6. The last of the great dynasty!

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Po uczcie wszyscy uczniowie rozeszli się do swoich dormitoriów. Naturalnie pierwszoroczniacy zostali zaprowadzeni przez prefektów swoich domów, aby przy okazji lepiej poznać zamek. Nikt nie miałby mi za złe gdyby do nich dołączyła, ale uznałam, że może wystarczy na dziś niepochlebnych spojrzeń. Na szczęście swoją pomoc zaoferowało mi dwóch bliźniaków, których swoją drogą co raz bardziej lubię, a przypominam, że znam ich kilka godzin.

— No, więc Lily jakim cudem zawitałaś w skromne progi Hogwartu? — pyta teatralnie Fred, idąc po mojej prawej.

Korytarze szkoły już dawno opustoszały, a cisze przerywają jedynie odgłosy naszych kroków oraz od czasu do czasu niekontrolowane wybuchy śmiechu. Postanowiliśmy, że do Wieży Gryfonów udamy się dość okrężną drogą, przez co ostatnie kilka minut błąkamy się po różnych piętrach.

— Chciałam iść do Beauxbatons, ale moi opiekunowie uznali, że Hogwart będzie lepszą opcją. — zerkam w brązowe oczy rudzielca. Jego twarz oświetla blask księżyca, wpadający przez obszerne arkady.

— Mądrzy ludzie! — wtrąca George — Wyobrażasz sobie, że mogłabyś nigdy nie poznać tak przystojnych czarodziejów?? — obaj bracia uśmiechają się zalotnie, a raczej próbują. Prycham nie będąc w stanie powstrzymać się od śmiechu.

— A wy wyobrażacie sobie nie spotkać nigdy tak elokwentnej czarownicy?? — wskakuję na murek jednej z arkad, zataczając się nieznacznie.

— Ty chcesz, żeby nasze serca zamieniły się w proch?! — jak na jedną myśl obaj chwytają się za lewą pierś.

— A wy je w ogóle macie? — unoszę brew, siadając na kamiennym murku.

Błonie nie wyglądają o tej porze zbyt przyjemnie, ale wynagradza to widok tafli jeziora, w której odbijają się miliony gwiazd. Kiedyś ktoś mi powiedział, że to tak naprawdę nasi bliscy, którzy patrzą na nas z góry, aby kiedy zajdzie potrzeba oświetlić nam drogę. W prawdzie patrząc w niebo łatwiej jest dostrzec maleńkie wybuchy na powierzchni Słońca, czy też jego dzieci, niż uwierzyć, że mogą to być dusze kochających nas osób, ale ja wierzę. Gdzieś tam jest moja matka, która uśmiecha się do mnie i cieszy się, że będę miała szanse poznać mury szkoły, które niegdyś sama kochała.

— No patrz Fred, czego się doczekaliśmy. My tu się staramy, a ona nas obraża. — zerkam przez ramię na uśmiechniętych braci.

— Przypominam, że znamy się jakieś 6h.

— Mówisz? Czuję, jakby całe życie. — unoszę delikatnie kąciki ust. To miłe.

Obawiałam się samotności, że nie będę potrafiła się zaaklimatyzować i będę inna. Nie ma co chwalić dnia przed zachodem słońca, bo jutro pewnie się wszystko rozstrzygnie. Pierwsze eliksiry, latanie na miotle, obrona przed czarną magią, czy pozostałe zajęcia mogą wiele zmienić, ale chyba już teraz mogę powiedzieć, że mam przyjaciela, a nawet dwóch!

— Ej George, nie podrywaj mi dziewczyny. — przewracam oczami, słysząc komentarz drugiego z braci. Zeskakuję z murku i pewnym krokiem zmierzam do wnętrza zamku - idę po prostu przed siebie, bo gdzie indziej?

Szkocja różni się od Francji, ale może to i lepiej. Nie znam tutejszych tradycji, polityki, reguł, czy nawet akcentu, który lata temu u mnie zanikł. Nie dane było mi wychowywać się w Anglii i wątpię, że mogę nazwać siebie Brytyjką mimo, że tu się urodziłam i stąd pochodzili moi rodzice. Mam czystą kartę, której zapełnienie zależy tylko ode mnie. Mogę stworzyć od podstaw dziewczynę, którą zawsze chciałam być.

— Idziecie?

Chłopcy zrównują ze mną krok. Wchodzimy do obszernej wieży z milionem schodów, które dosłownie się ruszają.

— Uważaj...

— ...lubią płatać figle. — szepczą mi do uszu, wymijając mnie w drodze na schody prowadzące na wyższe piętro.

Otrząsam się po chwili z osłupienia, dobiegając do rudzielców. Nie przestaję się jednak rozglądać wokół. Cały zamek robi wrażenie, ale to... Brak mi słów, aby to opisać. Setki, albo i tysiące obrazów zdają się żyć. Postacie na przemian mi machają, kłaniają się lub po prostu wdzięcznie uśmiechają. Nawet zwierzęta zaczynają dawać głos, a ja odnoszę wrażenie, że to wszystko z mojego powodu. Nie wiem nawet na czym zatrzymać wzrok.

— Jakieś święto?

— Niezłą imprezę tu macie. — zagadują bracia do mijanego przez nas mężczyzny.

Czarodziej w drewnianej, ozdobnej ramie uśmiecha się do nich szeroko, zdzierając z głowy niebieskawą szlafmyce*.

— Dziedzic zawitał do Hogwartu! — na te słowa przez sale przechodzą radosne okrzyki.

Fred i George wymieniają znaczące spojrzenia, przełykając głośno ślinę, a ja domyślam się co wywołało u nich taką reakcje – wspomnienia sprzed trzech lat. Ku uldze braci mężczyzna dopowiada po chwili wyjaśnienie.

— Najmłodszy z rodu Blacków! Nieprzesiąknięty ich zasadami, ani mottami! Ostatni z wielkiej dynastii!

— Ocali nas! — krzyczy kobieta z obrazu wyżej. — Przepowiednia nareszcie się sprawdza! — składa ręce jakby do modlitwy, zerkając w górę.

Wyłaniam się z cieni wyższych o głowę czarodziei, podchodząc bliżej obrazu, a tym samym świętującego mężczyzny. Staruszek momentalnie spokojniej, a ja z łzami w oczach kręcę delikatnie głową, ale na tyle niepozornie, aby Weasleyowie nie byli w stanie zauważyć.

Moje przeczucie okazały się trafne. Te wszystkie wiwaty są z mojego powodu, ale są kompletnie nieuzasadnione. Poznałam przepowiednie wiele lat temu, ale na pewno nie ma w niej mowy o mnie.

Bliźnięta zrodzone z obcej krwi w blasku księżyca...
Będą zmuszone do wyboru, choć on na to nie pozwoli...
Jedno czyste, drugie czystość czczące, wedle rodów obojga...
Zwrócą się do starego, ale to zrodzony pod koniec siódmego miesiąca wskaże im drogę...
Jedno ma siłę, aby ocalić dwoje, ale nie przechytrzą śmierci...
Gdy niepotrzebni ocaleją, gdy czas się zmieni, gdy niewidoczne dzieci powrócą...
Martwe stanie u boku wybranego, będąc ocaleniem lub zgubą nowego świata.

Była to jedna z pierwszych przepowiedni po zniknięciu Voldemorta. Każdy interpretuje ją na swój sposób, ale pewne są dwie rzeczy; mowa w niej o Blakach i powrocie Sami-Wiecie-Kogo, który kiedyś nastąpi. To tylko kwestia czasu.

Wątpię, aby przepowiednia mówiła o mnie. Na pewno nie jestem jedyną wykluczoną z swojej rodziny czarownicą. Wielu przede mną i po mnie zerwało z rodzinnym mottem, które swoją drogą jest absurdalne – Toujours Pur, co oznacza Zawsze czysty  w języku francuskim. Większa część wzięła je jednak bardzo poważnie, przez co ród Blacków zaczęto uważać za skrajny, zwłaszcza gdy poparli oni otwarcie Czarnego Pana.

Moja matka była jednak inna. Nie chciała być zła, nie kusiła ją czarna magia, ani majątki. Bała się otwarcie sprzeciwić rodzicom, ale nigdy nie skaziła swojej krwi mrocznym znakiem. Była czarną owcą w rodzinie podobnie zresztą, jak jej daleki kuzyn Syriusz, który całkowicie został usunięty z historii rodu, ponieważ zaprzyjaźnił się i poparł nie tą stronę.

Blackowie odebrali mi wszystko; dom, rodzinę, nazwisko, a nawet życie. Pomimo wszystkich okropności związanymi z omawianym rodem, nadal wolę używać nazwiska Black, niż ojca, którym szczerze się brzydzę. Octavia - moja matka, i Syriusz zawsze będą dla mnie wzorami, z szacunku do których z dumą będę nosić ich nazwisko, jako symbol niezłomności i konsekwencji wobec własnych poglądów.

Mężczyzna zdaje się rozumieć moje nieme błaganie, ponieważ po chwili podejmuje zdecydowane działania.

— No już!!! Wystarczy tego na dziś! — przekrzykuje świętujące postacie wielkich czarodziei, które momentalnie cichną — Jest cisza nocna, a jutro czeka nas długi dzień. Dobranoc, przyjaciele!

Kobiety i mężczyźni z grymasami na twarzach układają się do snu, a kilka pomruków niezadowolenia przewija się przez sale. Kieruję w stronę staruszka ciche dziękuję, na co skina delikatnie głową. 

— Wy też już znikajcie do swoich dormitoriów. Jutro wielki dzień. — szepczę do nas, a oświetlenie zaczyna przygasać, ułatwiając zapewne im wszystkim zaśnięcie.

Zerkam na Freda i Georga, którzy wydają się trochę zdezorientowani, ale nic nie mówią. Przepuszczam ich przodem, idąc tuż za nimi. 

— Fred? — szepczę do chłopaka.

— Mhm? — mówi pod nosem, pozwalając mi kontynuować.

— Wiecie może gdzie trzymają składniki do eliksirów? 

— W schowku obok sali do eliksirów. — odpowiada jakby gdyby nic.

George mamroczę coś, że jesteśmy na siódmy piętrzę i już niedaleko. Korytarze, którymi idziemy, o tej porze wyglądają dość mrocznie. Dzienne światło zastępuje teraz blady poblask księżyca, oświetlający stare mury zamku. Staram się trzymać jak najbliżej szesnastolatków, bo szczerze mówiąc nie czuję się za bezpiecznie. 

— A moglibyście mnie zaprowadzić? 

Bracia zatrzymują się, marszcząc jednocześnie brwi w dość zabawny sposób. 

Wiem, że jest środek nocy, ale coraz więcej pojedynczych kosmyków moich włosów zaczyna zmieniać kolor. Nie chcę i nie mogę dopuścić, aby całkowicie straciły swój płomienno rudy odcień. Znając moje szczęście do rana to nastąpi.

— Teraz? — kiwam z lekkim wahaniem głową — Lily to w zupełnie innej części zamku.

— To powiedzcie mi tylko, w którą stronę iść. Poradzę sobie. — zapewniam ich z niewinnym uśmiechem na ustach oraz nadzieją bijącą z spojrzenia. Nie jestem przekona, czy obejdę się bez ich pomocy, ale kto nie ryzykuje, ten nie pije szampana – chyba jakoś tak szło to przysłowie mugoli...

Bliźniacy wzdychają ciężko, wymieniając spojrzenia.

— Chyba nie myślisz, że puścimy cię o tej porze samą? — pyta retorycznie George, skręcając w jeden z pokrętnych korytarzy.

— A zwłaszcza, że jesteś nowa. — dodaje Fred. — Ponadto pragnę zaznaczyć, że jesteśmy dżentelmenami w pełnej klasie i nie zostawiamy niewiast w potrzebie. 

Samoczynnie przewracam oczami, zastanawiając się czy oni tak zawsze. 

Zbiegamy kilka kondygnacji tym razem tradycyjnymi schodami, kierując się, jak zakładam do lochów.

— No chyba, że chodziłoby o Percyego. — podkreśla George. 

Marszczę brwi nie będąc pewna, czy źle przyswoiłam członków ich rodziny. Z naszej rozmowy wywnioskowałam, że ich rodzice mają siedmioro dzieci, z czego tylko jedną córkę – Ginny, która rozpoczyna właśnie swój drugi rok w Howgarcie.

— Myślałam, że macie tylko jedną siostrę.

— Bo mamy... — rzuca w pośpiechu Georgie, nie zwalniając ani na moment — ...ale Percy to taka zakała rodziny. 

— Nie zrozum nas źle. Kochamy go, bo to koniec końców nasz brat, ale po prostu... — uzupełnia Fred na ostatniej prostej korytarza. 

— Nie zgadza się z poglądami waszego rodu. — szepczę pod nosem, doskonale wiedząc jak to jest. Zdyszani bracia przytakują na moje słowa, zatrzymując się przy drewnianych drzwiach.

— To tutaj. 

— Zaczekajcie chwile. — wyjmuję różdżkę wypowiadając natychmiast lumos*, po czym zawijam wokół niej włosy, aby nie utrudniały one poszukiwań składników.

— Lily, masz tu... — George lekko poddenerwowany wskazuje na moje włosy. Początkowo nie rozumiem o co mu chodzi, bo jakimś cudem zabrakło mu słów, ale szybko załapuję aluzje. 

Najwidoczniej w wyniku podpięcia włosów w niesforny koczek kosmyki się przemieszały, a blade pasma nie są już dłużej ukryte pod taflą rudych. Niewątpliwie niebieskie światło wydobywające się z mojej różdżki uwydatnia jeszcze bardziej ich obecność. Ciężko zatem nie zauważyć niemal białych kosmyków, odbijających światło niczym śnieg na zboczu góry nocą.

— Właśnie temu zaraz zaradzimy. — uśmiecham się subtelnie do braci. Fred nie zastanawiając się za wiele szepcze Alohomora*, kierując różdżkę na zamek drewnianych drzwi, które momentalnie otwierają się pod wpływem zaklęcia. Wchodzę szybko do dość małego pomieszczenia, pnącego się za to na kilka metrów w górę. 

Dobra Lily, czego Ci brakuje?

Żabi skrzek i rogate ślimaki na pewno jeszcze mam, więc pozostaje znaleźć skarabeusze oraz muchy siatkoskrzydłe. Rozglądam się, licząc na jakąś wskazówkę, bo ogrom różnorodnych składników robi wrażenie. Ktokolwiek zajmuje się tym miejsce na co dzień musi mieć dobrą orientacje lub doskonały system, który niestety jest mi obcy. 

Postanawiam wejść po prostu na grabinę, uważnie czytając lekko wyblakłe podpisy półek. Lepsze to, niż całkowita bezczynność. 

Znalezienie skarabeuszy okazało się zadziwiająco proste i w zasadzie same wpadły mi w ręce. Nad poszukiwaniami much siatkoskrzydłych musiała spędzić trochę więcej czasu, ale ostatecznie dostrzegłam je kilka półek wyżej. Problem w tym, że drabina ma swój koniec i niestety jest ona w tym przypadku nie wystarczająca.

Lily, spokojnie. Dasz rade.

Ocieram lekko wilgotne dłonie o szatę, po czym chwytam się jednej z półek. Biorę kilka głębszych wdechów, przechodząc z drabiny na wąskie deski regału. Delikatnym ruchem stopy staram się odsunąć kilka fiolek, aby móc stanąć pewniej. Szafka się delikatnie chwieje, a ja jeszcze mocniej zaciskam palce na drewnie. Zerkam niepewnie w górę na mój cel, którego nadal nie jestem w stanie sięgnąć. 

Zaciskam powieki, przeklinając się w duszy, że w ogóle to rozważam. Ugh... Raz kozie śmierć.

Sięgam do półki wyżej, podciągając się z całych sił, co kosztuje mnie nie lada wysiłku. Trzeba było więcej ćwiczyć, a nie obijać się z Aberforthem. Pokonuje w ten sposób większą część odległości, gdy uświadamiam sobie jak wysoko już jestem. Głupi lęk wysokości musiał właśnie teraz o sobie przypomnieć.

Trzymam się kurczowo półek, wbijając w nie niemal paznokcie. Wzdycham, starając się uspokoić  przyspieszony oddech, po czym ponownie zerkam w górę, oceniając odległość od fiolki. Powinnam dosięgnąć. 

Odchylam się ostrożnie, próbując dostać przeźroczystej fiolki z zasuszonymi muchami siatkoskrzydłymi. 

Tylko nie patrz w dół, Lily.

Staję na palcach na krawędzi, podpierając się na łokciu, aby dodać sobie te kilka centymetrów. Jeszcze trochę... Dosięgniesz Lily... Mam!

Nie wiem jakim cudem, ale się udało! Chowam fiolkę do kieszeni szaty, zastanawiając się co dalej. Przydałoby się jakoś zejść, jakoś...

Nie pozostaje mi nic innego niż po prostu zejść tak samo, jak tu weszłam. Trzęsącymi się dłońmi staram się powoli chwycić niższej półki, ale przy każdym moim ruchu regał zaczyna się chwiać – mocniej niż wcześnie. Dociskam swoje ciało do desek, czekając aż szafka odzyska równowagę. Gdy to następuje staram się jak najszybciej pokonać dzielącą mnie odległość od drabiny, ale jak pech to pech. Pośliznęłam się, co skutkowało bolesnym upadkiem z niemałej wysokości.

Zasłaniam rękoma twarz, aby uchronić się przed kilkoma szklanymi fiolkami, które podzielają mój los, spadając z drewnianych półek.

— Lily? Wszystko okey? — szepcze przez drzwi Fred.

— Tak... — mamroczę ponoru w odpowiedzi, czując, że nie usiądę przez tydzień. Że też musiałam upaść wprost na tyłek. 

Podnoszę się, wiedząc, że jutro będę fioletowa od siniaków, jeśli w ogóle będę w stanie wstać z łóżka. Zgarniam starą miotłę, która stała w rogu pomieszczenia i zaczynam ogarniać wyrządzony bałagan, zamiatając kawałki szklanych buteleczek w kąt schowka. Po kilku energiczny ruchach składzik wygląda tak jak wcześniej, no prawie...

Może i jest to małe włamanie, ale nie jestem złodziejką. Sięgam do kiszeni szaty wyjmując sześć złotych galeonów, które odkładam na półce na wprost drzwi, aby były dostrzegalne od razu po wejściu. To wystarczająca zapłata za zabrane składniki i rozbite fiolki, a w zasadzie nawet spora nadpłata, znając tutejsze ceny.

Gdy mam już wychodzić w oczy rzuca mi się rząd równiutko ustawionych, niewielkich buteleczek z zielonym płynem. Nie zastanawiając się za wiele sięgam po jedną, wypijając jej zawartość na raz. Tylko jeden eliksir odpowiednio uwarzony ma taki odcień – eliksir wiggenowy*. Krzywię się, czując na języku nieprzyjemny posmak. Ugh... sok z wybuchowej jagody. 

Dokładam jeszcze trzy srebrne sykle, po czym opuszczam pomieszczenie.

— Co tak długo? Pół składzika wynosiłaś? — pyta lekko rozbawiony George. 

— Małe komplikacje. — uśmiecham się niewinnie, ale widząc ich podejrzliwe miny szybko dodaję — Bez obaw, wszystko naprawione. 

Bracia przytakują na moje słowa z dumnymi uśmiechami na ustach, ale łatwo zgadnąć, że kompletnie mi nie wierzą.

— Wiesz co George? — zerka z nieodgadnionym spojrzeniem na brata.

— Co takiego Fred? 

— Chyba w końcu zleźliśmy swojego następcę. 

Nie wiem czy się śmiać, czy płakać ze wzruszenia. 

Patrzę w ich oczy i nie jestem w stanie dłużej pozostać poważna. Wybucham śmiechem, a kilka łez rozbawienia spływa po moich policzkach. Po chwili dołączają do mnie bliźniacy, którzy znienacka mnie podnoszą, a gdy się orientuję siedzę już na barkach śmiejącego się Freda Weasleya.

_________________________

* Szlafmyca – dawne męskie nakrycie głowy zakładane do snu przez osoby sypiające w chłodnej porze roku w nieogrzewanych lub źle ogrzewanych pomieszczeniach.

* Lumos (Zaklęcie oświetlające) – zaklęcie, które powoduje zapalenie się niebieskiego światła o zasięgu ok. trzech metrów. Zaklęcia Lumos uczą się studenci Hogwartu na pierwszym roku swojej edukacji. Lumos daje też lekkie ciepło – Alastor Moody na przykład używając tego czaru spalił kiedyś papier.

* Alohomora – zaklęcie otwierające zamki. Niektóre nieznane zaklęcia uniemożliwiają odblokowanie zamków Alohomorą. Podobnym zaklęciem był Emancipare.

* Eliksir Wiggenowy – eliksir regenerujący zdrowie. Wypicie małej buteleczki wyleczy nawet ciężkie rany.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro