8. Gossip, gossip and a mouse

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Pomijając poranne wydarzenie, wczorajszy dzień minął spokojnie. Słyszałam w prawdzie szepty za plecami, gdy przemierzałam korytarze zamku, ale nie zwracałam na nie specjalnej uwagi. Uznałam bowiem, że skoro uczniowie nie mają nic ciekawszego do roboty, to niech nacieszą się, chociaż skrawkiem cudzego życia. Niech zaznają nieco radości nim moje pojawienie ostatecznie sprowadzi na nich zgubę.

Zielarstwo okazało się być trochę olewanym przedmiotem przez większość uczniów, którzy podczas lekcji głównie rozmawiali i śmiali się po kątach z niezdezynfekowanych żartów. W szklarniach zauważyłam wiele niezwykłych magicznych roślin, które tylko czekają, aż zgłębimy ich cechy, aby móc wykorzystać je w najróżniejszych eliksirach, a profesor Pomona Sprout – opiekunka Puffonów, roztaczała wokół siebie aurę pozytywnego myślenia, które po niespełna dwóch dniach w Hogwarcie na pewno mi się przyda.

Kilka pierwszych godzin zajęć było dla mnie jednak stresującym przeżyciem, ponieważ nie do końca wiedziałam, jak powinnam się zachować w nowej roli – uczennicy. Nie byłam pewna kiedy mogę coś powiedzieć, a kiedy pozostać cicho. Którzy nauczyciele będą dla mnie wyrozumiali, a którzy od razu rzucą mnie na głęboką wodę. Zarówno na zielarstwie, jak i nauce o magicznych zwierzętach i zaklęciach, a później także transmutacji trzymałam się z tyłu, obserwując.

Nie chciałam wychodzi naprzód i przyciągać kolejne ciekawskie spojrzenia, dlatego zajmowałam miejsca w ostatnich ławkach, czekając aż ktoś przyjaźnie nastawiony usiądzie obok. Szybko zauważyłam podziały wśród moich rówieśników, którzy w zdecydowanej większości trzymali się z członkami swojego domu w kilkuosobowych grupkach.

Co jakiś czas w oczy rzucała mi się trójka znanych mi Gryfonów, którzy rozmawiali o czymś w swoim gronie. Nie chciałam się jednak wpychać do grupek doskonale znających się ludzi, przez co cały dzień spędziłam samotnie.

— Lily! Zaczekaj! — krzyknął, biegnący za mną rudzielec.

Odwróciłam się w jego stronę, zatrzymując, aby mógł swobodnie zrównać zemną krok, co po chwili uczynił. Przemierzaliśmy ciemne korytarze prowadzące do lochów i nie ukrywałam, że czułam dość spore zdenerwowanie przed kolejną lekcją.

— Coś się stało Ron? — zapytałam z lekkim niepokojem, marszcząc brwi.

— Nie, bez obaw. Po prostu uznaliśmy z Harrym i Hermioną, że będzie lepiej, jeśli będziesz trzymać się z nami przynajmniej wśród Ślizgonów — powiedział zaskakująco szybko drżącym głosem, próbujący unormować oddech.

— Dlaczego?

Ucieszyłam się, że zaoferowali mi wsparcie, ale nie byłam pewna, czy jest to konieczne. Obawiałam się lekcji eliksirów z przerażającym profesorem i faktu, że będą w nich uczestniczyć również uczniowie domu węża. Miałam pełną świadomość, że wydałam na siebie wyrok w ich oczach, w momencie gdy jawnie odmówiłam do nich przynależności, ale czułam potrzebę zbudowania własnej renomy i walki z niepochlebnymi komentarzami.

— Snape lubi znęcać się nad uczniami, a zwłaszcza Gryfonami. Tak między nami, to pomoc Hermiony jest w wielu przypadkach nieoceniona, więc dobrze mieć ją przy sobie. A poza tym polubiliśmy cię — wzruszył ramionami, ukrywając zakłopotanie pod kulawym uśmiechem.

Miałam ochotę parsknąć śmiechem na widok jego zbolałej miny, ale przez wzgląd na dobre maniery, powstrzymałam się. Nie chcę uchodzić za niewychowaną prostaczkę, choć wiem, że ogładą nie grzeszę.

— Dziękuję, to miłe z waszej strony, ale niepotrzebne. Nie przejmujcie się mną, dam sobie radę — uśmiechnęłam się pokrzepiająco, chcąc go uspokoić.

Chłopak kiwnął kilka razy głową, analizując moje słowa. Nie wydawał się być zaskoczony moją postawą, co utwierdziło mnie w przekonaniu, że rozmawiali wcześniej dość sporo na mój temat i przewidzieli moją odpowiedź.

— Tak, tak jasne — wymamrotał po chwili, błądząc wzrokiem po kamiennej posadce. — Ale jeśli zmienisz zdanie, to wiesz gdzie nas szukać — uśmiechnął się szeroko, na co przytaknęłam z wdzięcznością.

W zasadzie doszliśmy już do odpowiedniej sali, przy której zaczęli się gromadzić powoli uczniowie, a wśród nich dwójka Gryfonów, którzy śmieli się nieopodal drewnianych drzwi. Ron ruszył w ich stronę, jednak po przejściu kilku kroków rzucił jeszcze do mnie przez ramię.

— A! Fred i George kazali przekazać, że będą czekać na ciebie po lekcjach na błoniach! Chcą się odwdzięczyć za ostatnie!

Przytaknęłam w zrozumieniu głową, uśmiechając się ciepło. Ron doszedł do swoich przyjaciół, włączając się do rozmowy, a ja przystanęłam samotnie przy ścianie, otwierając podręcznik do eliksirów, który zdecydowanie nie był cienki.

Zawierał wiele nowych, nieznanych mi dotąd terminów, określających składniki, jak i wywary. Przepełniała go wiedza, którą w ciągu najbliższego roku miałam posiąść, choć byłam pewna, że nastąpi to szybciej.

Uczniowie zaczęli kierować się do sali, więc również to uczyniłam. Rozejrzałam się po dość dużej klasie, szukając wolnego miejsca, gdzieś na uboczu. Tylnie ławki zostały w szybkim tempie zajęte przez wyniośle wyglądających Ślizgonów, a przy pozostałych zasiadali uczniowie w czerwonych szatach. Westchnęłam nie widząc innej możliwości niż zajęcie miejsca w pierwszej ławce zaraz przed biurkiem profesora.

Skierowałam się, więc w tamtym kierunku, rzucając już po chwili książki na blat biurka i opadając ociężale na krzesło. Podparłam głowę na dłoniach, zatapiając twarz w kaskadzie rudych loków. Chciałam, aby ta lekcja, jak najszybciej minęła, choć czekały mnie trzy długie godziny siedzenia w tej sali.

— Siadać i cisza! — Mężczyzna o czarnych, jak smoła włosach wszedł nagle do sali w akompaniamencie wyczuwalnego terroru. Jego długa peleryna delikatnie powiewała, a mina nie wyrażała, żadnych emocji, no chyba, że pogardę i obrzydzenie.

Usiadłam prosto, nie chcąc wywierać na wstępie złego wrażenia, po czym spojrzałam ukradkiem na Hermione i Nevilla, siedzących w równoległej ławce. Odniosłam wrażenie, że z ich twarzy odpłynęła cała radość, a w szczególności Nevilla, który wyglądał, jakby chciał zwymiotować ze stresu.

Profesor zajął miejsce przy biurku, mierząc swoich podopiecznych srogim spojrzeniem. W klasie nie słychać było żadnych szeptów, ani nawet oddechów, przez co zwyczajne przełknięcie śliny wydawało się być rockowym koncertem. Podążałam wzrokiem za jego działaniami, bojąc się ruszyć, aby przypadkiem nie zrobić czegoś źle i nie narazić się na jego gniew.

— Przeczytam listę, więc wysłuchujcie swoich nazwisk — zakomunikował ponurym tonem, który był chyba dla niego normalny.

Zaczął wyczytywać nazwiska w kolejności alfabetycznej, a wspomniani uczniowie niechętnie podnosili rękę, mówiąc krótkie jestem.

— Goldstein.

Po kilku minutach usłyszałam także swoje nazwisko, więc poszłam w ślady moich rówieśników, informując grzecznie o swojej obecności. Wzrok profesora zatrzymał się jednak na mnie dłużej  niż na pozostałych uczniach, przez co poczułam ciarki przechodzące przez moje ciało.

Odniosłam wrażenie, że przeszywa mnie na wskroś, docierając aż do duszy, w której chciał odnaleźć coś, czego we mnie nie było. Mogłabym przysiądź, że przez bardzo krótki moment jego zimne tęczówki wypełniły iskierki radości, ale wydawało się to na tyle absurdalne, że aż niedorzeczne. Przełknęłam ślinę, zaciskając usta w wąską linie i niecierpliwiąc się niemiłosiernie czekałam, aż odwróci ode mnie wzrok. Przerażał mnie, a fakt, że dostrzegł we mnie coś, co go zainteresowało nie był pocieszający.

— Um? Profesorze? — zapytałam, krępując się coraz bardziej na każde wypowiedziane słowo. — Wszystko w porządku?

Mężczyzna nawet nie mrugnął, co było dodatkowo niepokojące. Wywiercał w mojej twarzy dziurę spojrzeniem matowych tęczówek, zapominając o mijającym czasie. Dopiero, gdy mój głos odbił się od pustych ścian klasy, otrząsnął się, ignorując moje pytanie i wracając po prostu do odczytywania listy.

— Granger.

— Jestem — powiedziała Hermiona, po czym od razu spojrzała na mnie nieodgadnionym wzrokiem.

Nie potrafiłam rozgryźć o co jej chodzi. Czy próbuje mnie wesprzeć, czy wręcz potępić. Pewne jednak było, że lekcje eliksirów nie będą dla mnie najprzyjemniejsze, choć szczerzę uwielbiałam ten przedmiot.

Gdy Snape odczytał już wszystkie nazwiska z listy podniósł się, po czym podszedł do pierwszej ławki w środkowym rzędzie i patrząc z góry na przestraszonego ucznia, zwrócił się do niego nieprzyjemnym tonem.

— Longbottom, może pochwalisz się zdobytą przez wakacje wiedzą — profesor bardziej stwierdził, niż faktycznie zapytał, przez co blady jak ściana Neville wstał, podtrzymując się ławki, aby jego niezwykle chwiejne nogi go nie zawiodły.

Wszystkie pary oczu znajdujące się w sali powędrowały w stronę Gryfona, który realnie przypominał chorego. Uczniowie posyłali mu skruszone spojrzenia i uśmiechy wsparcia, choć nie zdawało się to mu pomagać. Nikt nie chciałby być na jego miejscu.

— Jakie właściwości ma gilberton? — Snape zadał pytanie, które w mojej opinii było z wyższego roku, ale nie wydawał się tym przejmować, wyczekując odpowiedzi Nevilla.

— Um... — chłopak wahał się przed wypowiedzeniem każdego słowa, jąkając się przy tym i gubiąc niektóre głoski w wyrazach. — J-jego kwiaty m-mają właściwości ro-rozweselające, przez co są składnikiem eliksirów poprawiających humor. Natomiast korzeń...

— Siadaj! Minus 10 punktów dla Gryffindoru za głupotę Longbottom'a — bełkot chłopaka przerywał poirytowany ton profesora, który powiewając peleryną wrócił za biurko, zasiadając za nim.

— Może panna Goldstein uratuje honor swojego domu? — uniosłam głowę słysząc swoje nazwisko. Poczułam ciarki na ciele, gdy niespodziewanie zmierzyłam się z oceniającym spojrzeniem Snape'a, który uniósł jedną z brwi, pośpieszając mnie.

Byłam przekonana, że profesor wskazał mnie tylko dla tego, aby jeszcze bardziej pogrążyć i upokorzyć Gryfonów, licząc że moja wiedza w zakresie eliksirów jest skromna. W rzeczywistości był to jednak jedyny przedmiot, w którym czułam się pewnie i byłam świadoma posiadanej wiedzy, której nie nazwałabym tylko przeciętną.

Odchrząknęłam, pozbywając się suchości z gardła i prostując się na niewygodnym krześle, uniosłam dumnie głowę.

— Z przyjemnością — oznajmiłam, uśmiechając się pewnie ku zdziwieniu zapewne większości. — Gilberton ma charakterystyczny zapach o ostrej, drażniącej woni i granatowy kolor. Najczęściej wykorzystywane są liście i korzeń, choć niektórzy używają również jego owoców do naparów leczniczych. Pozostałe jego części są składnikiem kolejno eliksiru wzrostu, zapomnienia i letargu.

— Gdzie będziesz szukać polpowicy, gdy każę jej użyć? — zapytał chrapliwym głosem, unosząc brew w wymowny sposób.

— Każdy szanujący się czarodziej wie, że polpowica to omylna nazwa raznemy szkarłatnej, która rośnie w zacienionych miejscach w towarzystwie podgrzybków. Najłatwiej będzie ją zatem znaleźć w okolicy dębów, buków lub limb.

— Składniki eliksiru pieprzowego.

— Krew jednorożca, smocza krew, łzy feniksa, sproszkowany róg dwurożca i korzeń mandragory. — wyrecytowałam równie szybko, jak zostało zadane pytanie.

Zaczerpnęłam głębszy wdech, którego nieświadomie przez chwilę mi brakowało. Nie wiem nawet, w którym momencie uniosłam się i podparłam opuszkami rozłożonych palców o blat mojej ławki. Udzielałam odpowiedzi, będąc pochłonięta chęcią wykazania się i utarcia nosa Snape'owi, który nie przypadł mi do gustu.

Nie skupiałam się na otaczających mnie uczniach, którzy teraz kierowali w moją stronę zdziwione, przestraszone lub kpiące spojrzenia, przez co miałam ochotę zniknąć. Moje policzki przybrały delikatnie różowego koloru, a w głowie zawitała myśl, że może jednak niepotrzebnie odstawiłam znowu przedstawienie.

Gdy jednak moje spokorniałe oczy napotkały niepochlebny wyraz twarzy profesora zniesmaczonego moją wiedzą, na nowo się we mnie zagotowało. Poczułam przypływ energii, który nigdy nie zwiastował niczego dobrego. Uśmiechnęłam się w równie wredny sposób, nie zwracając uwagi na szepty za moimi plecami.

— Siadaj! I cisza! — ton nieznoszący sprzeciwu rozniósł się po sali, a wszystkie dotychczasowe głosy ucichły.

Profesor odwrócił się, odchodząc w stronę swojego kociołka, aby zacząć zapewne właściwą lekcje. Zastanawiał mnie jednak jeden, maleńki szczegół, który całkowicie pochłonął moje myśli. Po kilku sekundowym, niezwykle szybkim namyśle postanowiłam zabrać głos w nieco pozbawiony grzeczności sposób.

— A punkty? — zapytałam, będąc lekko poirytowana jego tonem. — Skoro za brak wiedzy zostały one odebrane, za wzorową odpowiedź powinny one być przyznane. Nie sądzi Pan?

Snape spojrzał na mnie przenikliwie, unosząc prawą brew. Skanował moją nieugiętą sylwetkę, aż w końcu wypowiedział satysfakcjonujące mnie słowa.

— 10 punktów dla Gryffindoru za popis wiedzy panny Goldstein.

Uśmiechnęłam się tryumfalnie, siadając ponownie na krzesło. Byłam dumna, że udało mi się zdobyć pierwsze punkty dla mojego domu.

— I minus 25 punktów za jej brak wychowania, pyskowanie i odzywanie się bez ówczesnego pozwolenia — dodał po chwili, a moja mina momentalnie zrzedła.

Byłam zaskoczona, przez co moja szczęka powędrowała w dół. Radosne zmarszczki przy oczach znikł, a promienny uśmiech zamienił się w strudzony grymas. Poczułam się niespotykanie źle, a ponadto czułam zawód, który sprawiłam Gryfonom.

Gdy chciałam już otworzyć usta, aby jakkolwiek zaprotestować zostałam uprzedzona, a przez usłyszane słowa moją twarz spowiło przygnębienie.

— Jeśli nie chcesz pozbawić swojego domu dodatkowych punktów lepiej zachowaj swoje myśli dla siebie. 

Podparłam głowę na złożonej w pieść dłoni, wypuszczając z frustracją przeciągle powietrze i nie odzywając się już ani słowem. Postanowiłam pozostać cicho, obawiając się, że w innym wypadku profesor spełni swoje groźby.

Przez całe zajęcia czułam na plecach palące spojrzenia rówieśników, którzy mieli o mnie dwojakie zdanie. W trakcie warzenia eliksirów przez klasę przewijały się rozmowy, a niekrępujący się w żaden sposób uczniowie mówili, to co ślina przyniosła im na język.

W taki o to sposób dowiedziałam się, że niektórzy uważali, że mam ogromny tupet stawiając się Snajpowi i jednocześnie próbując zabłysnąć w jego oczach, chwaląc się znajomością eliksirów. Inni zaś podziwiali moją odwagę i wiedzę, szczerze mi dopingując. Większość Ślizgonów uznała mnie za zagrożenie, choć nikt otwarcie tego nie przyzna, a małostkowi członkowie domu lwa rzucali w moją stronę naburmuszone spojrzenia, okazując swoje niezadowolenie z powodu utraty punktów.

W końcu jednak zajęcia dobiegły końca, a ja po zgarnięciu swoich rzeczy postanowiłam zaczekać, aż wszyscy uczniowie opuszczą sale i spróbować porozmawiać z profesorem na osobności.

— Profesorze chciałabym wyjaśnić... — zaczęłam, podchodząc do biurka mężczyzny, przy którym uzupełniał jakieś zaciski. Drzwi pozostały otwarte lecz z korytarza nie dochodziły już żadne odgłosy rozmów.

Profesor przerwał mi nim zdążyłam dojść do sedna sprawy i niezwykle surowym tonem zwrócił się do mnie, nie odrywając przy tym ani na moment wzroku od stosu pergaminów zapisanych estetycznym, kaligraficznym pismem.

— Chyba wyraziłem się wystarczająco jasno, Goldstein. Zachowaj swoje przemyślenia dla siebie, a teraz opuść klasę.

— Ale... — mruknęłam, chcąc wszystko wyjaśnić, ale ponownie nie było mi to dane.

— Jeśli nie chcesz zarobić szlabanu radzę ci wyjść — oznajmił tonem nie znoszącym sprzeciwu, na co wzdrygnęłam się samowolnie. Pozostałam cicho i z pokorą wykonałam jego polecenie, choć przez myśl przeleciało mi kilka obiekcji.

Z naburmuszona miną opuściłam salę, naśladując karykaturalnie wyraz twarzy mężczyzny, gdy tylko odwróciłam się do niego plecami.

— Lily! — odwróciłam się gwałtownie, słysząc niespodziewanie swoje imię, gdy opuściłam już lochy. Moja reakcja nie okazała się jednak najlepsza, ponieważ przez nagłe zderzenie z czyimś torsem straciłam równowagę, upadając z jękiem na twardą posadzkę.

— Przepraszam. Nic ci nie jest? 

Poczułam niepewny uścisk na ramieniu, gdy niewielki ból objął dolną partie mojego ciała, a następnie dotyk ciepłych dłoni na dole moich pleców.

— Czekaj, pomogę ci — osoba, z którą się zderzyłam chwyciła mnie delikatnie pod ramię, asekurując przy wstawaniu, które okazało się nie lada wyzwaniem, gdyż od razu, gdy stanęłam na nogi jęk bólu wydobył się z moich ust. Nie byłam w stanie ustać swobodnie na nogach, przez co przy pomocy ucznia do dreptałam do kamiennego murku, na którym usiadłam, krzywiąc się na każdy ruch.

— Bardzo cię boli? — zapytał z przejęciem chłopak, na którego dopiero teraz zwróciłam jakąś większą uwagę. Zmierzyłam jego sylwetkę od stóp do głów i nie mogłam przypomnieć sobie jego twarzy. Nie byłam pewna, czy już się spotkaliśmy, ale kolory jego szat wskazywały na to, że należy do domu węża, co nieszczególnie napełniło mnie optymizmem.

— Dam sobie radę, dziękuję — starałam się zrzucić jego dłonie ze swoich ramion, nie za bardzo przejmując się wyczuciem i taktem. Było mi obojętne kim jest i czego chcę, bo jedyne o czym w tej chwili myślałam, to jak dostać się do skrzydła szpitalnego i uwolnić się od jego towarzystwa.

— Naprawdę mi przykro. Nie sądziłem, że odwrócisz się tak szybko i stracisz równowagę. Przepraszam.

— Daruj sobie. Jak niby miałam zareagować, słysząc za plecami czyjeś nawoływanie. Chyba oczywistym było, że się odwrócę — spojrzałam na niego spod zmarszczonych w dezaprobacie brwi, nie ukrywając swojego rozżalenia i gniewu. Moje przyjazne nastawienie pękło jak bańka mydlana w momencie, gdy poczułam pulsujący ból w kostce. Muszę przyznać, że nie tak wyobrażałam sobie pierwszy tydzień w szkole.

— Nie przemyślałem tego, jak zresztą widać — wskazał na moją nogę, której najniższa część zaczerwieniła się delikatnie, informując wstępnie o powstałym urazie. — Nie chciałem, aby tak to wyszło. Po prostu dużo się mówi o tobie w naszym Pokoju Wspólnym, więc pomyślałem, że przedstawię się zanim ubiegnie mnie reszta — wyjaśnił, wypowiadając słowa z przyspieszonym oddechem i wplótł we włosy palce, aby wyładować nieco stres. Cierpiały jednak na tym jego brązowe kosmyki, które w niewielkich ilościach opadały na jego czoło.

— W takim razie może się przedstaw, skoro z tego powodu to całe zamieszanie — zaproponowałam, uśmiechając się przyjaźnie, choć grymas ten był w każdym swego calu fałszywy.

Masowałam pulsujące miejsce, starając się zmniejszyć ból, choć nie przynosiło to żadnych efektów. Czułam się potwornie i szczerze miałam dość tego dnia. Gdyby ktoś uprzedził mnie, że podpadnę Snapowi na pierwszych zajęciach, a później prawdopodobnie skręcę kostkę, nie wstawała bym w ogóle z łóżka. Mój zapał związany z edukacją w Hogwarcie minął, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, a ciekawość kolejnych przygód przeminęła z wiatrem.

— Theodor Nott, czarodziej czystej krwi i członek jednej z najbardziej szanowanych magicznych rodzin — wyrecytował, jakby znał tą regułkę na pamięć i powtarzał ją w ten sam sposób bez emocji po raz setny. Ukłonił się z wyuczoną gracją, po czym wystawił w moją stronę rękę, chcą ewidentnie przejąć moją dłoń i złożyć na niej pocałunek, ale wycofał, widząc moje niepochlebne spojrzenie.

— Miło mi. Lilianna Goldstein, ale to pewnie już wiesz, skoro jestem tak słynna wśród Ślizgonów, jak mówisz — sarknęłam, domyślając się plotek, które zaczną krążyć o mnie po szkole w najbliższych dniach z inicjatywy jego znajomych.

Nie zdziwił mnie fakt, że byłam jednym z głównych tematów uczniów, po tym jak rozegrałam już nie jedno show wśród ścian tego zamku. Liczyłam się z tym, że moje decyzję pociągną za sobą jakieś reakcję, i że niekoniecznie będą one pozytywne. Nie mniej świadomość, a zmierzenie się z tym to dwie różne sprawy. Mogłam sobie wmawiać, że byłam przygotowana na wszystko i uodporniłam się na kąśliwe komentarze rówieśników, ale w rzeczywistości czas miał zweryfikować monolit.

— Eh... No wiesz. Zrezygnowałaś ze Slitherinu, a to coś nowego. Zazwyczaj każdy chce należeć do domu, który gwarantuje najlepszą przyszłość.

— Przyszłość? Przepraszam, ale gdzie w waszej hierarchii jest to słowo, bo na pewno nie na szczycie. Każdy z domów reprezentuje cnoty, które poważali jego założyciele. Waszymi w głównej mierze powinny być spryt, zaradność, braterstwo, choć wchodząc z wami po raz kolejny w interakcję widzę jedynie pychę i wyniosłość. Macie tyle do zaoferowania światu, ale stajecie się coraz bardziej hermetyczni i małostkowi. Sortujecie ludzi, jak owoce, którym w zależności od drzewa, z którego pochodzą przyklejacie etykietkę, nie zważając kompletnie na to czy tkwi w nich trucizna. Dla mnie przyszłość to coś więcej niż znajomości i pieniądze.

Zaczerpnęłam oddech, którego przez krótki moment mi zabrakło, gdy ze szczerym zaangażowaniem i przekonaniem starałam się przedstawić chłopakami drugą stronę medalu, w której blask chwały nie jest już tak oślepiający.

— Gadasz, jak Krukonka — podsumował krótko. Prychnęłam, kręcąc z niedowierzaniem głową, że tylko tyle ma mi do powiedzenia, po tym jak obraziłam go kilkukrotnie.

— A czy jest w tym coś złego? — zapytałam unosząc wzrok, aby móc spojrzeć wprost w jego oczy. — Te domy, to tylko podziały. W gruncie rzeczy wszyscy jesteśmy tacy sami.

— Czy to oznacza, że dasz się zaprosić do Trzech Mioteł na kremowe piwo? — zapytał, przerywając krótką chwilę ciszy, która pomiędzy nami nastała. Uśmiechał się subtelnie, a w jego oczach tańczyły iskierki nadziei, które wyglądały uroczo na tle czarnych tęczówek.

— Póki co, to pozwolę Ci zabrać mnie do Skrzydła Szpitalnego i opowiedzieć trochę o sobie — zaśmiałam się, widząc lekko speszoną minę Notta, który zdążył już chyba zapomnieć o moim małym wypadku. Mi jednak ból, to uniemożliwiał, przez co marzenie o wizycie u szkolnej pielęgniarki nadal zaprzątało mój umysł.

— Tak, tak, oczywiście — przytaknął kilka razy na moje słowa, po czym niepewnie podszedł do mnie od boku i nieporadnie starał się pomóc mi wstać.

Nieco znudzona jego niezrozumiałymi, jak dla mnie działaniami wystawiłam w jego swoje ręce, machając nimi na znak, że w ten sposób ma mi pomóc stanąć na nogach. Chłopak zrozumiał aluzje i po chwili stałam już, mając przełożoną rękę przez jego szyję, a jego dłoń znajdowała się na mojej talii i asekurując moją sylwetkę ruszył powoli w głąb zamkowych korytarzy. Starałam się przenieść ciężar ciała na zdrową nogę, ale było to trudne do wykonania w ruchu, przez co krzywiąc się na doznawany ból kulałam.

— A więc Nott, o ile mogę się tak do ciebie zwracać — zastanowiłam się, nie będąc w pełni przekonana czy szatyn życzy sobie, aby mówić do niego po nazwisku.

— Większość uczniów mówi do mnie Nott, więc się już przyzwyczaiłem. W zasadzie w Hogwarcie częściej słychać nazwiska niż imiona — rozwiał moje wątpliwości, dzięki czemu niewielki kamień spadł mi z serca.

Uśmiechnęłam się ciepło, zbierając chaotyczne myśli w całość, aby poprowadzić rozmowę z sensem. Powoli pokonywaliśmy długość prostego korytarza, zbliżający się tym samym do celu.

— Opowiedz mi coś o sobie — poprosiłam po chwili.

— Moja matka nie żyje, a ojciec jest...

— Nie o swojej rodzinie. O sobie — przerwałam mu w czas, nie ukrywając, że oczekiwałam czegoś innego w ramach odpowiedzi. Poprawiłam włosy, odgarniając kilka kosmyków za ucho i uśmiechając się pod nosem z powodu przewijających się przez mój umysł myśli. — Co lubisz robić w wolnym czasie? Co cię motywuje do codziennego wstawania z łóżka? Co przywodzi ci na myśl miłe wspomnienia, a co te gorsze?

— Wiesz, że nie pamiętam kiedy ostatnio ktoś mnie o to pytał? Moja matka była chyba ostatnia — powiedział nieco bardzie przygnębionym tonem, ale szybko otrząsnął się z nostalgii wracając do energicznego, lecz nadal niezwykle dystyngowanego i poważnego chłopaka. — Zazwyczaj spędzam czas z innymi Ślizgonami. No wiesz, gramy w szachy czarodziejów, magiczne karty i takie tam — dodał z niepozornym speszeniem, jakby chciał uciąć ten temat.

— I niech zgadnę. Ognistej sobie nie żałujecie i innych przemyconych rarytasów — zaśmiałam się doskonale zdając sobie sprawę, że pomimo wielu zasad i kar przewidzianych za ich łamanie, uczniowie nie oszczędzają swoich wątrób i niemal co tydzień spotykają się na potajemnych imprezach, o których wiedzą chyba wszyscy, łącznie z nauczycielami. Niemniej ich status pozostaje tajny ze względu na niektórych ludzi, którzy lubią utrudniać życie innym.

Chłopak podzielił moją reakcje i po krótkim śmiechu na jego twarzy zawitał uśmiech, mówiący, że trafiłam idealnie w sedno sprawy. Przez kolejne minuty rozmawialiśmy na jakieś blachę tematy umilając sobie nawzajem czas. Droga do Skrzydła Szpitalnego wydawała się niezwykle długa, ale nie podlegało wątpliwości, że to ze względu na moją kontuzję, która na spowalniała. Nadal czułam ból, lecz stał się on bardziej znośny z upływem czasu. Bardziej niepokojąca wydawała się opuchlizna, która całkowicie objęła moją kostkę.

Po raz kolejny skręciliśmy w opustoszały korytarz z tą różnicą jednak, że z jego drugiego końca dochodził odgłos ciężkiego chodu. Dźwięk nabierał z sekundy na sekundę na sile, aż w końcu zza kamiennej ściany wyłoniła się sylwetka. Uśmiechnęłam się na widok znajomej twarzy, lecz gdy wzrok czarodzieja spotkał się z moim jego brwi momentalnie powędrowały ku sobie, a spojrzenie stało się badawcze. 

— Lily? Na Merlina, co ci się stało? — zapytał właściciel rudej czupryny, podchodząc szybko do mnie. Mój uśmiech stał się bardziej mizerny, przez zakłopotanie, które poczułam, gdy uświadomiłam sobie, że ta sytuacja nie wygląda za ciekawie.

— To nic takiego Fred — machnęłam lekceważąco wolną ręką, starając się przekonać do swoich słów Gryfona. — Wywróciłam się po prostu i chyba skręciłam kostkę — oznajmiła niewinnie, jakby moja niezdarność była najnormalniejszą rzeczą na tej planecie. 

— Chyba? Lil to nie wygląda na chyba — wskazał na moją nogę, która rzeczywiście nie prezentowała się najlepiej. — Powinnaś iść natychmiast do Pomfrey, żeby dała ci jakiś eliksir — oznajmił z powagą, patrząc bez mrugania w moje oczy. 

Poczułam zimny pot oblewający moje plecy i mało przyjemny dreszcz słysząc stanowczość w jego głosie. Wiedziałam, że się martwi i to tylko przejaw troski, ale nie potrafiłam oprzeć się przeczuciu, że mój lek w tym momencie jest w pełni uzasadniony.

— Właśnie do niej idziemy — odezwał się, jak dotąd cichy Nott, przez co spojrzenie starszego chłopaka przeniosło się na Ślizgona. Jego szczęka momentalnie się zacisnęła, a rysy twarzy uwydatniły. Nie trudno było zauważyć kłębiącą się w jego oczach złość, ale też niewielkie zdezorientowanie z powodu obecności mojego rówieśnika, którego zdawał się wcześniej nie dostrzec.

Czułam się niezręcznie, miedzy dwójką czarodziei, którzy ewidentnie nie pałali do siebie sympatią. Przełknęłam głośno ślinę pozbywając się guli z gardła i postanowiłam w końcu zareagować. Odsunęłam się delikatnie o Teodora, utykając z zaciśniętymi zębami. Postawiłam dwa chwiejne kroki, po czym uniosłam wzrok na obserwujących mnie bacznie uczniów. 

— Dziękują za wszystko. Naprawdę miło było cię poznać Theodorze, ale resztę drogi przejdę z Fredem — zwróciłam się do bruneta, uśmiechając się w przyjazny sposób, co ku mojej uciesze odwzajemnił. — Mam nadzieję, że się jeszcze spotkamy — dodałam, podchodząc do czekającego na mnie Gryfona, który po chwili otoczył moje ciało ramieniem.

— No to na razie — chłopak z zakłopotaniem podrapał się po karku, wodząc wzrokiem po posadzce.

— Do zobaczenia Theodorze — odpowiedziałam, kiwając subtelnie głową w podzięce za pomoc i rozmowę, po czym odeszłam z jednym z Weasleyów u boku. 

Szliśmy w ciszy, a każde moje zawahanie lub niepewnie postawiony krok, spotykało się z natychmiastową reakcją chłopaka, który był gotowy ratować mnie w każdej sekundzie przed upadkiem.

— Nie sądziłem, że zadajesz się z Ślizgonami — burknął w moją stronę rudzielec, przerywając tym samym cisze, przez co spojrzałam na niego, unosząc prawą brew. Jego zielone tęczówki nie pokazywały jednak, aby żartował, a ich matowy odcień mnie w tym upewnił. Przewróciłam oczami, zastanawiając się skąd biorą się u ludzi uprzedzenia i dlaczego wszystko zawsze sprowadza się do domu, który odrzuciłam.

— Zadaję się z ludźmi, nie z wyobrażeniami o nich — odpowiedziałam z lekkim przekąsem, uśmiechając się przyjaźnie.

— Oh Lily, co ty robisz z tymi ludźmi... — westchnął, po czym niespodziewanie wzmocnił uścisk wokół mojej talii i wsunął rękę pod moje kolana, unosząc mnie gładko, jakbym ważyła tyle co pojedynczy jeż. Pisnęłam zaskoczona jego zachowaniem, ale nie sprzeciwiałam się. Było to dla mnie korzystne, choć niezwykle krępujące zważając na odległość między naszymi twarzami.

— Mam rozumieć, że wszystkie dziewczyny nosisz na rękach? — zaśmiałam się, chcąc pozbyć się stresu, który ogarnął moje ciało przez panującą bliskość między mną a Weasleyem.

— Tylko te, które nie potrafią utrzymać się na własnych nogach na mój widok — odpowiedział, przez co ponownie mój śmiech odbił się echem od pustych ścian korytarzy. 

Chciałam odpowiedzieć i kontynuować jeszcze przez chwilę tę zabawną wymianę zdań, lecz poczułam nagle ogromne zmęczenie. Moje powieki zaczęły mi niewiarygodnie ciążyć, a cała energia jakby za pstryknięciem w palce opuściła moje ciało. Czułam się senna i coraz bardziej opadałam z sił. Ziewnęłam, zaczerpując głębszy wdech i czując w nozdrzach delikatny zapach, który przywodził mi na myśl rdest. Potem była już tylko ciemność.

***

Obudziłam się, czując lekkie mdłości i zawroty głowy, przez co jęknęłam cicho wprawiając zastany kark w ruch. Byłam zdezorientowana swoim położeniem i mimo wielu prób skupienia myśli nie mogłam przypomnieć sobie, co się stało.

Znajdowałam się w ogromnej sali, której kamienne ściany oświetlały promienie popołudniowego słońca, wpadające do komnaty przez szerokie okna. Na wprost znajdował się rząd szpitalnych lóżek ułożonych wzdłuż sami i  oddzielonych od siebie cienkimi parawanami, podobnie jak po moich dwóch stronach. Przy każdym posłaniu stała ma szafka oraz okrągły stołek przeznaczony dla odwiedzających. Po pomieszczeniu krzątała się kobieta, w której rozpoznałam postać, która w nocy podawałam mi zioła. 

Nagle w sali rozniósł się skrzypiący dźwięk otwieranych wrót, które były jedynym wejściem do skrzydła szpitalnego. Odwróciłam głowę w tamtą stronę dostrzegając swoją współlokatorkę w towarzystwie jej dwóch nieodzownych kompanów. 

— W końcu się obudziłaś. Zaczynaliśmy się już martwić, że to coś poważnego — westchnęła z ulgą Hermiona, opadając na krześle obok mojego łóżka. — Jak się czujesz? — zapytała, a jej lekko ściągnięte ku sobie brwi i usta wykrzywione w zmartwiony grymas były czymś nowym, przynajmniej dla mnie.

— Nieźle — wzruszyłam obojętnie ramionami. — Pomfrey podała mi jakieś napary i ból ustąpił. Według zaleceń mam posiedzieć tu jeszcze kilka godzin, żeby pozwolić kością i stawą się zregenerować — słowa naturalnie wypłynęły z moich ust, choć nie do końca wiedziałam, skąd posiadałam te informacje.

— Długo byłaś nieprzytomna. Przychodzimy tu codziennie, ale nie było z tobą kontaktu — wyjaśnił okularnik, zakładając ręce na piersi i badał mnie wzrokiem, z delikatnym uśmiechem na ustach, jakby naprawdę ogromnej wielkości kamień spadł mu z serca.

— Codziennie? — zapytałam marszcząc brwi. — Przecież jestem tu z jakieś, może trzy godziny?

Nie byłam pewna ile dokładnie czasu minęło odkąd się tu znalazłam, ale miałam wrażenie, że było to zaledwie kilka godzin. Czułam się już naprawdę dobrze, a skutki mojej wywrotki nie dawały już o sobie znaków. Nie widziałam, więc potrzeby wzbudzania w wszystkich wokół nieuzasadnionej niepewności i strachu.

— Lily, leżysz tu od czterech dni — oznajmiła ze spokojem Gryfonka, nie chcąc mnie zapewne wystraszyć. 

Patrzyłam na jej twarz próbując zrozumieć i przetrawić wypowiedziane przez nią słowa. Cztery dni. Byłam nieprzytomna przez cztery dni! To znaczy, że mamy już wtorek i pozostały zaledwie dwa dni do rozpoczęcia Turnieju. Dwa dni do rzezi na niewinnych czarodziejach, jak to miało miejsce przed laty.

— Kto do tej pory się zgłosił? — Tylko tyle interesowało mnie w tej chwili, co chyba zdziwiło moich rówieśników, którzy mrugnęli szybko upewniając się, czy nie zwariowałam.

— Mówisz o Turnieju? — zapytał Ron, na co przytaknęłam. Chłopak wyprostował się, strzepując z szat niewidzialny kurz, po czym ponownie na mnie spojrzał, ale szybko odwrócił wzrok w stronę Harrego, jakby błagając go mentalnie, aby to on odpowiedział. Czarnowłosy westchnął, zaciskając palce u nasady nosa, a następnie odezwał się z słyszalnym zmęczeniem w głosie.

— Wielu uczniów. Od nas byli to głównie Gryfonie i Ślizgonie ze starszych roczników, ale znalazło się też kilku chętnych Krukonów i Puffonów.

— Powinni odwołać całą tą maskaradę. To zbyt niebezpieczne — pokręciłam z rezygnacją głową.

Nie byłam zwolenniczką zawodów, w których na przestrzeni wieków przelano zdecydowanie zbyt dużo magicznej krwi. Można było zorganizować to wszystko na innych warunkach, chroniąc życie i zdrowie uczestników, ale nie jest to na rękę ministerstwa, które chce widowiska. Te stare capy w garniturkach nie widza niczego poza własnymi tyłkami i wyssanymi z palca artykułami w Proroku Codziennym.

— Podobno to wina Notta — Ron ściszył głos, kierując wzrok na moją nogę i nachylając się w naszą stronę, jakby obawiał się, że ktoś może podsłuchać rozmowę.

Samowolnie przewróciłam oczami, nie hamując się przez zniesmaczeniem, które pojawiło się na mojej twarz. Czy w tym zamku wszystko doprawdy rozchodzi się z prędkością światła i dochodzi nawet do najmniej wtajemniczonych uszu?

— Plotki, ploteczki... — zaczęłam sarkastycznie wypowiadać słowa, bujać głową na boki, aż gdy mój wzrok spoczął na niewielkim stworzeniu, które po chwili zniknęło w niewielkiej szparze w kamiennej ściany. — ... i mysz? — mój głos nabrał pytającego tonu, choć nie szukałam potwierdzenia. Wiedziałam, co widziałam i byłam pewna, że nie było to przewidzenie spowodowane krążącymi w mojej krwi ziołami. Ten obraz był zbyt wyraźny.

— Co? — zapytał zdezorientowany Ron.

— Przed momentem przebiegła tamtędy mysz — wskazałam na ścianę, u której podstawy znajdowałam się niewielki otwór, przez który na moich oczach prześlizgnęło się zwierzę.

— Nie przejmuj się, to się zdarza od czasu do czasu w Hogwarcie — machnął lekceważąco ręką rudzielec. — No wiesz, ten zamek ma swoje lata.

— Ale wy nie rozumiecie, ona była czerwona — oznajmiła z dezorientacją, kręcąc głową na boki, jakbym chciała wyrzucić ich słowa z pamięci. — I miała coś w pyszczku. Jakby złoty łańcuszek? — Bardziej spytałam niż stwierdziłam, nie do końca wiedząc, czy przedmiot, który ciągła za sobą mysz była na pewno łańcuszkiem. Przebiegła zbyt szybko, abym mogła się lepiej przyjrzeć złotej błyskotce, ale nie pozostawało wątpliwości, że niosła ona coś, co z zwyczaju nie stanowi ekwipunku ani jedzenia gryzoni.

— Pewnie pierwszaki coś majstrują i wylali resztki eliksiru w łazience — stwierdził w końcu Harry, wzruszając ramionami.

Postanowiłam nie drążyć tematu, choć wiedziałam, co widziałam i to na pewno nie było normalne zjawisko, nawet w miejscu takim jak Hogwart.

— To nie wina Notta — zaczęłam, wracając do poprzedniego temu, bawiąc się palcami, aby uniknąć wzroku otaczającej mnie trójki. — Znaczy tak, ale to był wypadek — uniosłam głowę, przeskakując wzrokiem po znajdujących się w sali przedmiotach, jakby były na nich wypisane odpowiedzi na pytania, które sama sobie stawiałam, przez ogarniający mnie coraz to większy stres i plączące się na języku słowa. Nie chciałam wpędzać Theodora w kłopoty i być winna fałszywym plotką. W gruncie rzeczy polubiłam bruneta, choć nasze spotkanie trwało mniej niż godzinę. — Z resztą po wszystkim pomógł mi tu dojść zanim Fred mnie od niego przejął — dodałam z rezygnacją, chcąc po prostu zakończyć niewygodny temat.

— Czekaj, czy ty powiedziałaś Fred? — zdezorientowana mina Rona wyglądała komicznie, choć przez powagę wypisaną na twarzach pozostałych powstrzymałam chichot.

— Tak... — przytaknęłam, nie rozumiejąc co w tym dziwnego.

— Ale Fred od tygodnia jest w Hogsmeed z Georgem — wyjaśnił, a przekonanie z jakim wypowiadał słowa udzieliło się również mnie.

Odwróciłam wzrok od twarzy Gryfonów, których natarczywe spojrzenia czułam na swoim ciele. W tamtym momencie nie rozumiałam już niczego. Przestałam się zastanawiać i po prostu oczyściłam umysł, bo wiedziałam, że dalsze rozmyślania spowodują jedynie większy mętlik w mojej głowie. 

Freda nie było w zamku? W takim razie, kto mnie tu przyniósł?

W tamte chwili zrozumiałam, że wiekowe mury zamku skrywają wiele tajemnic, które niekoniecznie powinny zostać odkryte. Wiedziałam jednak także, że prędzej czy później wyjdą one na światło dzienne, a ja nie mogę pozwolić, aby mój sekret był tego częścią.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro