XIV. Nie ma jak w domu

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Galen

Uporawszy się z obowiązkami w manufakturze, czym prędzej wrócił do bursy się spakować. Choć wiele go kosztowało, żeby obudzić się skoro świt, napędzał go dziwny entuzjazm. Liczył nawet, że w drodze do Przylesia odeśpi wszystkie braki. Galen przechodził sam siebie, jeśli chodziło o optymizm.

Nie miał wiele do zabrania. Zależało mu przede wszystkim na tym, żeby wziąć ze sobą oszczędności. Nie wszystkie, ale wystarczająco dużo, aby zrobić wrażenie na ojcu. Tak więc ruszył na dworzec z plecakiem oraz dwoma sakiewkami, z czego jedną starannie schowaną. Ubrał przy tym na tyle sfatygowany strój, żeby nikt nie wątpił, że nie warto go napadać.

To za to sprawiło, że po dotarciu na dworzec konduktor nie chciał mu sprzedać biletu. Po prostu Galen wyglądał na zbyt biednego, żeby brać za dobrą monetę zapewnienia o posiadaniu wystarczającej ilości gotówki. Za to przejęcie w głosie młodzieńca oraz kilka miłych słów, które połechtały ego służbisty sprawiło, że ten pozwolił mu jechać w wagonie towarowym. I to bez żadnej opłaty!

Kiedy Galen sobie o tym przypominał, nagle robiło mu się wygodniej, gdy opierał się o skrzynię, a zewsząd otaczały rupiecie należącymi do bogatych pasażerów. Nie uprzykrzały mu też życia istoty zza Mgły. W razie czego, nie musiał udawać, że czegoś nie było, nawet jeśli go gryzło w tyłek. A już zdarzyło mu się jechać w takich warunkach.

Nie oznaczało to, że kiedy dotarł na stację – budynek wyrastający w środku pola z zielonym dachem – nie bolały go plecy. Albo, że nie tarł oczu, przechodząc koło śpiącego sprzedawcy biletów w ciasnej budce nieopodal zakurzonej poczekalni. Za to dostrzegłszy w kącie patykowatego stwora, z którego pyska kapała krew pożeranego przez niego wróbla, przyśpieszył kroku. Już zmierzchało, a więc tym bardziej nie miał powodu zwlekać z ruszeniem w dalszą drogę.

Jak sama nazwa mówiła, rodzinna wioska Galena znajdowała się przy lesie. Konkretnie mówiąc, przy Wiecznym Lesie. Mieszczanie debatowali, czy rzeczywiście utrzymywanie tej nazwy miało sens, skoro ten nie był ani niezmierzony, a też tylko jego fragmenty pozostawały istotnie pradawne. Wieśniacy nie wątpili, że należy zostać przy tym tradycyjnym mianie. Ta przecież musiała zdradzać istotę rzeczy, prawda? A „Wieczny Las" brzmiał niewinniej niż „magiczny", „nawiedzony" czy „Las Koszmarów i innych Widziadeł".

Galen ignorował złowrogie duchy, które obracały się w tańcu na poboczach polnej drogi. Był głuchy na ich śpiewy, które cichły wraz z gasnącym słońcem. Parł przed siebie, unikając także rolników wracających z pól po przejrzeniu upraw w poszukiwaniu szkodników i insektów. Nie śmiał się, gdy ci usilnie zwalali winę niskich plonów na magiczne istoty, a nie ślimaki, pleśnie czy plagi owadów, na które mogli zaradzić opryskami. Ludzie prości byli tak pewni swoich osądów, że nie chciał ryzykować skupieniem na sobie ich uwagi.

Mogłem sobie kupić buty – stwierdził w myślach, gdy znowu musiał zawiązać postrzępione sznurowadła. Starał się nie patrzeć na chochliki przypominające kłębki siana, które próbowały go gryźć. W zasadzie to nawet to robiły, ale były pozbawione zębów, więc nie wywoływały bólu u młodzieńca. Za to potem, gdy Galen szedł w stronę świateł rozrzuconych wzdłuż linii horyzontu, popiskiwały, bo przecież nie mogły dać sobie spokoju i nie huśtać się na sznurówkach.

Kiedy odgłosy żyjącego miasteczka stały się głośniejsze, Galen spuścił głowę. Nie wszedł od razu do Przylesia. Wpierw uważnie przyjrzał się budynkom po obu stronach jedynej drogi, która później skręcała w stronę działek przy lesie. Jako że to był już wieczór, przy witrynach sklepików, stomatologa, szewca i krawca nie gromadziły się kobiety w grupkach przypominających te ptasie. Galen mógł dzięki temu spokojnie przejść prawą stroną ulicy. Przez to też miał dobry widok na karczmę, do której zmierzali spracowani robotnicy. Sądząc po rosnącej wieży zegarowej za pasażem, zapewne pracowali na polecenie sołtysa i mieli zniżkę na alkohole w jego lokalu. Tym lepiej. Nikt nie oglądał się za synem jedynego Drwala w wiosce. Na pewno nie tak jak ta dziewczyna, co spotkał rano przy ujściu z wodą.

Była zabawna jak kot. Raz przypominała niezdarnego pieszczocha, który dawał się nabierać na światełko odbite w lusterku. Nie mogła jednak zupełnie ukryć pazurków, które z jakiegoś powodu ukrywała. Może była świadoma tego, że mili, niepozorni ludzie mają łatwiej? Cóż... Galen kiedyś próbował coś w ten sposób ugrać, ale przez jego pochodzenie mu to nie wychodziło.

Młodzieniec zbladł, kiedy jakiś bachor wyjrzał przez okno, akurat gdy koło niego przechodził. Słysząc, jak woła swoją matkę, zdobył się na trucht. Skrzywił się na myśl, że nazajutrz poczta pantoflowa będzie miała co wrzucić w obieg.

Niby takie same zasady panowały również w Nitr. Pojawiała się jakaś nowinka i potem mówiło się o niej przez dwa tygodnie. Przyjeżdżał ktoś podejrzany i w tym samym momencie pojawiało się mnóstwo spekulacji na jego temat. Tam było jednak wszystkich i wszystkiego przytłaczająco dużo. Sensacja goniła sensację, grzebiąc poprzednie w zapomnieniu.

W Przylesiu zaś mieszkało mało ludzi, a także mało podróżników tam zajeżdżało. Stali mieszkańcy też niewiele posiadali, żeby móc to stracić i zrobiło się o tym głośno. Nieszczęścia chodziły po ich domach w formie zuchwałych stworów, które miały niedaleko swoje leśne kryjówki. Nie mogli nic na nie poradzić. Bieda sprawiała, że ich głos nigdy nie rozbrzmiewał dość głośno, aby dotrzeć uszu zarządcy gminy, wojewody czy kogoś istotnie wpływowego. Trudno nazwać takie życie lekkim i pozbawionym trosk.

Tak więc pozostawała im tylko jedna atrakcja.

Rodzina skryta w malutkiej chacie schowanej za ogródkiem, skąd dobiegały śmiechy przerywane śpiewami. Te nie były zaś typowo wiejskimi, donośnymi melodiami, a cichutkimi i subtelnymi niczym szkliste duszki huśtające się na kwiatkach o poranku. Śpiewaczka zaś zaklęła w nich sztukę starannego doboru słów oraz subtelność stosowną dla arystokratycznej części mieszczaństwa po drugiej stronie Wiecznego Lasu.

Tak więc... Galen szedł do domu. Tam, gdzie czekał na niego ojciec – Drwal, który z miłości porzucił swój klan, a przedtem ruszył w poszukiwaniu przygód – oraz matka – Widząca, a zarazem czarna owca perfekcyjnej, arystokratycznej rodziny, która odnalazła zrozumienie w innym „buntowniku". I choć mierziło młodzieńca, że w wiosce wszyscy mieli ich raczej za „bandytę" i „wariatkę", zrobiło mu się cieplej na sercu, gdy wreszcie dotarł do domu.

***

– Tramwaje to takie małe pociągi tylko, że jeżdżą od dzielnicy do dzielnicy. Wprowadzili je do użycia dopiero niedawno – wyjaśnił Galen, widząc na twarzy matki konsternację.

– No właśnie coś mi się tak wydawało, że to dość świeża sprawa – mruknęła, bawiąc się końcówką warkocza.

Młodzieniec kiwnął na to głową. Zrobił to tak szybko, że wręcz zakręciło mu się w głowie. Chcąc to ukryć przed matką, wrócił do porządkowania drewna przy domu. Ta jednak i tak się uśmiechała, zniekształcając nierówną bliznę na jednym z policzków.

Poszedł na chwilę za chatę, gdzie czekały spore pnie do porąbania. Nie sięgał jednak po nie. Zamiast tego wyzbierał z klepiska mniejsze kawałki, wrzucił do obszernego kosza i przeniósł je w okolice składzika. Zgodnie z jego przewidywaniami, matka nadal tam siedziała, kiedy przytruchtał do niej z drewnem.

– Co ty robisz? – spytała z lekką naganą.

– To znaczy?

– Nie możesz się tak forsować, biegając i dźwigając rzeczy jednocześnie – fuknęła, choć nie zabrzmiało to zbyt groźnie. Zamiast tego z pewnym znużeniem tłumaczyła, jakby robiła to już nie raz: – Jesteś po podróży. Powinieneś odpoczywać.

– Odpoczywam – zapewnił Galen, przykucając przed pojemnikiem z miedzianej siatki przytwierdzonym bezpośrednio do ściany budynku. W sumie to nawet nie kłamał, bo układanie drewna w rzędach, to rzeczywiście była czysta przyjemność.

Kobieta pokręciła głową.

– Dokładnie jak ojciec – stwierdziła, jakby to był komplement.

– Skoro tak uważasz, mamo.

Okazało się, że Tycja z samego rana była umówiona na spotkanie z Lucasem. Mieli uzgodnić ponowne spotkanie obu rodzin. Było to na tyle ważne, że z góry uprzedziła, że nie wróci na noc.

Dla Galena oznaczało to jedynie więcej miejsca na łóżku, gdzie w innym wypadku spałby w trójkę z nią i Joann. Jego matka, Marianna, mając na wspomnieniu spotkania ze swoim przyszłym mężem, dostrzegała w tym dobry znak dla ich związku. Ojciec natomiast nie wypowiadał się na ten temat w ogóle. Był otwarty na decyzje żony, która znała obyczaje panujące wśród ludzi nieskupiających się w klany. Celia, Micar i Joann nie mieli na ten temat żadnego zdania. Albo też raczej nie powinni go mieć, bo byli jeszcze dziećmi. W każdym bądź razie nie podzielili się swoimi przemyśleniami, bo wzywała ich kościelna szkoła.

Galen oczywiście nie cieszył się, gdy w rozmowach rodzeństwa przewijały się wzmianki o dokuczaniu. Biorąc pod uwagę, co oni wszyscy przeżyli przed laty w Kapryśnikach... Wolał to niż ucieczkę w popłochu przed rozwścieczoną gawiedzią.

Galen podniósł brwi, gdy jego matka cichuteńko zagwizdała. Szybko zauważył, że w pobliżu chaty zaczaił się domowy skrzat. Jak mógłby go nie dostrzec pomiędzy krzewami lawendy, gdy kobieta wskazała go palcem? Potem zaś nie potrzebował dodatkowych wyjaśnień, żeby wiedzieć, co zrobić. Zasłoniwszy matkę, przypatrywał się, jak ta wyjmuje z kieszeni spódnicy okruszek chleba. Kosmate stworzonko od razu przybiegło, wskakując jej na dłonie.

– A ja nie mogę zadawać się ze skrzatami – mruknął.

Marianna głaskała skrzata po głowie. Ten wydawał się szczęśliwy w związku z otrzymywaną pieszczotą.

– Jesteś młody – powiedziała, nie przerywając czynności. – Jak byłam w twoim wieku, to w ogóle nie dopuszczałam możliwości, żeby z jakimś stworem starać się dogadać.

– Ale zmieniłaś zdanie.

– Nie. Po prostu zaczęłam rozróżniać potwory od stworków.

Galen nie mógł pojąć, jak ktoś mógł podnieść rękę na jego matkę. Może już była korpulentną kobietą, a twarz szpeciła blizna, ale nawet to nie burzyło łagodności bijącej z jej spojrzenia. Jaką siłę posiadał duch Marianny, skoro wydziedziczenie po wyjściu za mąż z miłości, budowanie domu od podstaw, a następnie patrzenie jak dorobek życia pochłaniają płomienie go nie złamało? Zaś pomimo obrócenia się wszystkich ludzi przeciwko niej, potrafiła jeszcze podzielić się dobrocią?

Kobieta odstawiła skrzata na ziemię. Ten odskoczył żwawo, nie grymasząc. Wręcz tryskał humorem, jakby cieszył się z tego spotkania.

– Szkoda, że te stworki nie mogą nam trochę pomóc – powiedziała cichutko.

– Mogą. Przecież sama mówiłaś... Że ona zaprowadziła was... – szepnął konspiracyjnie Galen.

Kobieta jednak przerwała mu, gładząc materiał popielatej spódnicy:

– Istoty z tamtego świata patrzą na wszystko inaczej. Gdyby nawet chciały nas wesprzeć, raczej nie bylibyśmy z tego zadowoleni.

– A bo to wielka filozofia podzielić się bogactwami – zasugerował przekornie chłopak.

– Galen – ucięła ponownie. Na pulchnej twarzy zarysowały się zmarszczki, gdy starała się wyrazem twarzy narzucić zmianę tematu. Poprosiła za to: – Opowiedz mi więcej.

Byle nie o magii – dopowiedział Galen w myślach. Młodzieniec wziął głęboki oddech, po czym wznowił swoją relację z pobytu w Nitr.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro