spotkanie z Paige i znajomymi. Też siedzieli wokół ogniska. Paige opierała się o jego ramię otulona w za dużą na nią, jego bluzę. Jedli pianki, wesoło rozmawiając. Znajomi jego narzeczonej okazali się pozytywnym zaskoczeniem. Pracowali w różnych zawodach, niekoniecznie dobrze płatnych. Paige część z nich poznała w liceum, a niektórych podczas studiów lub aplikacji.

Masters potarł żuchwę, uświadamiając sobie że znowu odpłynął myślami. Ciągle myślał o Paige. Nie mógł tak dłużej. Nie mógł żyć wspomnieniami, które coraz bardziej go dołowały, uświadamiając mu jaki skarb stracił. Wydobył z kieszeni małe zdjęcie ukochanej. Ostatni raz dokładnie je obejrzał. Zmusił się całą siłą woli, żeby je puścić. Powoli zwalniał uścisk palców i w pewnym momencie karteczka niespiesznie wleciała do ognia. Języki płomieni najpierw sięgnęły po brzegi zdjęcia, wyginając sczerniałe fragmenty fotografii. Ułamek sekundy później popioły opadły na płonące gałązki. Wayne poczuł żal. Wielki i obezwładniający, a jednak nie płakał. Wystarczającą ilość łez wylał już po śmierci ukochanej.

Żegnaj Paige, pomyślał utkwiwszy spojrzenie w trzaskającym ognisku.

Nagle ogarnęło go dziwne uczucie. Nogi same wywindowały go do pozycji stojącej. Przecież on nawet nie chciał wstawać. Spojrzał zaniepokojony w kierunku Ray.

- Co jest?

- Nie wiem. Dzieje się coś dziwnego. Chyba zaczynamy działać. Od początku zastanawiałam się po co pani w czerwieni armia marionetek. W końcu się tego dowiemy- mruknęła brunetka z tylko odrobinę drżącym głosem. Zaraz po tym jej oczy zasnuła mgła, a ona sama zniknęła w gęstwinie. Poruszała się niezdarnie, zupełnie nie w jej stylu.

Wayne próbował przełknąć gulę, która pojawiła mu się w gardle. Kończyny bez jego zgody zaczęły iść w tylko im znanym kierunku. Otoczyła go mgła. Ciężka, słodkawa oraz osiadająca na wszystkim wokół. Ogarnęła go wszechobecna biel.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro