Rozdział XX cz. 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

- Jakie wieści? - Jej zimny głos wyrywa mnie z okowów śmierci, która po raz setny, albo tysięczny zasadza na mnie sidła.

- Pani, wszystko idzie po twojej myśli i rodzeństwo niedługo powróci do królestwa elfów - mówi Tyremon, żywiołak, którego kiedyś darzyłem tak wielkim szacunkiem.

- Wspaniale, chociaż raz te odmieńce się na coś przydadzą. - W jej głosie słyszę odrazę. - Każ jednemu śledzić dziewczynę. Niech zdaje ci raporty. Kiedy przyjdzie czas, zaatakujemy ich i zmusimy do działania. W międzyczasie postaraj się dalej uprzyjemniać życie tym plugawym elfom. Pożałują, że kiedykolwiek mieli czelność wtrącić się w sprawy animagów.

***

Wypatrywałam znajomej okolicy, ale od lasu elfów dzieliło nas jeszcze jedno wzgórze, przesłaniające widok na dolinę. Dopiero w niej zaczynała się żyzna ziemia i soczyście zielona trawa. Oddalaliśmy się od pustyni, jednak nawet równiny zamieszkałe przez grudów zdawały się tonąć w letnim skwarze. Suche powietrze drażniło mi płuca. Od świtu nie dotarł do nas nawet najmniejszy powiew wiatru, zupełnie jakby świat pogrążył się w stagnacji.

Dotarliśmy na szczyt, gdy niebo zaczerwieniło się od ostatnich promieni zachodzącego słońca. Jako pierwsza na wzniesienie wjechała Dimissi i zatrzymała konia w miejscu, z takim impetem, że stanął dęba. Zrównałam się z nią i wciągnęłam powietrze ze świstem, nie mogąc wydusić z siebie nawet jednego słowa.

Cała równina, która kiedyś pokrywały trawy i krzewy, zamieniła się w rozległe pogorzelisko. W oddali dostrzegłam miejsce, w którym kiedyś rozpoczynał się las i zorientowałam się, że sporą część granicy strawił ogień. Ziemia przypominała brunatno-szare morze. Czarne kikuty wypalonych drzew sterczały z niego niczym maszty wraków.

- Co za potworność! - W oczach mojej siostry dostrzegłam łzy niedowierzania i złości. - Wszystkie te rośliny, zwierzęta... tyle istnień.

- Czy to... - mruknęłam, nie mogąc oderwać wzroku od zniszczeń.

- Animagowie - dokończył za mnie brat. - To nie leży w ich naturze. Teraz jestem niemal pewien, że grudami ktoś steruje. - Parros zacisnął szczęki z wściekłością i ponaglił Tarana do marszu. - Tej nocy nie robimy postoju. Pojedziemy stępem, żebym mógł nas chronić tarczą.

Przemierzaliśmy pogorzelisko w zupełnej ciszy, przytłoczeni żalem i ogromem zniszczeń. Obserwowaliśmy ptaki i psowatych padlinożerców, którzy ucztowali na niedopalonych truchłach zwierząt. Dimissi rozglądała się uważnie, ale ani razu nie zsiadła z konia. Nie miała kogo ratować. Zgarbiła się i niemal zapadła w siodle, jakby przygniótł ją ciężar zmarłych istot.

Letnie noce stawały się coraz krótsze, mimo to zaskoczyło mnie, że słońce majaczyło na wschodzie, rzucając rubinową poświatę na opustoszałą okolicę. Noc minęła mi szybciej, niż mrugnięcie okiem. Gdy dotarliśmy do miejsca, gdzie kiedyś rozpoczynał się las, było już na tyle jasno, że mogliśmy dokładnie obejrzeć ogrom zniszczeń, mimo że dym ciągle wisiał w powietrzu. Stanęliśmy na granicy i z przerażeniem chłonęliśmy wzrokiem to, co z niej zostało.

W miejscu dawnego boru tkwiły czarne kikuty, niczym włócznie wbite w ziemię. Podmuchy wiatru niosły ze sobą coraz okropniejsze zapachy, od których żołądek wywracał mi się na drugą stronę. Po raz pierwszy pożałowałam, że mam tak wyostrzone zmysły. Dimissi zakryła usta dłonią i z rozpaczą w oczach, przypatrywała się zwłokom łani i jej dwójki młodych, leżących opodal.

- Oby bogowie przynieśli ukojenie waszym duszom - wymamrotała pod nosem.

- A wasze ciała odnowiły się dla tego świata - dokończył Parros.

Ruszyliśmy stępem przez wymarły las, uważnie wybierając drogę, by żadna ze sterczących gałęzi nie zraniła wierzchowców. Otaczała nas aura śmierci, tak dotkliwa, że niemal czułam, jakby niewidzialne dłonie ściskały mnie za serce, miażdżyły płuca, otulały mózg. Ogrom cierpienia mnie otumanił, a magia uzdrawiania aż wrzała, próbując wydostać się na wolność.

- Pożar zaczął się przy tamtym wzniesieniu, najpewniej zaraz po naszym wyjeździe - wyjaśnił brat. - Ale to...

- To się stało niedawno, prawda? - wtrąciła się Dimissi. - Zaraz przed naszym powrotem.

- Obawiam się, że tak. Nawet teraz czuć żar tlący się w spalonych drzewach.

- Czemu elfy nie zareagowały? Przecież pożoga sięgnęła, aż za ich granice - rozważała Dimissi. Jej słowa ledwie do mnie docierały, przez bzyczenie i iskrzenie magii, ogarniające mój umysł. - A animagowie, którzy zostali w stolicy?

- Jeden mag ognia nie zdołałby ujarzmić takiego żywiołu. Choć, to ... dziwne - odparł w zamyśleniu. - Przez całą zimę, padało obficie. Upały nie powinny być jeszcze tak dotkliwe. Co prawda, to mogło spotęgować skutki pożaru, jednak wątpię, by jego przyczyny były naturalne. Obstawiam wrogich animagów.

Ostatnie słowa brata sprawiły, że odruchowo rozejrzałam się po pogorzelisku, w poszukiwaniu zagrożenia. Kruki krążyły po nieboskłonie i krakały nad znalezionymi padlinami. Wiatr wzmógł się i rozsypywał po okolicy tumany popiołu, oraz zwęglone kawałki roślin.

Dojeżdżaliśmy do linii drzew, gdy Parros zatrzymał się raptownie i dał znak, byśmy uczyniły to samo. Zamknął oczy i kręcił głową to w prawo to w lewo, jakby lustrował spojrzeniem okolicę, mimo zaciśniętych powiek.

- Za mną! - krzyknął.

Zwrócił konia w stronę południa i pomknął wzdłuż linii drzew. Nasze wierzchowce wykrzesały z siebie resztki sił i pognały przed siebie, nie zważając na niebezpieczne podłoże.

- Kilkadziesiąt stai dalej oddział elfów walczy z grudami - wytłumaczył Parros podczas mentalnego połączenia. - Te kreatury mają przewagę liczebną. Musimy pomóc, inaczej wyrżną ich w pień. Jestem wyczerpany, ale będę was chronił tarczą z oddali. Dimissi ma strzelać z łuku i leczyć rannych.

- Co mam robić? - zapytałam, nie mogąc ukryć zdenerwowania.

- To, do czego stworzyli cię bogowie! Walczyć!

Chciałam jeszcze o coś zapytać, jednak brat umknął z mojego umysłu. Gdy minęliśmy zakręt, naszym oczom ukazało się kłębowisko grudów. Nacierali chaotycznie na kilku elfów, stojących plecami do siebie. Stworów było co najmniej pięć albo sześć razy więcej, dlatego tworzyli wokół rycerzy ciasny pierścień.

- Zabili jedną trzecią grudów, ale są na skraju wyczerpania - krzyknął Parros. - Amikal mówi, że...

- Amikal?! - krzyknęłam.

Strach przeszył mi pierś niczym piorun. Pogrążyłam się w żalu i zapomniałam, że mój przyjaciel objął funkcję dowódcy straży. Jego imię wybrzmiewało w moim umyśle w rytmie galopującego Grawera. Spięłam konia, by pobiegł szybciej, ale nie miał sił, by przyspieszyć.

Dimissi zrównała się ze mną i położyła dłoń na szyi mojego wierzchowca, a ten parsknął z zadowoleniem i przeszedł do cwału. Byłam już blisko, gdy dostrzegłam sylwetkę walczącego przyjaciela i rozpoznałam siedmiu pozostałych mężczyzn. Ujrzałam, jak opierają się atakom tych kreatur ostatkiem sił i wpadłam w szał. Magia zagrzewała mnie do walki od środka. Niema, choć głośniejsza niż stado wygłodniałych szakali.

Zepchnęłam strach na granicę podświadomości i pognałam konia w sam środek walczących. W ostatnim momencie skręciłam i wyskoczyłam w powietrze. Grawer odbiegł na bezpieczną odległość, a ja wylądowałam na plecach najbliższego gruda. Zatopiłam sejmitar w szyi pokrytej grubą wężową łuską. Siła skoku sprawiła, że wbiłam cielsko potwora w ziemię.

Obie strony przestały walczyć. Grudowie badali wzrokiem otoczenie, jakby spodziewali się przybycia kolejnych wojowników, ale kiedy dotarło do nich, że nie nadejdą, rzucili się do ataku. Pierwszych czterech zabiłam w mgnieniu oka, jednak dwóm udało się przebiec obok. Już mieli uderzyć na grupę elfów, gdy niespodziewanie odbili się od niewidzialnej ściany i upadli na ziemię z łoskotem.

- Wszyscy do mnie! - krzyknął Amikal. - Pod tarczę!

Walczyłam z tymi kreaturami i kątem oka obserwowałam, jak szarżują na magiczną osłonę. Falowała od uderzeń potworów, ale Parros ciągle ją wzmacniał. W całym tym zamieszaniu zdołałam dostrzec Dimissi, która stanęła na grzbiecie galopującego konia i zataczała kręgi wokół grudów, wystrzeliwując ich z łuku. Strzały śmigały w powietrzu raz za razem, trafiając w przeciwników.

- Nie wiem, jak długo wytrzymam. - Usłyszałam w myślach głos brata. - Postaraj się przyspieszyć.

- Robię, co mogę - odparłam, ale brat wrócił już do swojego umysłu.

Warkot rozwścieczonych potworów mieszał się z odgłosami walki. Broniłam się i cięłam sejmitarami na oślep, odpierając ataki z kilku stron. Brunatna posoka ochlapywała mi twarz i przysłaniała widoczność. Magiczne rozbłyski tarczy świadczyły o tym, że brat tracił siły.

Potrafię być szybsza, tylko muszę się skupić.

Może uczynił to strach o życie przyjaciela, wola walki, lub chęć zemsty, ale zdołałam scalić zmysły. Cały świat oprócz mnie zwolnił. Grudowie zastygli niczym posągi. Przebiegłam przez pole walki i pozbawiłam życia kilkudziesięciu potworów. Starałam się zadawać pewne i skuteczne ciosy, by ograniczyć ich cierpienie. To mogło trwać krócej, niż jedno uderzenie strwożonego serca. Straciłam na moment koncentrację i wróciłam zmysłami do normalności. Potwory, którym poderżnęłam gardła, padły na ziemię. Wyglądali, jakby śmierć zdmuchnęła ich jednym oddechem.

Elfy stały bez ruchu, oniemiałe z wrażenia i rozglądały się po pobojowisku. Pozostali grudowie nie przestawali atakować. Śmierć towarzyszy jeszcze bardziej ich rozjuszyła.

- Dimissi zajmij się rannymi, Lavirra... - Parros nie dokończył zdania, ponieważ zemdlał i upadł w pogorzelisko.

Ruszyłam w kierunku brata, ale jeden z ocalałych grudów zaszedł mnie z boku i ranił w udo. Straciłam równowagę i upadłam w czarny pył. Zablokowałam ciosy sejmitarami, ale nadciągnęły jeszcze trzy potwory. Nie zdołałam scalić zmysłów. Od Parrosa dzieliło mnie ponad trzydzieści kroków, a widziałam, że biegnie ku niemu kilku napastników. Elfy, które chciały mu pomóc, zostały zablokowane. Tylko Amikal zdołał minąć walczących, jednak był ranny i nie poruszał się wystarczająco szybko. Wiedziałam, że jeżeli czegoś nie zrobię, stwory dopadną mojego brata.

Zamknęłam oczy i sięgnęłam ku magii, która już od dłuższego czasu upominała się o uwolnienie. Mrowiło mnie całe ciało. Moc buzowała, jakby we wzorach rozgorzała rwąca rzeka lawy. Zadziałałam instynktownie. Wyobraziłam sobie, że odpycham od siebie wszystkich czterech napastników. Usłyszałam trzask łamanych kości. Rozejrzałam się gotowa do walki, ale stwory już nie biegły w moją stronę. Magia odrzuciła je na boki, jak grudki ziemi. Jeden z nich wił się z bólu i jęczał, ale rycerz już biegł, by ukrócić jego cierpienia.

Dudnienie masywnych butów wprawiło w drżenie ziemię, gdy grudowie popędzili w kierunku Parrosa. Wyrzuciłam przed siebie dłonie. Z moich nadgarstków buchnęło błękitne światło, a dwa potężne strumienie powietrza w ostatnim momencie odrzuciły potwory od brata. Byłam na tyle daleko, że nie wyrządziłam im krzywdy, jednak zyskałam na czasie. Amikal zabił ich, zanim zdążyli podnieść się z ziemi.

- Dwóch ucieka! - Jeden z elfów wskazał ręką w kierunku grudów, którzy zdążyli już oddalić się na kilka stai i prawie zniknęli za zakrętem.

- Nie mogą zbiec! - krzyknął Amikal. Rozglądnął się, ocenił nasze szanse i przeklął siarczyście.

Dimissi leczyła jednego z rannych elfów, rycerze nie mieli już strzał, a konie odbiegły od pola walki.

Nie mamy szans ich dogonić, chyba że...

- Pilnuj ich - poleciłam przyjacielowi i zrobiłam coś, o czym marzyłam od ponad dwóch tygodni.

Przemieniłam się w panterę i pomknęłam w stronę lasu, w ślad za uciekinierami. Charakterystyczny zapach skór i krwi był tak intensywny, że nie miałam problemu ze znalezieniem stworów w gęstwinach i już po chwili deptałam im po piętach. Mieli na tyle rozumu, by uciekać, ale niestety nie wystarczająco, by się odpowiednio ukryć. Podczas gdy oni biegli na oślep, wpadali na krzaki i chaotycznie szukali kryjówki, ja dokładnie wiedziałam jakiego celu chcę dosięgnąć.

Krtani.

Silnymi łapami odepchnęłam się od szeleszczącej ściółki i wyskoczyłam do przodu na bliższego przeciwnika. Powaliłam go na ziemię, ale zamiast się przy nim zatrzymać, od razu ruszyłam na drugiego, by nie uciekł za daleko. Już miałam się zmienić, by dobyć sejmitarów, gdy poczułam zew skóry. Pierwotne żądze przejęły nade mną kontrolę.

Domagały się krwi.

Zatopiłam kły w szyi stwora i zacisnęłam je na miękkim organie w kształcie rurki. Szarpnęłam i wyrwałam kawałki skóry wraz z wnętrznościami. Krew buchnęła mocnym strumieniem i ochlapała moje lśniące futro. Potwór upadł na ziemię, wijąc się w konwulsjach. Drugi poderwał się do ucieczki, ale zdążyłam złapać go za nogę pazurami. Upadając, przetoczył się na plecy i upuścił miecz, dlatego skorzystałam z okazji i od razu rzuciłam się mu do gardła.

Miał na sobie gruby łańcuch, który blokował moje kły, dlatego nie zdołałam go zranić, ale chociaż mogłam go przytrzymać. Na szczęście natura wyposażyła mnie w dwie silne, tylne łapy. Rozorałam pazurami twardą skórę napastnika i dostałam się do ciepłych wnętrzności. Stwór wił się, charczał i okładał mnie pięściami, jednak byłam tak pogrążona w szale, że nie czułam bólu. Drapałam tak długo, aż przestał się szamotać i skonał.

Odsunęłam się na bok i przybrałam ludzką postać. Oparłam się o drzewo, próbując złapać oddech. Spojrzałam na ubranie oraz dłonie, pokryte krwią i sadzą. Nie mogłam się ruszyć, mimo iż marzyłam, by strząsnąć z siebie dowdody i ciężar swoich czynów. Trzęsłam się ze strachu, ale nie o swoje życie. Bałam się sama siebie.

Co ja zrobiłam?

Co ja zrobiłam?

- Jagoda? - odwróciłam się zaskoczona, słysząc znajomy głos.

- Maginni? Co ty tutaj robisz?- zapytałam, gdy ta wyłoniła się zza krzaków, przypatrując się pobojowisku.

- Byłam po drugiej stronie pogorzeliska, by ocenić stopień zniszczenia lasu i wtedy zobaczyłam, jak galopujecie na południe. Zaniepokoiło mnie, że nie zmierzacie prosto do miasta. - Maginni dopiero wtedy dostrzegła martwych grudów. - Jesteś cała w... nie widać nawet kawałka twojej skóry. Nic ci nie jest? Jesteś ranna?

Spłonęłam rumieńcem i najchętniej zapadłabym się pod ziemię, ale ponieważ nie było to możliwe, schowałam twarz w dłonie. Pierwsza kropla spłynęła między palcami, a potem nie mogłam już zapanować nad potokiem łez.

- Ja... Ja chciałam ich tylko dogonić i zabić w normalny sposób. Gdy zamieniłam się w panterę ... - jąkałam się i nie mogłam znaleźć słowa.

- Dlaczego się tłumaczysz?

- Zamordowałam ich. Tak okrutnie...

- To była walka, a nie morderstwo.

- Ale to było straszne. Brutalne!

- Och, wręcz przeciwnie - odparła Maginni i ujęła mnie za trzęsące się dłonie. - To, co zrobiłaś, było zupełnie naturalne. Zabiłaś przeciwnika, używając zdolności swojej zwierzęcej postaci. Gdy jesteśmy w skórach, znajdujemy się bliżej natury, dlatego budzą się nasze pierwotne instynkty. Z czasem nauczysz się nad nimi panować, ale to nie znaczy, że masz je zupełnie zagłuszać. - Maginni uśmiechnęła się na widok mojej zdziwionej miny. - Dostaliśmy możliwość przemiany, by móc wczuć się w położenie drugiej istoty. Jako animagowie często walczymy w swoich skórach i jest dla nas zupełnie normalne, że używamy do tego kłów, pazurów, łap czy też dziobów. Nawet mała, niepozorna istota walczy o życie, gdy grozi jej niebezpieczeństwo.

Wzdrygnęłam się, gdy usłyszałam szelest. Liście paproci, rosnącej obok miejsca, w którym siedziałam wydłużyły się. Patrzyłam jak urzeczona, gdy powiększyły się niemal dwukrotnie. Nie opierałam się, gdy otarły łzy z mojej twarzy.

- A teraz chodź. Sprawdzimy, czy twoim bliskim nie grozi już niebezpieczeństwo.

Pokiwałam głową, ale wciąż byłam zbyt oszołomiona, by pojąć sens słów żywiołaczki. Moje sumienie było głośniejsze, niż jej tłumaczenia. Zdołałam jedynie powiedzieć, jakie straty odniósł oddział i zamilkłam. Maginni poleciła, bym udała się do pozostałych i pobiegła w głąb lasu.

Kiedy dotarłam na miejsce bitwy, Parros odzyskał świadomość, a Dimissi leczyła elfa. Na mój widok wszyscy rycerze podnieśli rwetes. Wiwatowali i dziękowali. Ich entuzjazm był niczym kropla miodu spływająca po bryle jałowej ziemi złożonej z warstw żalu, wyrzutów sumienia, wstydu i cierpienia.

- Jest moja wybawicielka. Władczyni powietrza! - Amikal rozłożył ramiona w teatralnym geście.

Podbiegłam do mężczyzny i rzuciłam się mu na szyję. Zaśmiał się i odwzajemnił uścisk, mimo zaskoczonych spojrzeń jego podwładnych. W świecie elfów, takie gesty były niemal nie do pomyślenia, jednak traktowałam Amikala nie jako kandydata na męża, ale jako przyjaciela, nawet brata.

- Tak się cieszę, że nic ci nie jest. Co z nim? - Wskazałam głową na rannego elfa leżącego na trawie.

- Dimissi zatrzymała krwotok wewnętrzny i naprawiła cześć szkód, ale jego obrażenia są rozległe. Obawiam się, że nasza uzdrowicielka nie ma już więcej mocy.

Spojrzałam pytająco na bladą siostrę, ale pokręciła głową, dając mi znak, bym nie podejmowała próby leczenia. Musiałam przyznać, że skoro to zadanie przerosło Dimissi, to ja tym bardziej nie miałam szans. Zauważyłam, że Maginni wróciła się do lasu i teraz szła ku nam z prowizorycznymi noszami stworzonymi z gałęzi i pnączy.

Amikal skinął na rycerza stojącego opodal i razem podeszli do elfów, którzy zmarli tuż przed naszym przybyciem. Podnieśli ich z ziemi i przenieśli na prowizoryczne nosze, które przywiązali do Joja. Mój przyjaciel kulał i zaciskał zęby z bólu, jednak wolał osobiście zająć się poległymi towarzyszami, mimo iż jako dowódca, mógłby jedynie wydać rozkazy. Za to właśnie cenili go rycerze. Wiedziałam, że darzyli go pełnym szacunkiem i zaufaniem, a w razie potrzeby oddaliby za niego życie.

Dimissi i Parros byli wykończeni, dlatego wsiedli na swoje konie i ruszyli wolnym tempem. Maginni podążała przed Parrosem i za pomocą swojej mocy usuwała z drogi wszelkie przeszkody, tak by nosze nie podskakiwały na wybojach. Nie tylko elfy były zafascynowane tym widokiem, ponieważ ja także nie mogłam oderwać od niej wzroku. Spod stóp żywiołaczki uciekały spalone odłamki drzew, korzenie i kamienie, a ziemia wygładzała się do tego stopnia, że nie było na niej nawet najmniejszej wypukłości. Kiedy weszliśmy w las, przywołała na drodze miękki mech, który amortyzował wszelkie wstrząsy.

Szłam obok swojego konia, do którego przytroczone były nosze i wprost nie mogłam się oprzeć, by nie dotknąć tego zielonego puchu. Zatrzymałam się na moment i zatopiłam w nim palce. Poczułam delikatne pulsowanie magii, które za moment zniknęło, tak samo jak mech, który dosłownie zapał się pod ziemię.

- Amikalu, czy mógłbyś nam powiedzieć, co się wydarzyło podczas naszej nieobecności? - Parros z trudem trzymał plecy prosto, ale jego głos był jak zwykle zdecydowany.

- Cóż, zaraz po waszym wyjeździe powróciła do nas okropna susza. Nie widziałem takiej... - Amikal się zastanowił. - chyba nigdy. Nastąpił pierwszy pożar, ale uznaliśmy go za najzupełniej naturalny, w tych warunkach. Księżniczka Maginni miała na ten temat inne zdanie, wybrała się na zwiady i wróciła z zaskakującymi informacjami. Zanim jednak zdążyliśmy zareagować, nadszedł kolejny, dużo większy ogień i wypalił całą równinę, aż do linii lasu. Wtedy wzmocniliśmy nasze patrole i odnaleźliśmy pierwsze ślady grudów. Niestety przedwczoraj zostaliśmy zaatakowani, musieliśmy wrócić do zamku, by wzmocnić oddział, a wtedy nadszedł ostatni pożar. Gdyby nie interwencja księcia Nobossa i pomoc animagów, obawiam się, że mogłoby dojść do jeszcze większej tragedii.

- Noboss od kilkunastu dni wędruje po okolicy, próbując odnaleźć... - Maginni wymownie zawiesiła głos. - przyczyny tak nagłych upałów.

- Zatem nie było go w zamku? - zapytałam. Ciekawiło mnie, czy jego „sprawdzanie okolicy" nie pokryło się z burzą piaskową.

- Każdego dnia wylatywał w inną część krainy, ale wracał do zamku na regenerację. - Maginni obróciła głowę i przyjrzała się mi uważnie.

- A Harriver? Pomagał w patrolowaniu okolicy, czy... - Zanim zdążyłam dokończyć zdanie, brat obrzucił mnie ostrzegawczym spojrzeniem. Nie miał siły na nawiązanie kontaktu umysłowego, jednak z jego miny wyczytałam, że nie byłby zadowolony z moich nieudolnych podchodów.

- Harriver towarzyszył patrolowi, który udał się na południe. To tam przeniosły się główne walki. Nie spodziewałam się, że tutaj przybędzie tak liczny oddział grudów. - Kiwnęłam głową i uśmiechnęłam się, jednak widziałam, że moje pytania wzbudziły w niej ciekawość. - Czy coś się stało?

- Porozmawiamy o tym później - odrzekł brat, a Maginni przestała dopytywać.

- Czemu nie wsiadasz na konia? - Amikal zrównał się ze mną i kuśtykał u mojego boku.

- Jest wykończony podróżą, nie chce mu dodawać kolejnych ciężarów - odparłam, a elf pokiwał głową ze zrozumieniem.

- Oby Pan Koń wrócił do zamku - westchnął.

- Pan Koń? - Spojrzałam na niego raptownie i zmarszczyłam czoło. - Nazwałeś swojego ogiera, Pan Koń?

- A jakże! Dostojne imię, nie uważasz?

Parsknęłam zduszonym śmiechem i trzepnęłam go w ramię. Szybko tego pożałowałam, gdy syknął z bólu, stawiając kolejny krok.

- Wybacz, twoja rana? Może mogłabym ją obejrzeć?

- Musiałbym do tego ściągnąć spodnie? - zapytał z typowym dla siebie uśmiechem, rozweselając pobratymców. Nawet ranny na noszach się uśmiechnął.

- To nie będzie konieczne - odparłam szeptem i położyłam dłoń nad jego rękawicą w miejscu, gdzie miał odsłonięte ciało. - Pozwolisz, że spróbuję czegoś innego? - Posłałam mu wymowne spojrzenie. Wyglądał na nieco zdezorientowanego, ale niepewnie skinął głową.

Zamknęłam oczy i zaczerpnęłam magii, którą sięgnęłam w głąb jego ciała. Czułam się nieswojo, gdy penetrowałam wszystkie zakamarki organizmu, zupełnie jakbym naruszała prywatność elfa. Starałam się jak najszybciej dotrzeć do celu, zanim moce spłatają mi figla. Kiedy tylko zbliżyłam się w okolice prawej nogi, poczułam ogromny ból i natychmiast się przed nim zablokowałam, jednak musiałam do tego użyć ogromnych pokładów energii. Ostrze, którym został zraniony, złamało się i kawałek nadal tkwił wewnątrz. Rana nie wyglądałaby tak groźnie, gdyby nie fakt, że odłamek utkwił obok tętnicy i przy wyciąganiu, na pewno by ją zahaczył. Wiedziałam, że lepiej będzie, gdy zostanie w środku, ponieważ mogłabym nie opanować tak mocnego krwotoku, a Dimissi była zbyt słaba, by mu pomóc. Wykrwawiłby się.

- Rana jest poważna, po powrocie musi się nią zająć Merila. Ostrze jest brudne i niedługo wda się infekcja. Nie wiem, jak nad nią zapanować, dlatego pokażemy cię wyszkolonemu uzdrowicielowi.

Zaczerpnęłam od siebie mocy i posłałam w okolice rany, otaczając ją niczym kokon. Efekt był natychmiastowy, Amikal westchnął z ulgą i zerknął na mnie zaskoczony

- Coś ty zrobiła?

- Jestem w stanie jedynie złagodzić twój ból, inaczej nie dotarłbyś do zamku.

- Rozumiem, ale... - Amikal wyglądał na skołowanego i zmarszczył brwi w zastanowieniu. - Jednak nie rozumiem. Posiadam ogólną wiedzę na wasz temat i nie pojmuję, w jaki sposób mnie leczysz, skoro podczas walki użyłaś powietrza, do odtrącenia przeciwników. Myślałem, że...

- To ty masz moc?! - wykrzyknęła Maginni i stanęła w miejscu, a jako że szła pierwsza, zatrzymała się cała grupa. - Jak to jest możliwe?

Podeszła do mnie i uważnie przyjrzała się twarzy pokrytej krwią i popiołem. Ujęła mnie za dłonie, przeciągnęła opuszkami palców po wzorach na nadgarstkach i przedramionach. Spojrzała na mnie raptownie wzrokiem pełnym strachu.

- To także wolelibyśmy omówić na osobności. - Brat posłał jej wymowne spojrzenie, przed którym nie chciała się ugiąć.

W końcu ruszyła przed siebie i powróciła do oczyszczania drogi z kamieni i korzeni.

- Niech matka bogów ma nas w swojej opiece... - Maginni wzniosła oczy ku niebu i szeptała pod nosem słowa modlitwy.

- Opowiesz mi wszystko później prawda? - zapytał mój przyjaciel. - Jestem ciekawy, jak to jest mieć te wasze zdolności.

Skupiałam się na wysyłaniu magii w kierunku jego rany, więc jedynie skinęłam głową. Bałam się, że gdy wypowiem choćby słowo, to stracę koncentrację. Maginni ciągle zerkała przez ramię w moim kierunku. Atmosfera wokół nas zgęstniała, co nie uszło uwadze elfów.

- Widzę, że teraz nic się nie dowiem, ale pozwolisz, pani, że umilę ci czas podróży zajmującą rozmową. - Amikal przybrał typowy dla siebie ton udawanej powagi. - Otóż przegapiliście święto Pierwszego Dnia Lata i wspaniałą imprezę, której końca niestety nie pamiętam, toteż za wiele wam nie opowiem.

- Chętnie zdradzę, jak skończył nasz dowódca - wtrącił ze śmiechem jeden z rycerzy.

- Milcz, Melinorze, bo każę ci wynosić łyżeczką gnój z obory - odparł Amikal z udawanym gniewem, jednak wiedziałam, że w jego drużynie panują braterskie warunki, mimo różnic w randze. - Tydzień temu przyjechała do nas delegacja elfów z południa, z darami dla narzeczonej pary i ich także ugoszczono wspaniałą wieczerzą. Właściwie można powiedzieć, że urządzono kolejne przyjęcie zaręczynowe, o którym także wam nie opowiem, bo na nim nie byłem.

Pokręciłam głową nie mogąc zrozumieć, jak może żartować w takiej chwili. Przechylił głowę, by spojrzeć mi w oczy, ale najwyraźniej nie spodobało mu się to, co ujrzał. Westchnął i pogładził mnie po ramieniu z czułością. Zawsze potrafił mnie rozweselić, ale tym razem się mu nie udał.

- Zaraz po twoim wyjeździe zaczęli się razem pokazywać i gruchać jak gołąbki - wyszeptał tak, by kolejne zdania dotarły tylko do moich uszu. - Meliandra wpatruje się w niego maślanymi oczami i to mnie wcale nie dziwi, ale on także zachowuje się, jakby był zakochany. Tylko że ja go dobrze znam i nie wierzę w te gierki. - Zerknęłam na niego z obojętnością. Starałam się nie utracić kontaktu magicznego. - Chciałbym wiedzieć, co on tak naprawdę kombinuje.

- Amikalu mnie to nie obchodzi - sapnęłam i na moment urwałam więź. Elf upadł na kolano, gdy zalała go nagła fala bólu. - Oj, przepraszam cię! - Chwyciłam go za ramię i ponowiłam kontakt. - Będzie mi łatwiej, jak przestaniesz mnie wytrącać z równowagi. Im też powinieneś dać spokój.

- To jest... mój brat - wymamrotał z trudem, ale po kilku głębszych oddechach dodał. - ale to o nią się martwię. Nie chce, by ją skrzywdził. Muszę poprosić Parrosa by zaglądnął do jego umysłu, może wtedy wyszłoby na jaw, jakie naprawdę ma zamiar.

- Tak nie można! - krzyknęłam i od razu zorientowałam się, że weszłam do jego umysłu.

- Co tu robisz? - krzyknął zaskoczony, gdy kolejna fala bólu go sparaliżowała.

- Nie wiem, nie chciałam się tu znaleźć. To chyba dlatego, że trzymam cię za rękę i leczę. Inne moce także się uaktywniły, a ja nie wiem, jak je kontrolować. Przepraszam - próbowałam się tłumaczyć, ponieważ wyraźnie wyczułam u mojego przyjaciela niezadowolenie.

- Przy was animagach, nie można mieć prywatności - odparł z przekąsem. - Już trudno. Tak nawet jest lepiej. Poplotkujemy sobie gdy będę na patrolu. Tylko bardzo cię proszę, zapowiadaj się, zanim wtargniesz do mojego umysłu. Wolałbym, żebyś mnie nie szpiegowała..

- Oczywiście! Obiecuję, że nie będę nadużywać gościny. Nie chce trafić na jakieś sprośne myśli.

- To lepiej nie wchodź tutaj wcale.

Przez dalszą część drogi szeptał o tym, co się działo podczas mojej nieobecności. Niestety z tego co ustaliliśmy, było wręcz niemożliwe, by którykolwiek z animagów brał udział w ataku na pustyni. Z jednej strony mi ulżyło, ponieważ nie wierzyłam w winę Maginni i Nobossa, a z drugiej wciąż upierałam się, że to Hariver napadł mnie w grocie. Niestety Amikal twierdził, że sam z nim rozmawiał cztery dni temu w zamku, więc nie było szans, aby dotarł tu tak szybko.

***

Moi drodzy, wracamy do elfów, ale czy na długo?

Jak widzicie wrogowie nadal czają się w ukryciu i czekają... Tylko na co?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro