s z e s n a ś c i e

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Przez te wszystkie lata walki dowiedziałam się, że każda broń ma swojego rodzaju kulturę. Kulturę dotyczącą jej wykonania, długości, wyglądu. Kto ją dzierży, jak ją dzierży. Wiedza o tych broniach często okazywała się czymś głębszym niż samo pojęcie jaka jest prawidłowa postawa. Umiejętność wykonywania niektórych cięć pozwalała na lepsze zrozumienie danej społeczności.

Postanowiłam wytłumaczyć ten aspekt broni, ponieważ opisywanie wszystkich cięć i pchnięć po kolei w walce w moim mniemaniu było bezsensowne. Tak, ten taniec z pewnością był piękny. Ale oręż obfitowała również w inne momenty, kiedy można było podziwiać jej urok.

Czarnoksiężnik wiedział kim jestem. Zdawał sobie sprawę z mojego ogromnego doświadczenia, nadzwyczajnego refleksu, wytrzymałości do przedłużających się starć ‒ w końcu zauważył wyszytą gwiazdę Fëanára na moim płaszczu. Pierwsza wymiana cięć utwierdziła go w przekonaniu, że napotkał godnego przeciwnika, którego nie należało lekceważyć.

Ja natomiast wiedziałam, że potrafi coś więcej. W istocie, był on jednym z lepszych przeciwników jakich spotkałam w swoim życiu. Miał jakieś sztuczki zabrane od Saurona. Wierzyłam jednak, że w głębi siebie wciąż był tylko słabym człowiekiem, podatnym na arogancję i impulsywność. Ironiczne, bo nie dostrzegłam dokładnie tego u siebie. I to okazało się moją zgubą.

W dość niepewnym ataku udało mi się go zranić w ten przerażający otwór, w którym powinna się znajdować jego twarz. To jednak było tylko lekkie draśnięcie z odległości, w które wykorzystałam większość mojej siły. Naiwnie liczyłam, że to wystarczy, aby go wykończyć. Czarnoksiężnik jednak wytrzymał to draśnięcie i uderzył mnie z całej siły w głowę, skutecznie mnie dezorientując. Wykorzystał uzyskane sekundy, aby odsunąć się od mojego ostrza i zadał mi ranę gdzieś w pobliżu kolana własnym.

Mój wierzchowiec wycofał się parę kroków, aby nazgûl nie skorzystał więcej z mojego niepewnego stanu. To się o dziwo nie stało. Przyjrzał mi się przez chwilę, po czym zwrócił konia, uciekając z pola bitwy. Chciałam ruszyć za nim, ale mój ogier nie dał się ruszyć z miejsca.

Chyba zaczynałam mieć halucynacje, bo przez chwilę miałam wrażenie, że słyszę śpiew w quenyi. Zdezorientowana rozejrzałam się dookoła i w tym momencie obok mnie stanęli na swoich wierzchowcach Eärnur z Laurefindelem. Adrenalina zaczęła opuszczać moje ciało. Piosenka przypominała dawno zapomnianą kołysankę.

— Musimy jechać za nim, to czas aby go złapać! — książę Gondoru krzyknął do mojego przyjaciela. Ja w tym czasie zaczęłam powoli zjeżdżać z grzbietu konia. Ktoś mnie jednak złapał zanim uderzyłam w ziemię. Nie miałam siły, aby przyjrzeć się jego twarzy.
— Nie ścigaj go! Nigdy już nie wróci do tego kraju. Przeznaczenie dosięgnie go daleko stąd i nie z ręki męża polegnie — odpowiedział mu Glorfindel, tworząc proroctwo, które miało się spełnić lata później, z rąk dzielnego niziołka oraz nieustraszonej księżniki ‒ to jednak inna historia.

Zanim całkowicie straciłam przytomność, poczułam, że Glorfindel wyrwał mnie z czyiś rąk i przyciągnął do siebie.

*

Nad sobą zobaczyłam wielką płachtę. Wokół mnie leżeli inni żołnierze ‒ część spała, inni wpatrywali się w przestrzeń, kilku szeptało między sobą, a paru cicho jęczało z powodu odniesionych obrażeń. Szpital polowy. Sądząc po oślepiającej jasności w namiocie, na zewnątrz był środek słonecznego dnia. To jednak nie odpowiedziało mi zbyt wiele na nękające mnie pytania 'co', 'gdzie', 'kiedy', 'jak'. Po paru chwilach stałam się bardziej świadoma ogromnego bólu głowy. Cicho westchnęłam. Naprawdę, mogłam przysiąc, że to bolało mniej w momencie kiedy dostałam to uderzenie, adrenalina działała cuda.

Jedna z pielęgniarek zauważyła, że się obudziłam. Wzięła jakieś lekarstwo z pobliskiego stołu, po czym uklękła przy mnie, podsuwając mi je pod usta.
— Gdzie jest Glorfindel? Czy jest bez... — spróbowałam powiedzieć, ale suche gardło dało się we znaki, kończąc moje pytanie kaszlem.
— Wszystko dobrze. Wygraliśmy. Śpij.

Zasnęłam.

*

Obudziłam się ponownie w tym samym miejscu, tym razem z powodu toczącej się rozmowy obok. Na szczęście ból mi już tak nie dopisywał, więc podane lekarstwa zadziałały.
— Na dzień. Za trzy dni proszę się pojawić na ponowną zmianę opatrunków. Szybciej oczywiście też, w wypadku jakby stan się pogorszył.
— Dziękuję.

— Co... — zaczęłam.
— Spokojnie, spokojnie, to tylko ja — obraz mi się wyostrzył i zauważyłam Laurefindela pochylającego się nade mną.
— Co się dzieje? Co się stało? Czy czarnoksiężnik...
— Hej, chwilkę, proszę. Za chwilę odpowiem na wszystkie pytania, będzie dobrze. Cierpliwości.

— Stwierdziliśmy, że jest już pani zdrowa — głos zabrał lekarz stojący w pobliżu. — Nie ma potrzeby przebywania tutaj dłużej, tym bardziej, że dowódca Glorfindel zaproponował, że podzieli się swoim miejscem.
— Miejscem?
— Mój namiot. Jest cicho, bo zajmuję się teraz głównie logistyką, nie tak duszno jak tutaj. I mam wygodniejsze... łóżko.
— Oh, nie wierzę — uśmiechnęłam się słabo. — Szybki jesteś po tych czterech tysiącleciach.
— To ja może już pójdę — powiedział sanitariusz zanim się oddalił.
— Nie jest z tobą źle, skoro żarciki ci dopisują.
— To tylko w połowie żarciki.
— Cieszy mnie to. Czekaj, zabiorę cię.
— Hej, co ty–

Glorfindel wsunął jedną rękę pod moje kolana, drugą pod plecy i mnie podniósł. Z połowiczną ulgą uświadomiłam sobie, że wciąż miałam na sobie moje bryczesy oraz cienką białą koszulę.
— Chyba jestem w stanie chodzić, więc nie musisz się męczyć.
— Powiedziano mi, żeby nie pozwolić ci nadwyrężać nogi — odpowiedział wychodząc z namiotu. — Zostałaś zraniona w dość niefortunne miejsce, ale szybko zatamowaliśmy krew.
— Oh. Cóż, wciąż mi się wydaje, że robisz to bardziej z powodu takiego, że tak ci się bardziej podoba.
— A mi się wydaje, że to podoba się działa w dwie strony.
— Nie zaprzeczę — przyznałam, dla podkreślenia zarzucając ręce za jego szyję.

 — Co się stało z moimi...?
— Są już w moim miejscu, podobnie jak lekarstwa. A jeśli pytasz też o swojego konia to żyje i zajada w najlepsze swoje buraki. Kocha je najbardziej na świecie, przerażający ogier.
— Jego imię brzmi Kochanie, jakby ktoś pytał.
— Tyle lat, tyle lat i ty wciąż wszystkie swoje konie tak nazywasz?
— Tak i nie. Tym razem to jego faktyczne imię, nie przezwisko.

Dotarliśmy do jego czterech kątów. Mała przestrzeń, ale praktyczna i nie tak duszna. Glorfindel delikatnie pomógł mi usiąść na łóżku, które rzeczywiście było większe oraz wygodniejsze niż skrawek materiału na którym leżałam wcześniej.

— Teraz mi powiedz co się stało. Pamiętam walkę z czarnoksiężnikiem, moją nie chwalebną przegraną, jakąś dziwną kołysankę ‒ szczerze mówiąc nie mam pojęcia czy to mi się nie wydawało ‒ oraz twoje słowa. Serio, serio puściliście go wolno? Naprawdę?
— Pogoń za nim nic by nie dała. Poza tym to było proroctwo.
— Co masz na myśli?
— To, że jego koniec nadejdzie w innym miejscu. I to, że nie zginie z ręki męża.
— Wciąż pasuję do tego opisu, więc może moja przegrana nie była tak bardzo na marne...

— Mówiąc o tym, to przepraszam. Miałem przeczucie, że coś złego ci się stanie podczas tej wojny i chciałem być przy tobie, a jednak to wszystko się stało właśnie wtedy, kiedy byłem tuż obok. Ja...
— Glorfindel — przerwałam mu. — To nie była twoja wina, tylko moja. Podeszłam do tego za bardzo zawadiacko. Zamiast się niepotrzebnie obwiniać to mnie potrzymaj i powiedz co się wydarzyło, czemu tak długo spałam, czemu tak długo byłam nieprzytomna? To zupełnie nie ma sensu.
— Zamierzasz wykorzystywać to na każdym kroku teraz? — zapytał mnie Laurefindel, ale bez żadnych przeszkód mnie objął. Dla większej wygody położyłam się ‒ nas ‒ na łóżku.
— Ktoś musi. Teraz ładnie proszę przejść do rzeczy.

— Spałaś pięć dni. Dzięki zmęczeniu ‒ nie przemęczaj się tak, proszę ‒ oraz lekarstwom. Uraz głowy nie był zły, nic złego z tego nie wynikło. Większym problemem okazała się jednak twoja rana. Czarnoksiężnik nałożył na swoje ostrze przerażające zaklęcia, które mogły sprawić wielki ból oraz opętać zmysły, gdyby nie zostały opatrzone szybko. Nie byłaś jedyną, która w takiej sytuacji się znalazła, bo nazgûl zranił wielu. Na szczęście mieliśmy styczność z tym w poprzednich potyczkach i już wiedzieliśmy jak sobie z tym radzić. Gorzej byłoby, gdyby większy odłamek ostrza został w czyjeś ranie, ale tak się nie stało. Inaczej trzeba by prosić Elronda o pomoc.
— Właśnie, to mi przypomina. Dziękuję, że przybyłeś.
— Sztuczne ognie zrobiły swoją robotę, mądre posunięcie.
— Tylko nie mów o tym Gandalfowi.
— Spokojna głowa, nigdy nie zdradzę twojego zaufania.

Każda wojna przynosi ze sobą zniszczenie, które potem należy przynajmniej trochę posprzątać. Wygonić resztki przegranej armii zagnieżdżonej w pobliskich lasach, wioskach czy miasteczkach. Zaopiekować się rannymi. Pochować zmarłych. Odbudować to, co się da ‒ tyle, że w tym przypadku nie było już dla kogo tego kraju odbudowywać.

Zostaliśmy w pobliżu Fornostu (miasto było w dużej części zniszczone i nie było sensu przenosić tam rannych) zajmując się właśnie tymi rzeczami. Po paru dniach odpoczynku udało mi się przekonać Laurefindela aby coś pomóc. Przejęłam jego obowiązki dotyczące spisywania liczby zmarłych, którymi zajął się tylko dlatego aby być bliżej mnie przez ten czas. Bardzo słodko. Postanowił wtedy dołączyć się do grup które sprawdzały okolice i usuwały pozostałości po przeciwniku.

— Panie Glorfin– ah, nie ma go tutaj — Aranarth stanął przy wejściu. — Miło ciebie widzieć w lepszej kondycji niż ostatnio.
— Witam serdecznie — skinęłam mu głową na powitanie. — Z pewnością jest lepiej, jak nawiązujesz do mojej nie za chwalebnej walki. Co ciebie tu sprowadza?
— Chciałem zapytać Glorfindela o sytuację. Ale skoro tu go jeszcze nie ma...
— Możesz poczekać. Jest późny wieczór, a obiecał przybyć do zmroku.
— Skorzystam z oferty w takim razie.

— Cóż — zaczęłam, aby zaspokoić moją ciekawość i przepłoszyć niezręczną ciszę. — Co twój lud teraz planuje zrobić? Jeśli zechcesz zdradzić, oczywiście.
— Tułać się po świecie. Próbować przetrwać ze szczątkami dawnej świetności — wzruszył ramionami. — Nie ma dla kogo to odbudować. Pozostało nam jedynie czekać na lepsze czasy, o ile takie nadejdą.
— Wierzę, że kiedyś to się stanie.
— Nie spodziewałem się, że Glorfindel wciąż jest w Śródziemiu. Historia Gondolinu jest naprawdę piękna. Wygląda na naprawdę dobrego męża ‒ sam byłem świadkiem jego troski w tamtej bitwie.
— Każdego dnia dziękuję, że takie szczęście mnie spotkało — uśmiechnęłam się. — O. Wywołaliśmy wilka z lasu.

Laurefindel zamienił parę zdań z Aranarthem, a ja w tym czasie wróciłam do ostatnich zapisów jakie chciałam dokończyć tego dnia. Nie zwracałam zbytniej uwagi na toczącą się rozmowę i tylko skinęłam mu na pożegnanie.

— Nazwał mnie twoim mężem — powiedział Glorfindel po pocałowaniu mnie w policzek na powitanie.
— Oh. Nawet na to nie zwróciłam uwagi, wydawało się prawdziwe.
— Możemy wkrótce sprawić, aby jego słowa stały się rzeczywistością.
— Wolisz szybko czy poczekać i ożenić się tradycyjnie?
— Z jednej strony mina Elronda byłaby wspaniała gdyby się dowiedział po naszym powrocie.
— To prawda — zaśmiałam się. — Ale z drugiej wyobraź sobie co by było, gdyby Gandalfowi byłoby dane przewodniczyć naszej ceremonii.
— Ooh, to byłoby dobre. Czekamy. 

Laurefindel poprosił odpowiednich ludzi w oddziale Eärnura o przekazanie tego zaproszenia Mithrandirowi, który wciąż powinien przebywać na południu. Wkrótce pożegnaliśmy się z Arthedainczykami (którzy od tego momentu zaczęli się nazywać wygnańcami), Gondorczykami, elfami z Szarych Przystani oraz hobbitami (naprawdę pocieszne stworzenia) i ruszyliśmy z powrotem do domu. Do Rivendell.

Tak skończyła się wojna z Angmarem, wprowadzając pokój na długie lata na północy.

***

1,8k [wyjątkowo mało bo to akurat koniec tego arc] i aktualnie kiedy to piszę jest 24.06, a ja w tym wcześniejszym rozdziale nawet nie postanowiłam kiedy next bo jeszcze go nie opublikowałam, haaaa!!!!!! ale ze mnie kozak. [update; publikuję 12.07, 2 dni przed terminem. elegancko, z essom.]

spędziłam parę dobrych godzin na poważnym resreachu dotyczącym pojedynkowania się tylko po to aby na koniec stwierdzić że nie chcę być jak inne dziewczyny i przejdę do rzeczy. polecam się, nie rzucajcie mnie gadom.

my honest reaction do tego że jeden z powodów dlaczego tego ficzka pisze jest właśnie 'jak opisywac romantic uczucia' i to nie było tak trudne jak się wydaje i wcale nie potrzeba akcji które się dzieją w 99% romantic ksiazkach:

dzialanie a opisywanie to 2 inne rzeczy ale nie tak bardzo lol.

update od wcześniejszego rozdziału: niestety wycho dał mi zachowanie wzorowe [idk czemu, może na tle klasy jestem aniołem ale tak na serio to bardzo bed gerl ze mnie jest] i niestety nie mam 4.66 tylko coś 4.73. przykre bardzo ale nic co by się nie dało naprawić, idę po korektor i zaraz napiszę sobie bardzo dobre.

zbliżamy się do końca. tak, ja też w to nie wierzę. trochę sick że to tak minęło i więcej o tym wolę nie myśleć, dobranoc.

następny rozdział?? JUTRO. HA ha ha.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro