pogodzić się ze światem.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Nadszedł mój koniec. Tak bardzo wyczekiwany przeze mnie koniec. Koniec mojej udręki, koniec tułaczki i bezcelowego pytania się o sens własnego istnienia. Koniec, koniec, koniec.

Od dłuższego czasu go planowałem, ale jakoś nigdy nie mogłem wybrać odpowiednego dnia - a to urodziny ciotki, na których wypadałoby się stawić,
a to imieniny kumpla ze studiów, którego pamięta się jedynie z nieskończonej ilości libacji alkoholowych, a to nagła chęć zmiany na lepsze, chęć życia i pozytywnego myślenia. Dziękować niebiosom, że owy stan nie trwał dłużej niż dzień, bo bym się załamał doszczętnie.

Swój marny żywot zamierzałem zakończyć dosyć oklepanym sposobem, czyli podcięciem sobie żył. Może nie było to tak spektakularne, jak rzucenie się pod pociąg niespełna cztery miesiące temu, ale zawsze coś, prawda?

Wpatrzony w wypełniony książkami zagranicznych autorów regał, obracałem w palcach nóż, który lada moment miał się przebić przez moją skórę i rozciąć smutne żyły.

„Odmalowałbym w sumie to mieszkanie" – pomyślałem, spoglądając na zielonkawe ściany,
z których z chwili na chwilę odchodziło coraz to więcej farby. Po chwili zacząłem się głośno śmiać. Ależ jestem zabawny.

— No, trochę spóźniłeś się z tą decyzją —powiedziałem sam do siebie, wybuchając znów histerycznym śmiechem. Śmiałem się tak dobre pięć minut. Istny kabaret, proszę państwa. Istny kabaret...

Przeniosłem swoje spojrzenie na niewielki stół, na którym znajdował się napisany przeze mnie kilka godzin wcześniej wiersz. Wziąłem go do ręki
i począłem czytać.

— Umieram.. bla, bla, bla... za brak rozdzierający mnie na strzępy jak gazetę zapisaną hałaśliwymi nic nie mówiącymi słowami.. bla, bla, bla... za nowy dzień, za cudne manowce, za widoki nad widoki... brednie. Brednie i tylko brednie. Ty jednak nie umiesz pisać, Edward. Beztalencie pierdolone —wymamrotałem pod nosem, odkładając kawałek kartki z powrotem na jej miejsce.

Rozsiadłem się wygodnie na skrzypiącej kanapie
i westchnąłem przeciągle.
„Długo jeszcze będę tak przedłużał? Nie chce mi się już czekać, naprawdę. Głowa mnie zaczyna boleć od tych wszystkich myśli i zaraz chyba, kurwa, skoczę z okna" — myślałem.

— Dobra, już, przestań pierdolić i weź się do rzeczy, ty jedna wielka niedojdo życiowa — po wypowiedzeniu tych obelg w moim kierunku, podniosłem się ze skrzypiącego mebla i podszedłem do kolejnego skrzypiącego mebla. Czyli w tym przypadku witryny, w której trzymałem leki.

Grzebałem i grzebałem, odkładając na bok kolejne niezapłacone rachunki, recepty, wypisy, listy, niedokończone wiersze i prototypy opowiadań, które już nigdy nie ujrzą światła dziennego.

Trochę zbyt długo zajęło mi szukanie tych pieprzonych psychotropów przepisanych przez psychiatrę po wyjściu ze szpitala (od tego momentu nie zażyłem ich ani razu)
Spojrzałem na opakowanie i westchnąłem. Już nie było odwrotu.

Usiadłem z powrotem na kanapie. Otworzyłem lek i wyciągnąłem z niego wpierw ulotkę, a następnie same kapsułki. Wpatrywałem się w nie jak w święty obrazek przez pewien czas, myśląc o tym i owym. Zastanawiałem się, czy jest może jakieś inne wyjście, czy to aby na pewno jest ostateczność. Przez moment się zawahałem.

— Nie możesz się teraz wycofać — szepnąłem do siebie, jakby chcąc dodać sobie otuchy. Łzy napłynęły mi do ślepi. — Nie ma innego rozwiązania, Sted. Sam tak zadecydowałeś. Dotrzymaj obietnicy.

Sięgnąłem po butelkę wody i odkręciłem ją.
W dłoni już trzymałem o kilka za dużo tabletek, które chwilę potem połknąłem, popijając wcześniej wspomnianym napojem. Poczułem dziwną ulgę. ​
Czułem, jak krótko potem zaczynają działać. Zaczęło mi się kręcić w głowie. Dopiero po jakimś czasie doszło do mnie to, że przedawkowałem. Mogłem się jeszcze wycofać. Ale nie zrobiłem tego.

Patrzyłem jak krew spływa mi po nadgarstku
i powoli skapuje na paskudny dywan. Zrobiłem jeszcze kilka nacięć, jednak jak na złość nie mogłem trafić w tętnicę. Trochę spanikowałem. Ścisnąłem mocno swój nadgarstek, usiłując zatamować krwawienie.

„Co ty człowieku wyrabiasz? Naprawdę myślisz, że jeszcze coś zdziałasz?" — mówił jakiś dziwny głos
w mojej głowie, którego nigdy wcześniej tam nie było. To chyba głos mojego wujka od strony ojca, który za każdym razem jak się spotykaliśmy proponował mi wypicie koniaku, ale ja koniaku bardzo nie lubię, więc za każdym razem mu odmawiałem. Ewentualnie to kolejne urojenie mojego zdesperowanego umysłu.

Mimo wszystko ten głos miał rację. Co ja próbowałem zdziałać? Już stanowczo za późno. Wyrok został wykonany, Sted. Nie uciekniesz od tego.

Podcięcie żył nie okazało się tak skuteczne, jak sobie to wyobrażałem. Chwiejnie podniosłem się
z kanapy, która zaskrzypiała jak nigdy dotąd. Równie chwiejnym krokiem podszedłem do najbrzydszej szafy, jaką miałem okazję zobaczyć i wydobyłem
z niej sznur. Intuicja kilka dni temu mi podpowiedziała, że nóż może okazać się nieskuteczny. Jak zwykle się nie myliła. A może to ten wujek się nie mylił?

Miałem w suficie pewien hak, który nigdy nie wiedziałem do czego służył. Wiecznie tylko wpatrywałem się w niego i zastanawiałem się nad jego zastosowaniem. Teraz już wiem do czego on jest. By się kurwa na nim powiesić.
Wykonałem niezgrabną konstrukcję, składającą się w sumie tylko ze stołka i zawiązałem supeł na sznurze, który już przywiązany był do owego haka.

Ostrożnie wszedłem na stołek, jednak i tak dostałem mroczków przed oczyma. Cudem utrzymałem równowagę. Krew dalej skapywała na paskudny dywan. Założyłem sznur na moją szyję
i wziąłem głęboki wdech. Łamiącym półgłosem zmówiłem dwa razy „Zdrowaś Maryjo" i raz „Ojcze Nasz", po czym kopnąłem stołek na bok i zawisłem pod sufitem, jak ostatni tchórz.

Długo się nie męczyłem. Parę minut duszenia i już widziałem się z trzeciej osoby.
Patrzyłem na moją posiniałą twarz
i zastanawiałem się gdzież ja popełniłem błąd.
W którym momencie popadłem w ten obłęd. Chyba już nigdy nie poznam odpowiedzi na te pytania. Pozostało mi tylko pogodzić się ze światem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro