Rozdział I cz. 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Milena zdecydowanym ruchem postawiła mnie na nogi i pociągnęła do najbliższego domu. Zamknęła za nami drzwi, oparła się o nie plecami i zacisnęła załzawione oczy. Zrobiłam rekonesans pomieszczenia, aby się upewnić, że byłyśmy bezpieczne. Meble w salonie powywracano, a na środku pokoju leżały dziecięce zabawki, które przyprawiły mnie o dreszcze. Na prawo od wejścia znajdowała się przestronna kuchnia, w której każda szafka została otwarta, a jej zawartość porozrzucana po podłodze. Potłuczone talerze i garnki wyścielały całą posadzkę. Nie chciałam analizować, do kogo należały i od razu wbiegłam na piętro.

Po szybkich oględzinach dwupiętrowego domu udałyśmy się na najwyższą kondygnację, żeby mieć oko na całą okolicę. Pomieszczenia na górze pozostały nietknięte, dlatego mogłyśmy odetchnąć i pozbierać myśli. Okno pokoju wychodziło na zachód i z niego widziałyśmy dwie smugi dymu unoszące się z kolejnych miejscowości. Ten widok był złowieszczy, ale o wiele lepszy od spalonego stosu, który widziałyśmy po drugiej stronie. Psy nie mogły usiedzieć na miejscu, węszyły po pokoju niespokojne.

– Wioskę ktoś napadł i pomordował wszystkich mieszkańców – powiedziała Milena drżącym głosem. – Nie znam się na tym, ale sądząc, po śladach musiało to być wiele osób. No bo jak inaczej napadliby tyle domów w tak krótkim czasie? Ktoś by zadzwonił po pomoc. – Pokiwałam głową, dając znak, że zgadzam się z jej rozumowaniem. Nie miałam nic do dodania, a nawet jeśli, to nie byłam w stanie wydusić słowa. W ustach ciągle czułam niesmak po wymiotach. – Ten stos... wydawał się taki... – Milena nie mogła znaleźć właściwego słowa.

– Niedbały? – dopowiedziałam słabym głosem.

– Dokładnie! Nikt nie zainteresował się zacieraniem śladów. Porozrzucali tych biedaków w takim nieładzie... Niektóre z tych ciał na pewno dałoby się rozpoznać – odparła. Chrząknęła, gdyż głos zaczął się jej łamać. – Ktokolwiek ich napadł, dotarł także do tamtych wiosek, które widziałyśmy z wieży widokowej. Z tą różnicą, że one stały całe w płomieniach. To niepokojące, jak sądzisz?

– Może nie chcieli się już rozdrabniać i zbierać wszystkich w jedno miejsce, tylko podpalali całe domy.

Dziwiłam się sama sobie, że potrafię dojść do takich wniosków. Cała ta rozmowa wydawała mi się bezduszna.

– Pewnie masz rację. Wszystko zaczęło się tutaj, zanim ruszyli wzdłuż drogi. Jak tylko napotkali kolejną miejscowość, to ją także napadali. Tylko czemu nikt jeszcze nie przybył z pomocą? Przecież mamy dwudziesty pierwszy wiek! – krzyknęła. Wstała z łóżka i podeszła do okna, żeby spojrzeć na okolicę. Zagarnęła za ucho pukiel czarnych włosów i popadła w zadumę. – Rodzice się nas nie spodziewają, nawet nie zaczną nas szukać. Planowałyśmy przyjechać do domku dopiero jutro...

– Milena! – krzyknęłam, zrywając się na równe nogi. – Jak mogłyśmy wcześniej o tym nie pomyśleć? Przecież oni idą główną drogą tak? – zapytałam. Siostra patrzyła na mnie zszokowana i tylko kiwała głową, czekając na dalszy ciąg mojej wypowiedzi. – Skoro nią idą, to znajdą pewnie kolejne miasteczka... A kawałek dalej, jest nasze. To znaczy nie nasze, tylko to, które jest najbliżej naszego domku! – bełkotałam. Nie mogłam zebrać myśli, na szczęście siostra domyśliła się, do czego zmierzam.

– Oni idą wzdłuż szosy. Tam jest rozwidlenie. Główna droga zakręca w prawo, a ta mniejsza prowadzi do Rębaczkowa. Zresztą domek letniskowy jest w samym środku lasu. Raczej nie mają szans na niego trafić. – Jak zwykle znalazła wyjaśnienie, ale chyba sama nie wierzyła w swoje słowa, bo kręciła głową, kiedy to mówiła.

– Raczej. A jak skręcą albo tata pojedzie do sklepu, bo im masła zabraknie? – Teraz już prawie krzyczałam, nie tyle na ile na nas obie, że nie wpadłyśmy na to wcześniej. – Przecież musimy ostrzec rodziców i pozostałych mieszkańców.

– Niby jak? Żaden telefon nie działa. Nawet gdybyśmy biegły drogą to przecież ci, co dokonali tej masakry, są już dwie wioski przed nami albo i dalej. Bo dwie już się palą, więc... – zawiesiła głos.

Wyjrzała z okna, pokazując ręką w kierunku zachodu. Co prawda pagórki, zasłaniały widok na spalone mieściny, ale wąskie smugi dymu, wciąż unosiły się w powietrzu. Stanęłam obok siostry i spojrzałam na horyzont. W oddali widać było wijącą się drogę, która prowadziła do kolejnej miejscowości stojącej na trasie tych zwyrodnialców. Leżała na lekkim wzniesieniu, dlatego nawet z tej odległości widać było niewyraźne zarysy domów.

– Nawet jeśli udałoby nam się ich dogonić, to i tak musiałybyśmy ich minąć, żeby dotrzeć do rodziców. Wygląda to tak, jakby szli główną drogą, ale jaką mamy pewność, że z niej nie zboczą.

– Tym bardziej musimy wymyślić coś innego – powiedziałam i w tym momencie zobaczyłyśmy niewielki błysk w oddali. – Patrz! Widzisz to światło? – zapytałam, a potem zdałam sobie sprawę, że pojawiło się jeszcze jedno po drugiej stronie wioski. I kolejne, i nagle, wszystko stanęło w płomieniach.

– O szlag. Jednak skręcili! – krzyknęła przerażona Milena. – Są w następnej!

– Możemy przejść lasem? – zaproponowałam, wciąż wpatrując się w poświatę bijącą od zabudowań. – Sama pomyśl, oni idą drogą i z tego co widać, nikt im nie przeszkadza. Wsie są od siebie oddalone o kilka kilometrów, ale wydaje mi się, że wcale się nie spieszą. Możemy przejść przez górę. – Liczyłam godziny w głowie i rozpatrywałam, jakie mogą mieć tempo. – Zaparkowałyśmy tu koło jedenastej i wszystko wyglądało normalnie, więc oni musieli przejść koło południa, a dokonanie tego wszystkiego też musiało im zająć kilka godzin, aż do zmroku. Potem udali się do drugiej i do trzeciej, a teraz jest... – spojrzałam na zegarek – zegarek się zatrzymał. A mniejsza z tym, musi być koło dwudziestej więc...

– Oni idą – przerwała mi. – Nie mogą jechać samochodami, bo co by tak długo robili? Zresztą nigdzie nie widać żadnych śladów opon, wozów albo czołgów. Muszą iść na piechotę.

– Masz rację! Mamy większe szanse niż myślisz. Zostały im jeszcze dwie miejscowości. Jeśli nie zmienią tempa, będą w kolejnej około czwartej nad ranem.

– Jak ty to wyliczyłaś? – zapytała. Sama siebie zaskoczyłam tą chłodną kalkulacją i tym, że myślałam logicznie w tej sytuacji.

Tylko czy aby na pewno logicznie? – pomyślałam. – Chyba oszalałam.

– Jakie mamy szanse na to, że nie wsiądą w auta i nie pojadą szybciej? A jeśli zboczą z trasy albo przybędzie ich więcej? Poza tym wiesz, jaka jest droga przez tę górę? Same kamienie i wystające korzenie, a na dodatek jest ciemno. Na szczyt może dotrzemy, ale zejść będzie o wiele gorzej. Już nie mówiąc o tym, że możemy się po ciemku zgubić.

– Co ty gadasz, przecież chodziłyśmy tą drogą nie raz! – odburknęłam. – Mamy tak siedzieć i czekać? Rozejrzyj się. Jeśli w tamtych miejscach również wymordowali wszystkich ludzi, to może oznaczać, że jesteśmy jedynymi ocalałymi osobami w okolicy. Zresztą tu nie ma o czym dyskutować! Im szybciej wyruszymy, tym większa szansa, że uratujemy rodziców.

Poderwałam się i zbiegłam do kuchni, ciągnąc za sobą siostrę za rękę i psa na smyczy. Odkręciłam kran, by napełnić butelki, ale nic nie poleciało. Nie słyszałam nawet charakterystycznego odgłosu zasysania wody, zupełnie jakby pompa przestała działać.

– Super. Może w kuchni będzie mineralna – mruknęłam niezadowolona.

– Tu są dwie butelki – odparła Milena.

Delikatnie zamknęła drzwi lodówki i podała mi wodę, którą od razu schowałam do plecaka. Zanim ponownie założyłam go na plecy, rozmasowałam obolałe ramiona i oparłam się o ścianę. Przy okazji, trafiłam na włącznik i poczułam, jak przeskakuje pod naciskiem mojego barku. Odsunęłam się odruchowo, ale światło się nie zaświeciło.

– Dziwne – zawyrokowała Milena i podeszła do włącznika w przedpokoju. – I tu też nie działa. W lodówce ciemno... Czyli nie ma prądu. Mogłam się domyśleć już przy ładowaniu telefonu...

– Nie ma ani wody, ani prądu. Masz, chociaż tę swoją latarkę? – zapytałam. Wiedziałam, że zawsze nosi ze sobą stos niezbędnych rzeczy, od zapasowych baterii po apteczkę, a nawet psią karmę, dlatego nie zdziwiłam się, jak zaczęła szperać w plecaku.

– Mam! – Pomachała nią z triumfem, dumna, że po raz pierwszy się na coś przyda.

– To chodźmy, nim zrobi się zupełnie ciemno – ponagliłam ją i ruszyłam w stronę drzwi.

Chyba ciągle zmagała się ze swoimi myślami, kiedy wychodziłam na zewnątrz. Dogoniła mnie, dopiero gdy zatrzymałam się, przed zakrętem. Mimo że stos znajdował się jakieś dziesięć metrów od drogi, nie mogłam przejść obok niego sama. Nawet nie chciałam spojrzeć w jego kierunku. Z trudem łapałam powietrze i walczyłam z nudnościami.

– Musimy iść drogą jakieś pięćset metrów. Potem skręcimy na polną ścieżkę, która wiedzie do lasu, pamiętasz? Byłam tu ostatnio dwa lata temu, chyba stała tam jakaś kapliczka.

– Krzyż. Drewniany krzyż – odparłam i więcej nie wydusiłam z siebie żadnego słowa.

Maszerowałyśmy w szybkim tempie, a psy węszyły nosami przy ziemi z wyraźnym zainteresowaniem. Po kilkunastu metrach zaschnięte plamy krwi zniknęły i zostały same ślady z błota. Poluzowałam Zazie smycz, by mogła iść przed nami jako przewodnik. W pewnym momencie zatrzymała się i złapała coś w pysk. Kiedy do niej podeszłam, by zobaczyć, co to za zdobycz okazało się, że trzyma ptasie piórko. Od tego momentu, całą drogę wyścielały pióra, które kleiły się nam do ubłoconych butów. W pewnej chwili pierzy było tak wiele, że mogłybyśmy zrobić z nich co najmniej kilka poduszek.

Widziałyśmy już zagajnik, przy którym stał krzyż, ale bałyśmy się przyspieszyć, żeby nie rzucać się w oczy. Mimo panującego półmroku nie chciałyśmy zapalać latarki, nim nie wkroczymy do lasu. W pobliżu dębu Zaza znów przystanęła, by obwąchać asfalt. Wyrwała do przodu z nosem przy ziemi i pociągnęła mnie za sobą jak szmacianą lalkę. Zaskoczyła mnie, więc minęła chwila, zanim odzyskałam panowanie nad swoim ciałem, ale suczka zdążyła skręcić za drzewo. Zatrzymała się raptownie, a następnie cofnęła, powarkując, z pyskiem zwróconym ku czemuś, co znajdowało się poza zasięgiem mojego wzroku. Serce podskoczyło mi do gardła, gdy ujrzałam krew rozmazaną na ulicy, w taki sposób jakby ktoś ciągnął za sobą coś lub kogoś. Nie miałam już wątpliwości, co zainteresowało psa. Zza drzewa wystawał masywny, bardzo dziwny, skórzany but. Wymieniłam się z siostrą spojrzeniem i na chwiejnych nogach przeszłyśmy na drugą stronę dębu, z nadzieją, że ktoś tam może jeszcze żyje. Chciał uciec stamtąd i próbował iść po pomoc, ale dotarł tylko tutaj.

Pierwsza za drzewo spojrzała Milena. Odskoczyła do tyłu, jak rażona piorunem i to z takim impetem, że nogi nie nadążyły za ciałem. Upadła na ziemię. Odruchowo zerknęłam w kierunku nieznajomej postaci. Nie przygotowałam się na ten widok. Nawet nie krzyknęłam, tylko jęknęłam z przerażenia i odrazy. Pod drzewem znajdował się okropny stwór. Mimo że siedział skulony, oceniłam, że wzrostem przewyższał przeciętnego człowieka. Zamiast zwykłego ubrania miał na sobie skórzane, masywne buty, adekwatne do jego monstrualnej postury, poszarpane spodnie, a na piersiach kolczugę. Kolczugę! Taką, jaką widywałam w muzeach. Na rękach połyskiwały stalowe naramienniki, a hełm leżał obok na trawie. Żałowałam, że odsłonił twarz, która z pewnością nie była ludzka. Szeroka szczęka z ogromnym nosem, zadartym jak u świni i wystające kły. Stwór siedział z zamkniętymi oczami, jednak na jego twarzy malował się wyraz ogromnego bólu. Całe ciało pokrywały ciemnozielone łuski przypominające skórę węża, ale nie delikatną tylko szorstką wręcz chropowatą. Ogromna ręka spoczywała mu na piersi, z której przez pękniętą kolczugę, wypływała krew.

– Co to jest? – wyszeptałam. Spojrzałam na Milenę, ale pokręciła głową, nie mogąc wydusić słowa. Zaza popiskiwała niespokojnie, a Hugon najeżył się i przywarł do swojej pani, jakby chciał ją obronić przed obcym. – Wstawaj. Uciekajmy stąd.

Poderwałam siostrę z ziemi i pobiegłyśmy polną drogą w stronę lasu. Co kilkanaście kroków oglądałam się za siebie, by się upewnić, że nikt nas nie goni. Dotarłyśmy do linii drzew, ale nawet wtedy nie odważyłyśmy się stanąć. Gnałyśmy przed siebie, aż w końcu zupełnie straciłyśmy oddech.

– Co to mogło być?! Może on nosił maskę? – zapytała Milena.

– A ręce? – wydyszałam. Z trudem łapałyśmy oddech. – Widziałaś jego ręce i nogi. Miał na nich łuski, takie same jak na twarzy i ten nos...

– To musiał być człowiek. Może zapadł na jakąś chorobę – mruczała Milena, opierając się rękami o kolana.

– Człowiek? Wyglądał jak z filmu o ograch albo trollach.

– Co ty gadasz, jakie trolle? – odburknęła

– Widziałaś, co zrobili w wiosce. Widocznie ktoś próbował się bronić i zranił jednego z nich. – Zrobiłyśmy krótką przerwę na oddech i uspokojenie skołatanych nerwów. – To jakieś prymitywne stwory. Domy zdewastowane, ludzie zabici. Nie tknęli jedzenia z lodówki, za to ukradli kury i skubali je w marszu. Pewnie je zjedli...

– Jeżeli zaczniesz mówić o ufoludkach...

– Milena, rusz się. Nie mamy na to czasu! Jesteśmy już głęboko w lesie, zaświeć latarkę. Będziemy biegły, ile damy radę.

Siostra poszperała w plecaku, wyciągnęła lampkę, nacisnęła przełączniki i nic. Uderzyła nią kilka razy o rękę, jakby to mogło pomóc, a następnie otworzyła obudowę i poruszała bateriami.

– Co jest? Wczoraj ją sprawdzałam! To niemożliwe – powiedziała poirytowana. Wyciągnęłam swoją komórkę, chcąc zaświecić latarkę, jednak telefon okazał się wyłączony. – Twój też nie działa.

– Wcale mnie to nie dziwi – Machnęłam niesprawnym urządzeniem. – Telefony nie działają, prądu nie ma, wody nie ma, latarka nie świeci, a auta nie jeżdżą. Nawet zegarek się zatrzymał! Wszystko przestaje działać!

– Nie wiem, w jaki sposób to miałoby się łączyć, ale to nie ma teraz znaczenia. Musimy iść po ciemku i to jak najszybciej. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro