Rozdział XVII cz. 3

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W pewnym momencie znalazłam się przy wyjściu z ogrodu, którego pilnowało czterech strażników. Moja zwierzęca natura, podpowiadała mi, by wydostać się z zamku i biec do lasu. Ku wolności. Wystarczyło, bym minęła te elfy. Pobiegłam w stronę wyjścia, a na mój widok strażnicy wyciągnęli miecze i stanęli w bramie, tarasując przejście. Wyglądali na przerażonych moim widokiem, dlatego zwolniłam kroku. Jeden z nich zdobył się na odwagę, by przemówić drżącym głosem.

– Król Vertill nie zezwala nikomu opuszczać ogrodu.

– Myślisz, że cię rozumie? – wyszeptał drugi.

Nie mogę wyjść? To niesprawiedliwe! – pomyślałam ze złością. – Dimissi na pewno poleciała daleko stąd, a ja jestem zamknięta w tej klatce.

Poczułam, że nerwowo macham ogonem, na znak niezadowolenia z zaistniałej sytuacji i próbowałam go jakoś opanować. Jednak sprawiał wrażenie, jakby był odrębną istotą. Powęszyłam, a wibrysy zafalowały na wietrze, wyłapując pierwsze oznaki strachu wśród strażników. Mlasnęłam językiem, jakbym chciała zlizać ich trwogę z wąsów. Poruszyłam uszami i dosłyszałam przyspieszone bicia dwóch serc...

Zrobiłam krok w stronę wyjścia.

Ku wolności.

Tylko te dwa chude patyki stoją mi na drodze. Można je złamać.

Drugi krok.

Powiew wiatru zatańczył w futrze i przyniósł nowy zapach. Kuszący, otumaniający, zapach sierści. Kątem oka dostrzegłam kłusującą łanię, która pierzchła w zarośla. Wiedziona instynktem łowieckim, podążyłam jej śladem, aż wreszcie zatrzymała się między rozłożystymi wierzbami. Długonoga samica, spacerowała po łące i strzygła uszami, nasłuchując odgłosów nocy. Skradałam się po cichu, wciąż pozostając w cieniu drzew i obserwowałam otoczenie. Na moment, przestałam myśleć, jak człowiek i dałam się ponieść zwierzęcej naturze. Czułam zapach jej sierści i słyszałam przyspieszone bicie serca, które pulsowało szczególnie mocno w tętnicach na szyi. Część mnie, doskonale wiedziała, gdzie zatopić kły, by dostać się do krtani i zadusić ofiarę. Ostatnie przebłyski świadomości trzymały mnie w miejscu.

Zdradziecki wiatr znów przywiał woń sierści wilgotnej od rosy.

Coś we mnie pękło, niczym krucha skorupka jajka. Rzuciłam się przed siebie, by po kilku szybkich skokach przemierzyć całą polanę i znaleźć się tuż obok łani. Wykonałam ostatni sus, lecz moja ofiara uskoczyła mi spod łap, jakby spodziewała się mojego ataku. Zwróciłam się w jej kierunku, gotowa do kolejnego natarcia, lecz między nami pojawił się Higgidon.

Stał na szeroko rozstawionych nogach, z mieczem w dłoniach. Czułam respekt do tego żelastwa, ale wściekłość wzięła górę. Z mojego gardła wydostał się przerażający ryk, który rozniósł się echem po całej grocie, jednak elf pozostawał niewzruszony. Usłyszałam szelest liści i rozpoznałam Amikala. Stanął u boku brata i chwycił go za nadgarstek, by opuścił miecz.

– Jagoda, ocknij się. Przecież nie chcesz nam zrobić krzywdy – przemówił spokojnym tonem.

Tobie, nie. – Ostatnia ludzka myśl uleciała wraz z podmuchem wiatru.

Widziałam, że elf poruszał wargami, jednak nie rozumiałam sensu słów. Myślałam tylko o tym, jak ich ominąć i dostać się do łani. Nie chciałam nikomu zrobić krzywdy, jednak oni w swej zuchwałości wciąż stali mi na drodze. Odbiłam w prawo i wspięłam się na drzewo stojące tuż obok. Łania czekała. Może wiedziała, że ucieczka tylko mnie rozjuszy? Pod osłoną nocy przemykałam z drzewa na drzewo i skoczyłam wprost na samicę.

Czmychnęła w ostatniej chwili. Wylądowałam na trawie na czterech łapach i instynktownie uskoczyłam w bok. Świst ostrza przecinającego powietrze uprzedził ból w boku. Warknęłam i odskoczyłam. Łania zniknęła. Elf stanął przede mną z zakrwawionym ostrzem. Nagromadzone emocje buzowały jak gejzer. Ten mężczyzna ponosił odpowiedzialność tylko za część rozczarowań, ale w tamtym momencie nie miało to znaczenia.

Zabrał mi zdobycz.

Pojawił się drugi elf o włosach ginących w mroku. Znajomy głos drażnił moje uszy, ale nie chciałam się mu poddać. Pokręciłam pyskiem i skoczyłam na samca z jasnym włosiem. Okazał się szybszy niż strzała. Uskoczył przed moją łapą, jednak pazury sięgnęły celu.

Wredna łasica.

Zwęszyłam krew i z namaszczeniem poruszyłam pazurami skąpanymi w posoce. Zapach ten zadziałał na moje zmysły otumaniająco. Jedyne, o czym wtedy myślałam to, by rozerwać go na strzępy. Zatopić w nim kły. Rozorać pazurami.

Ruszyłam do ataku. Skoczyłam, ale brunatny kształt pojawił się znikąd i odepchnął mnie w locie. Upadłam na trawę, poturlałam się i skoczyłam na cztery łapy. Podniosłam łeb i zobaczyłam brunatnego niedźwiedzia. Kołysał się z boku na bok, groźnie pomrukując. Napięłam mięśnie gotowe do kolejnego skoku. Samiec stanął na tylnych nogach i zaryczał, odsłaniając wszystkie zęby. Zawahałam się, lecz zwierzęca natura pchała mnie do przodu. Ruszyłam z impetem i momentalnie poczułam uderzenie, szarpnięcie i ogromny ból pod żebrami. Odskoczyłam na bezpieczną odległość i poczułam, jak po boku spływa ciepła krew. Dzik z zakrwawioną szablą pomrukiwał i spokojnym krokiem cofał się w kierunku elfa.

Ranna nie miałam szans.

Zignorowałam ból i umknęłam w zarośla. Pobiegłam w zaciemnioną część ogrodu, w której rosły potężne dęby i wdrapałam się na jeden z nich. Rana szybko przestała krwawić i po kilku chwilach nawet zaczęła się zasklepić. Potraktowałam to, jako czas potrzebny do wyciszenia.

Noc zbliżała się już ku końcowi i niedługo miała ustąpić przed pierwszym wiosennym wschodem słońca. Gdy promienie oświetliły dolinę, zaczęły do mnie docierać wydarzenia ubiegłej nocy. Moja ludzka strona, wreszcie wzięła górę nad pierwotnymi instynktami i zdałam sobie sprawę z tego, jak fatalnie się zachowałam. Skuliłam uszy ze wstydu. Nie chciałam się nikomu pokazywać na oczy.

Zeskoczyłam z gałęzi i podeszłam do najbliższej fontanny, aby ugasić pragnienie. Pochyliłam się nad taflą i spojrzałam w zielone kocie oczy. Wzięłam kilka łyków świeżej zimnej wody, rozkoszując się jej smakiem. Usłyszałam gwizd orła, na chwilę przed tym, nim wylądował na czubku fontanny w kształcie kwiatu lilii wodnej. Dimissi złożyła tylko jedno skrzydło i przechyliła dziób, by spojrzeć na mnie ptasim wzrokiem. Zrozumiałam, że pokazała mi kierunek, w którym powinnam się udać i wzbiła się w powietrze.

Nie chciałam wracać do miejsca z baldachimem. Wolałam, zaszyć się w zakątku ogrodu i przeczekać do następnej północy z obawy o to, że moja dzika natura znowu weźmie górę. Orzeł zataczał koła nad moją głową, ciągle popiskując. Wiedziałam, że nie da mi spokoju, więc zebrałam się na odwagę i podążyłam za nim do pozostałych towarzyszy.

Para królewska oddaliła się do swoich obowiązków, jednak wszystkie inne elfy pozostały w ogrodzie. Orzeł przysiadł na gałęzi tuż nad głową niedźwiedzia, który na mój widok otworzył tylko jedno oko. Dzik ocierał się bokiem o jedno z drzew, na którym siedziała biała sowa, ze złożonymi skrzydłami i dziobem schowanym w pióra. Łania stała dumnie w cieniu jabłoni i patrzyła na mnie spokojnym wzrokiem, mimo tego wiedziałam, że ten spokój jest tylko pozorny.

Zrobiłam kilka kroków w jej stronę i pochyliłam pysk ku ziemi, jakbym chciała złożyć przed nią ukłon, w ramach przeprosin za tamto zdarzenie. Maginni również odpowiedziała skinieniem i ruszyła w stronę stołu. Odszukałam wzrokiem Amikala. Siedział na jednej z dużych poduszek z pucharem wina w ręce.

– Jest nasza mała kocica! – wykrzyknął i dał znak, bym podeszła bliżej. – Mam nadzieję, że już ci lepiej, bo nie chciałbym, żebyś wydrapała mi oczy. – Mrugnął do mnie wesoło

Otarłam się pyskiem o jego ramię, w ramach przeprosin, a wtedy poklepał poduszkę obok siebie. Usiadłam przy nim i zawinęłam dookoła siebie czarny ogon, którego końcówka wciąż wiła się w prawo i lewo.

– Mogę? – zapytał. Przez moment nie wiedziałam, o co mu chodzi, lecz poczułam delikatne muśnięcie futra na grzbiecie. – Jaka miękka. Muszę ci powiedzieć, że naprawdę robisz piorunujące wrażenie. Z jednej strony wiem, że ty, to ty, ale z drugiej, wydajesz mi się taka prawdziwa. Ciekaw jestem... – zawiesił głos i podrapał mnie za uchem.

Kłapnęłam pyskiem ostrzegawczo, więc szybko zabrał dłoń. W pierwszym odruchu wydało mi się to strasznie dziwne, jednak po chwili szturchnęłam elfa pyskiem i pozwoliłam, by głaskał mnie dalej. Zmęczenie wzięło nade mną górę i położyłam się obok, kładąc mu pysk na kolanach. Zamknęłam oczy i z ulgą stwierdziłam, że przyjaciel wciąż nie przestaje muskać mnie po grzbiecie. Zmęczenie ustępowało błogiemu odprężeniu. Przysypiałam, gdy rozbudził mnie jego cichy głos.

– Tancereczko, przestań mruczeć.

Z zażenowaniem, zdałam sobie sprawę z tego, że faktycznie z mojej krtanih, wydobywają się ciche, gardłowe pomruki. Próbowałam zapanować nad tymi odruchami, jednak dotyk elfa przynosił mi ogromne ukojenie. Na szczęście zapadłam w krótki sen, z którego wyrwał mnie głos Amikala.

– Jagoda, obudź się – powiedział, pociągając mnie za ucho. – Muszę iść na stronę, a ty leżysz na mnie tak długo, że niebawem zastanie nas noc. – Z niechęcią podniosłam się z poduszek i przeciągnęłam, robiąc koci grzbiet, co sprawiło, że Meliandra zachichotała pod nosem.

– To wprost niesamowite! – wykrzyknęła.

Dopiero teraz zauważyłam jej obecność. Rozejrzałam się pospiesznie, ale nie dostrzegłam Higgidona. Wiedziona głosem księżniczki, przeszłam wzdłuż stołu i wskoczyłam na jedno z krzeseł, na którym usiadłam, zawijając wokół siebie ukochany ogon. Powęszyłam za czymś do zjedzenia, jednak nie znalazłam niczego apetycznego. Nie było mięsa.

– Może winogronko? – zapytała Meliandra, podając mi miskę z owocami. Prychnęłam z pogardą.

– Służba, służba! Miseczka mleczka dla koteczka! – wykrzyknął Amikal, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że nie ma tutaj nikogo z usługujących.

Znów poczułam zew wolności. Chciałam biec.

꧁︵‿🟍‿︵꧂

Ciemność otuliła ogród, a wszystkie zwierzęta się ożywiły. Ptaki krążyły po niebie, niczym żaglówki dryfujące na spokojnym morzu. Dimissi pikowała w dół i lądowała na plecach niedźwiedzia, który próbował odganiać ją od siebie łapami. Po pewnym czasie znudziła się ciągłym atakowaniem brata i przysiadła na gałęzi, tuż obok czarnego kormorana.

Parros wędrował spokojnym i ociężałym krokiem po ogrodzie, nie spodziewając się mojego nagłego ataku. Skoczyłam na niego z góry, w momencie, gdy przechodził pod jedną z jabłoni i wylądowałam na jego grzbiecie. Siła mojego skoku sprawiły, że ugięły się pod nim nogi. Wykorzystałam ten moment, by kilka razy uderzyć go łapami w boki tułowia, jednak niedźwiedź poderwał się z rykiem. Odruchowo zacisnęłam pazury na jego futrze i nie potrafiłam ich rozluźnić. Samiec ryknął, przeturlał się na bok i przygwoździł mnie do ziemi. Próbowałam się wydostać, ale pazury zahaczyły się o sierść. Poderwał się raptownie i ryknął, gdy wyrwałam mu kawałek futra. Wepchnął łeb pod mój brzuch i podrzucił mnie w powietrze, jakbym była kociątkiem. Upadłam na bok, ale zanim zdążyłam się podnieść, niedźwiedź na mnie usiadł. Wystawał spod jego cielska jedynie mój ziejący ze zmęczenia pysk i ogon, nerwowo machający we wszystkich kierunkach. Orzeł wylądował na ziemi obok nas i urządził sobie zabawę, próbując dziobem złapać jego końcówkę. Elfy zanosiły się ze śmiechu, widząc moje próby wydostania się spod niedźwiedzia. Do moich uszu dotarło nawet wesołe parsknięcie Vertilla.

Zabawy nie miały końca i w tak wspaniałych humorach zbliżyliśmy się do zakończenia obchodów tego święta. Tej nocy, niebo również spowijały gęste obłoki zasłaniające gwiazdy i księżyc. W pewnym momencie dzik stanął pośrodku łąki i zakwiczał donośnie, jakby nas zwoływał. Wiatr rozwiał chmury, ukazując naszym oczom księżyc, którego blask oświetlił polanę. Zamrugałam kilkakrotnie i zachłysnęłam się powietrzem. Ludzka postać wydała mi się nienaturalna i obca.

– Moje córeczki! – Tata podbiegł i złapał mnie w ramiona. – Nie mógłbym być z was bardziej dumny. Orzeł i pantera, widzieliście? – zwrócił się do pozostałych animagów.

– W istocie, dostałyście niesamowite skóry – stwierdziła oschle Merila. – To może dawać nam nadzieję na równie wspaniały talent magiczny, ale zobaczymy, co przyniesie los.

Wszyscy po kolei podchodzili do nas z gratulacjami, a kiedy była kolej Maginni, oblałam się rumieńcem.

– Najmocniej przepraszam za moje zachowanie, Maginni. Nie potrafiłam nad sobą zapanować.

– W naszym świecie jest to normalne i naturalne. Przygotowywaliśmy się na to. Nie trap się tym, ponieważ w żaden sposób mnie nie uraziłaś. – Uśmiechnęła się promiennie. – Zresztą, nie dałabyś sobie rady, z niedźwiedziem.

– Zgadza się. Ciesz się, że ojciec cię powstrzymał, nim wpadłaś w moje łapy – odparł Parros zuchwale. – Dimissi też się nie popisała statecznością. Odleciała poza granicę miasta, w głąb lasu. Wszyscy animagowie udali się na poszukiwania. Muszę przyznać, że zaczynałem się o nią martwić. Choć najbardziej zląkłem się, gdy zobaczyłem, jaką dostałaś skórę. Obawiałem się, że narobisz nam wstydu.

– Jak to? – Spojrzałam na niego zaskoczona.

– Sama wiesz, jak zachowują się koty i jak baaardzo dbają o swoją higienę osobistą. Obawiałem się, że podniesiesz łapę i...

– Parros! – krzyknęła oburzona mama, lecz zagłuszył ją śmiech wszystkich zebranych. 

***

Jagoda odetchnęła z ulgą, gdy wreszcie dostała skórę. Może wreszcie uwierzy, że jest godna posiadania talentu magicznego?

Jak się wam podobają skóry Dimissi i Jagody?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro