ROZDZIAŁ 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

ROZDZIAŁ 2

288 dni

Pięć miesięcy.

Pięć miesięcy zajęło mi wyjście z czarnej dziury rozpaczy. Tak naprawdę to zostałam z niej wypchnięta przez przyjaciół, którzy w tym czasie bardzo mi pomagali. Gdyby nie oni to pewnie nie udałoby mi się nawet wstać z łóżka, do którego prawie przyrosłam. Przez pewien czas miękka pościel była dla mnie jak kokon, z którego nie potrafiłam się wydostać.

Na pogrzebie usłyszałam, że z każdym dniem będzie łatwiej. Że ból będzie stopniowo słabnąć.

Kłamali.

Każdy poranek był dla mnie jedynie coraz większym cierpieniem.

Najtrudniej było przez pierwszy miesiąc. Wylałam z siebie tyle łez, że mogłabym zapełnić sztuczny zbiornik wodny. A gdy już ich zabrakło to po prostu leżałam wpatrując się tępo w sufit albo spałam. Uwielbiałam spać. Tylko wtedy nie czułam bólu, który pochłaniał każdą komórkę mojego ciała. W snach wszystko było idealne; nie czułam bólu, smutku, ani strachu.

Tak więc równo trzydzieści pięć dni nie wychodziłam z domu.

W drugim miesiącu, po kilkudziesięciu dniach wmuszania w siebie papek i płynnego jedzenia, zaczęłam odczuwać głód, dzięki któremu chętniej jadłam, a nawet przygotowywałam samodzielnie posiłki. Pojawiła się również potrzeba wyjścia na zewnątrz. Pewnego ranka po prostu otworzyłam oczy i zapragnęłam znów poczuć rześki wiatr smagający skórę.

Nadal nie było mowy o wybraniu się do miasta – wszędzie widziałam kogoś, kto mógłby chcieć mnie zaatakować. Odważyłam się jedynie wyjść do ogrodu, gdzie czuwała nade mną Pianka i dwoje przyjaciół, opiekujących się mną każdego dnia.

Nie wierzyłam w Boga, niebo czy piekło, ale jeśli coś takiego rzeczywiście istniało, to ta trójka była zesłanymi dla mnie aniołami.

Potem zaczęłam czuć coś więcej, niż tylko obezwładniającą rozpacz. Pewnego dnia podczas odwiedzin Vivien i Theo, które nagle stały się rytuałem, chłopak palnął jakiś durny żart, który zwyczajnie mnie rozbawił. Parsknęłam śmiechem, co według tej dwójki było przełomowym krokiem w mojej żałobie. I chyba rzeczywiście zrobiło mi się lżej na sercu w tamtej chwili. Moja dusza powoli odradzała się z popiołów.

Nawet nie zarejestrowałam momentu, w którym przyjaciele zaczęli odwiedzać mnie co wieczór. Nagle wtargnęli do mojego życia a ja ze zdziwieniem odkryłam, że nie miałam nic przeciwko. Chyba pierwszy raz naprawdę zaczęłam ich potrzebować i otworzyłam się na nich, wpuszczając do swojego serca. Nie mówiłam o swoich uczuciach, nie rozmawialiśmy o tym, co się wydarzyło – po prostu spędzaliśmy wspólnie czas oglądając filmy, gotując, czy plotkując, co wyglądało tak, że oni obgadywali pół miasta podczas gdy ja po prostu ich słuchałam. Czułam ulgę, mogąc być bliżej nich.

Z czasem zaczęliśmy wspólnie spacerować w okolicy domu, chodzić na zakupy, a nawet do kina. Odważyłam się wyjąć z rodzinnego sejfu trochę pieniędzy, choć długo się przed tym upierałam.

Nadal wieczorami zwijałam się w kłębek i płakałam, tuląc Piankę, ale za dnia coraz bardziej wracałam do normalności.

W czwartym miesiącu musiałam wrócić do szkoły. Przez śmierć rodziców ominęło mnie czerwcowe zakończenie roku, przesiedziałam całe wakacje w domu i nie wróciłam do szkoły we wrześniu. W październiku dyrekcja nalegała na zakończenie nauczania domowego i powrót na lekcje w szkole. Długo się broniłam, ale w końcu przyjaciele mnie przekonali.

– Musisz wrócić do normalności, Kate – oznajmił Theo, wieszając pranie w ogrodzie. Wzdrygnęłam się, słysząc zdrobnienie mojego imienia. Cały czas w głowie miałam tamte słowa – ,,Ty to zrobiłaś, Kate".

Siedziałam na huśtawce ogrodowej z nogami przykrytymi kocem. Wrześniowe wieczory bywały chłodne, ale mimo to Theo nadal raz w tygodniu wieszał cały kosz mojego prania na zewnątrz.

– Kochamy cię i zawsze chętnie ci pomożemy – przerwała Vivien, żeby energicznie wytrzepać koc przed powieszeniem go na lince – ale zaczęła się szkoła i nie zawsze będziemy mogli przychodzić. W tym roku są egzaminy końcowe. Musisz wrócić do rzeczywistości.

Wlepiłam wzrok w ciemną herbatę. Vivien miała rację. Podczas gdy ja starałam się jakoś przetrwać oni nieustannie opiekowali się mną, sprzątali w domu i przygotowywali dla mnie posiłki. Byłam tak pochłonięta rozpaczą, że nie zwróciłam uwagi na to, że przez tyle miesięcy koncentrowali się głównie na mnie.

Tak więc nie dyskutowałam więcej. Po prostu zebrałam siły i wróciłam do szkoły w drugim tygodniu października.

Pierwszy dzień po tak długiej przerwie był... dziwny. A raczej dziwnie normalny. Przed ósmą przyszli po mnie przyjaciele, z którymi wybrałam się do szkoły. Spacer zajął nam dwadzieścia minut, podczas których nie potrafiłam zmusić się do czegoś innego niż rzucany co jakiś czas wątły uśmiech w odpowiedzi na monolog Vivien o tym, jak wczoraj wpadła na swojego byłego.

Stresowałam się. Bardzo. Przestałam dopiero w momencie, kiedy usiadłam w swojej ławce na pierwszej lekcji, a nauczycielka matematyki po prostu zaczęła prowadzić zajęcia. Nie wydarzyło się nic nietypowego. Nikt nie pytał mnie o rodziców, ani nie szeptał po kątach patrząc na mnie jak na kosmitkę. Było po prostu zwyczajnie.

– Jak się czujesz, Kathy? – spytał Theo, wyjmując z pojemnika na lunch kawałek pizzy, z której ciągnął się żółty ser. Na ten widok aż zaburczało mi w brzuchu.

– W sumie normalnie. Co mamy następne? – Szybko zmieniłam temat, odpakowując z folii kanapkę z dżemem.

– Informatykę. Swoją drogą macie już pomysły na stroje? – Ruby błyskawicznie skończyła swoją domową sałatkę, wyjęła zeszyt i zaczęła przepisywać zadanie domowe od Vivien.

Ruby doszła do naszej szkoły w nowym roku szkolnym, więc jeszcze nie miałam okazji się z nią zaprzyjaźnić. Moi przyjaciele spędzali z nią czas na przerwach, a Vivien siedziała z nią na lekcjach pod moją nieobecność. Z tego co opowiadała mi ta dwójka nasza nowa koleżanka była rozgadana i świetnie sobie radziła w szkolnym otoczeniu. Nie chciałam oceniać jej pochopnie, ale już wtedy wiedziałam, że raczej się zaprzyjaźnimy. Towarzyszyła jej całkiem przyjemna, koleżeńska aura.

Jeszcze kilka miesięcy temu nie uwierzyłabym, gdyby ktoś powiedział, że będę spędzała prawie każdą wolną chwilę w czteroosobowej paczce przyjaciół.

– Ja chyba przebiorę się za Fionę ze Shreka – odparła Vivien, na co wszyscy troje wlepiliśmy w nią zdziwione spojrzenia. – No co? Co w tym dziwnego?

– To dość... ciekawy pomysł. Czemu akurat Fiona? – spytałam, biorąc gryza najlepszej kanapki jaką jadłam w życiu. Albo tak mi się wydawało, bo byłam naprawdę głodna przez ten cały stres.

– I która? Ta z nocy czy z dnia? – wtrącił Theo, na co Vivien kopnęła go pod stołem.

– Mama stwierdziła, że mam wybrać coś w zielonym kolorze. To niby będzie pasować do moich włosów. – Zarzuciła demonstracyjnie marchewkowym kosmykiem.

Vivien była chyba najpiękniejszym rudzielcem na świecie. Na jej bladej twarzy gościło mnóstwo maleńkich piegów, a w zielonych oczach prawie zawsze można było dostrzec ogniki. Mimo zadziornej urody ubierała się zawsze w jasne, pastelowe kolory, co łagodziło ognisty wygląd. Była naprawdę piękna, a do tego mądra. Idealnie ukazywał to fakt, że Ruby codziennie brała od Vivien zadania domowe.

– I dobrze powiedziała. Ale może lepiej wróżka? Albo księżniczka? Przecież mogą mieć zielone sukienki. – Ruby uniosła wzrok znad książek.

– Fiona też jest księżniczką – Vivien odpowiedziała z westchnięciem, przewracając stronę podręcznika do historii.

– Dobra, jak uważasz. Ja tam zamierzam znowu wygrać konkurs na najładniejszy strój, tym razem jako Daphne. W poprzedniej szkole co rok byłam królową balu.

– Theo będzie twoim Fredem? – spytałam parskając śmiechem, na co przyjaciółka trzepnęła mnie książką i wytknęła język. – Aua!

– Zamierzałem iść jako Superman, ale jeśli Ruby...

– Znowu? – Brunetka żachnęła się. – Słyszałam, że co rok przebierasz się za Supermana!

– No i może w końcu w tym roku wygram!

Obserwowałam kłótnię przyjaciół z uśmiechem na twarzy. Ta dwójka była w dość skomplikowanej sytuacji, bo Ruby od razu zauroczyła się w Theo i myślała, że chłopak tego nie wie. Natomiast my z Vivien wiedziałyśmy, że Theo doskonale zdawał sobie sprawę z uczuć Ruby, ale nie chciał tego przyznać, żeby nie psuć między nimi relacji. A trzymał to w tajemnicy bo niestety nie darzył naszej Daphne tym samym uczuciem.

Tak jak większość osób podejrzewałyśmy z Viv, że Theo był gejem, ale nigdy nie udało nam się tego potwierdzić. Właśnie dlatego nadskakiwał Ruby na każdym kroku, spełniając wszystkie jej zachcianki. Miał nadzieję, że w ten sposób odpokutuje odrzucenie jej uczuć. Kompletnie nie docierało do niego nasze przekonywanie, że przecież nic nie jest jej winny.

– Uspokój się, superbohaterze. Większe szanse będziesz miał ze mną jako Fred, więc ustalone. A ty, Kathy? Za kogo się przebierasz?

Trzy pary oczu zwróciły się ku mnie. Zawinęłam folię aluminiową od kanapki w kulkę, po czym odłożyłam ją na blat. Miałam złudną nadzieję, że uniknę tego pytania.

– Ja się nie wybieram.

– No daj spokój, dopiero co wróciłaś do szkoły. Pójście na bal halloweenowy to kolejny krok do... – Ruby przerwała, widząc moje zamyślone spojrzenie. – W każdym razie fajnie byłoby gdybyś przyszła.

– Tak, chodź z nami. Nie ma mowy, że przebiorę się za Freda, jeśli nie przyjdziesz. Jeśli robić z siebie debila to tylko z waszą trójką.

– Niepotrzebny ci do tego kostium – wymamrotała pod nosem Ruby.

– Słyszałem to!

– Pomożemy ci z kostiumem i będziemy z tobą przez cały wieczór. Nie musisz się niczym martwić. – Vivien objęła mnie ramieniem. Cała trójka starała się być wyrozumiała i pomagała mi przejść przez żałobę, ale to właśnie nasz mały, chudy rudzielec jako jedyny potrafił wszystko ubrać w idealne słowa.

– Pójdę, bo nie chcę żeby Ruby wytargała mnie za włosy z domu. Ale nie mam ochoty się za nic przebierać. – Wstałam od stołu dokładnie w momencie, w którym zadzwonił dzwonek na lekcje, wyswobadzając się delikatnie z objęć przyjaciółki.

– Jasne, w porządku. Masz się po prostu dobrze bawić, nic więcej. – Vivien pociągnęła mnie zaczepnie za rękaw bluzy, po czym wstała z całą resztą.

Nie chciałam im mówić o tym, że biała sukienka, którą podmienił w sklepie zabójca tamtego dnia sprawiła, że nie byłam w stanie ubrać się w nic podobnego. Nosiłam tylko dżinsy i dresy w ciemnych kolorach.

Trudno było mi się skupić na reszcie lekcji. Zupełnie straciłam humor.

Po ostatnich zajęciach wyszłyśmy z dziewczynami z klasy, a chwilę później dogonił nas Theo.

– Idziemy dzisiaj do galerii? – spytała Ruby, chowając książki do szafki.

– Jeszcze pytasz? Cały dzień marzyłem o tym, żeby po szkole oglądać ubrania, których i tak nie kupię, bo nie będzie mnie stać, jeeej! – odparł Theo, machając przesadnie rękoma.

– Nie musisz iść, jak nie chcesz. – Ruby trzasnęła drzwiczkami szafki. – A wy, dziewczyny?

– Mogę iść, nie mam nic do roboty.

– Ja chyba przejdę się do biblioteki – odpowiedziałam, na co trzy pary oczu zwróciły się w moją stronę.

– Pójdziemy z tobą jak chcesz – zaproponowała Vivien, okręcając wokół palca zapięcie bransoletki.

– Nie trzeba, dzięki. Lećcie sobie do galerii. Dawno nie widziałam pani Hooge, chciałam zobaczyć co u niej – odparłam, starając się zabrzmieć normalnie, lecz mimo to zobaczyłam niepewność na twarzach przyjaciół. – Dam sobie radę sama, serio.

– Jak uważasz, Kathy. W razie co dzwoń.

– Jasne, dzięki.

Pożegnaliśmy się i ruszyłam w drogę powrotną do domu.

Założyłam słuchawki nauszne i włączyłam swoją ulubioną playlistę piosenek, odcinając się od całego świata. Spacerując niespiesznym krokiem ledwo powstrzymywałam się od nucenia. Łapałam nikłe promienie jesiennego słońca, ciesząc się, że o tej porze roku mogę robić to bez konsekwencji. Latem najczęściej chowałam się w cieniu przez nadmiernie wrażliwą skórę, która potrafiła puchnąć lub sparzyć się pod wpływem nawet niewielkiej ilości słońca.

Piękna, jesienna pogoda w akompaniamencie ulubionej muzyki zdecydowanie poprawiła mi humor.

Pół godziny później przekręcałam klucz w zamku żelaznej bramy. Weszłam na teren posiadłości, zamknęłam za sobą bramkę i udałam się brukowaną ścieżką do drzwi wejściowych domu. Po drodze zerknęłam na kwiaty rosnące w ogródku, zastanawiając się, czy trzeba będzie je dzisiaj podlewać. Jesień w Alvertown od samego początku była mocno deszczowa.

Gdy tylko przekroczyłam próg domu przywitał mnie zimny, mokry nochal i ogon merdający tak szybko, że jeszcze chwila i by odleciał.

– Cześć, Pianusiu. Co tam dzisiaj porabiałaś? – Głaskałam ucieszonego owczarka po głowie jednocześnie szukając smyczy w szufladzie. – Dawno nie byłaś sama tyle czasu, co? Musisz się przyzwyczaić. Niedługo jeszcze rzadziej będę w domu...

Przypięłam smycz do obroży i wyszłyśmy. Spacer nie trwał długo, bo tak jak podejrzewałam, zaczął kropić deszcz. Szare chmury pojawiły się na niebie znienacka, przyprowadzając ze sobą nieprzyjemny, chłodny wiatr. Zdążyłyśmy przejść zaledwie dwie ulice zanim zawróciłyśmy.

Otwierając bramę musiałam przyłożyć dłoń do czoła, tworząc prowizoryczny daszek, żeby cokolwiek dostrzec. Rozpadało się na amen.

Pobiegłyśmy z Pianką pędem w stronę domu, zatrzymując się na zadaszonym tarasie. Po miesiącach leżenia w łóżku nie byłam przyzwyczajona do wysiłku, przez co mój oddech rwał się nawet po tak krótkim biegu. Pianka wpatrywała się we mnie jakby ze zdziwieniem, po czym zaczęła się otrzepywać. Pisnęłam, obrywając błotem.

– Dzięki. Serdeczne dzięki – fuknęłam, puszczając psa przodem.

Weszłyśmy do środka. Głuchą ciszę, która zazwyczaj mnie witała, tym razem zagłuszał stukot kropel deszczu, przez co zrobiło się jeszcze bardziej ponuro i smutno.

Zdjęłam zabłocone buty, po czym zawołałam Piankę, z którą udałam się do łazienki na parterze. Zdjęłam spodnie i skarpetki, zostając w samej bieliźnie i mokrej, lepiącej się do ciała koszulce. Weszłam do przeszklonego prysznica w tym samym momencie, kiedy włochaty dezerter zaczął wycofywać się z pomieszczenia.

– No, wskakuj. Nie myśl, że cię to ominie.

Pianka odwróciła się i przekręciła lekko łepek, wsłuchując się w moje słowa. Westchnęłam, uświadamiając sobie, że przecież nie rozumie, co do niej mówię.

– Do mnie – wydałam komendę, którą od razu zrozumiała. Wleciała błyskawicznie do kabiny, a ja zamknęłam za nią szklane drzwiczki.

Podczas mycia Pianka jak zwykle próbowała chwycić zębami strumień wody z słuchawki prysznicowej, co obserwowałam z rozbawieniem. Mój pies był najczęstszym powodem do uśmiechu ostatnimi czasy.

Po umyciu psa szamponem o zapachu kiwi osuszyłam ciemną sierść ręcznikiem, a następnie wypuściłam z łazienki. Przyszedł czas na mnie.

Zrzuciłam z siebie resztę ciuchów, które wrzuciłam do pralki i weszłam pod strumień gorącej wody. Łazienka w mig zapełniła się gęstą parą, która pokryła wszystkie szyby.

Stojąc w strumieniu wody, biczującym skórę na plecach, myślałam o przeszłości. Wspominałam, pozwalając łzom zmieszać się z licznymi kroplami znikającymi w odpływie prysznica. Niech spływają po mnie niezauważalnie. Nie chciałam ich widzieć.

Zamknęłam oczy, pochylając głowę. Podparłam się rękoma o zimne kafelki, mając wrażenie, że zaraz się przewrócę.

Przed oczami miałam widok z tamtego letniego dnia. Rodziców, leżących na ziemi. Wyglądali jakby spali, śniąc jakiś przyjemny, spokojny sen. Wiele oddałabym żeby spędzić z nimi choć jedną, krótką chwilę. Zapytać – ,,dlaczego?

Nie wolno było im odchodzić. Jeszcze nie teraz. A mimo wszystko to oni umarli, a nie ja.

Zacisnęłam zęby, biorąc kilka głębokich wdechów. Zakręciłam wodę, po czym sięgnęłam po szary, szorstki w dotyku ręcznik.

Chwilę później siedziałam w salonie, ubrana w białą, luźną koszulkę i dresy. Wilgotne włosy spływając kaskadami po plecach moczyły materiał koszulki, ale zupełnie się tym nie przejmowałam.

,,To ostatni raz" – powtarzałam sobie, trzymając w rękach szeleszczący blister. Połknęłam jedną, maleńką tabletkę, nie popijając wodą. Uśmiechnęłam się cierpko, zastanawiając się co powiedzieliby rodzice na mój widok. Siedziałam sama w salonie, w jednej ręce trzymając coś, co było definicją mojej słabości, a w drugiej paczkę paprykowych chipsów. Obraz godny pożałowania.

– Chrzańcie się. Już was nie ma, więc gówno macie do powiedzenia – wyplułam słowa, po których wcale nie zrobiło mi się lepiej.

Nie zarejestrowałam momentu, w którym pokój zaczął znikać. Delektowałam się chwilą, podczas której w mojej głowie nie było żadnych głosów: ani tych dołujących, ani karcących. Tylko ciemna pustka. A za oknem ulewny deszcz, tworzący przyjemny szum.

Obudziłam się gwałtownie, gdy Pianka zaczęła szczekać. Zamglony wzrok odnalazł brązowy punkt wpatrujący się w drzwi wejściowe.

– Co jest? – spytałam, ale oczywiście nie doczekałam się odpowiedzi. Pianka nadal uporczywie ujadała, machając ostrzegawczo ogonem. – Ktoś tam jest?

Wstałam, przecierając opuchnięte oczy. Podeszłam do okna i odsunęłam zasłonę, spodziewając się zobaczyć niezapowiedzianego gościa. O tej godzinie bez uprzedzenia mogli zjawić się jedynie moi przyjaciele. Nie narzekałabym na ich obecność w tamtym momencie. Miałam paskudny humor, a oni zawsze skutecznie potrafili go poprawić.

Zmrużyłam oczy, wpatrując się w ciemność, ale nie udało mi się nikogo dostrzec. Ku mojemu rozczarowaniu przed domem było pusto.

– No dobra, cichutko już. Nikogo tam nie ma – zwróciłam się do niespokojnego psa, zasłaniając z powrotem okno.

Wtedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Pianka zaczęła szczekać jeszcze głośniej, kurczowo wpatrując się w jeden punkt.

– Pianka, do mnie.

Pies przybiegł, powarkując. Wydałam komendę, po której został w salonie a sama przeszłam do przedpokoju. Z niepokojem weszłam do wiatrołapu, zastanawiając się jakim cudem ktoś zdołał wejść na posesję. Zawsze zamykałam bramę na klucz.

Wyjrzałam przez wizjer. Pusto.

Po plecach przebiegł mnie nieprzyjemny dreszcz.

W prawdzie zabójca moich rodziców został złapany i osadzony za kratkami, ale mimo to nigdy nie czułam się do końca bezpieczna. Powiedziano mi, że sprawca miał osobiste porachunki z rodzicami, których nie chciał wyjawić. To miała być zemsta, a przy okazji zabawa moim kosztem. Zgodnie z planem miałam odkryć ciała rodziców za pomocą podrzuconej fałszywej liście zadań, o której wiedział dzięki zainstalowanym podsłuchom w domu. Ten drań był istnym psychopatą.

Za każdym razem, gdy myślałam o tym, że był w naszym domu przechodziły mnie nieprzyjemne ciarki. Dotykał naszych rzeczy, chodził po naszej podłodze. Czasami miałam wrażenie, że czułam w powietrzu obcy zapach perfum.

Został skazany na dożywocie. Zapewniano mnie, że nie muszę się niczego obawiać i będę bezpieczna, ale nie potrafiłam przyjąć tego do świadomości. Miałam wrażenie, że demony czaiły się wszędzie, nawet tuż za rogiem.

Wyglądając przez wizjer zauważyłam, że drzwi od bramy kołyszą się na wietrze. Były otwarte.

– Cholera... – syknęłam. Upewniłam się, że drzwi są zamknięte na klucz, po czym odsunęłam się od wejścia.

Pianka obserwowała bacznie każdy mój krok, a ja wiedziałam, że w razie gdyby ktoś wdarł się do domu to była gotowa do ataku. Ale to nie wystarczyło. Nie miałam zamiaru narażać jedynego członka mojej rodziny.

Szybkim krokiem udałam się do kuchni. Podeszłam do wyspy i zanurkowałam dłonią pod blat. Po chwili wymacałam zimny metal, który lekkim szarpnięciem odkleiłam od kamiennej powierzchni. Z kluczem w dłoni podeszłam do szafki, znajdującej się przy lodówce, po czym użyłam go do otwarcia środkowej szuflady. Wyjęłam z niej przedmiot, którego nigdy w życiu nie chciałam użyć.

Tylko na sekundę zawiesiłam wzrok na pistolecie znajdującym się w mojej dłoni. Po krótkiej chwili wahania przeładowałam go, odbezpieczyłam i trzymając mocno udałam się do drzwi. Miałam wrażenie, że zimno stali przenikało aż do kości.

Gdy złapałam za klamkę ponownie rozległ się dzwonek. Prawie podskoczyłam ze strachu.

– Halo? Jest pani w domu? Listonosz! – Odezwał się znajomy głos.

Wypuściłam powietrze z płuc, które wstrzymywałam od dłuższej chwili. Czułam spływającą po plecach kroplę zimnego potu, a nogi prawie się pode mną ugięły.

Pośpiesznie schowałam zabezpieczoną broń z powrotem do szafki na buty, po czym otworzyłam drzwi. Zimny wiatr wtargnął do środka, przynosząc przyjemne uczucie ulgi.

– Panie Foster, wystraszył mnie pan! Nie widziałam pana przez wizjer – powiedziałam z wyrzutem do listonosza stojącego na tarasie.

– Przepraszam pani Harvey, chowałem się przed deszczem – odpowiedział, naciągając mocniej kaptur na głowę. – Brama była otwarta, więc pomyślałem, że wejdę, żeby pani nie musiała moknąć.

Zmusiłam się do uśmiechu, wyrażając wdzięczność starszemu mężczyźnie. Pan Foster był emerytem dorabiającym sobie na roznoszeniu poczty. Znał moich rodziców i wiedział o ich śmierci, przez co zdarzało mu się być aż nadto troskliwym wobec mnie.

– Dziękuję, nie trzeba było. Co się stało, że pracuje pan tak późno?

– Zepsuł mi się dzisiaj rower, więc przez tego skurczybyka mam po uszy roboty.

– Mam nadzieję, że szybko uda się skończyć.

Wzięłam od niego kilka listów, podpisałam odbiór i się pożegnałam. Zamknęłam drzwi na klucz, po czym udałam się do salonu. Usiadłam na miękkiej kanapie, obok pustej paczki po chipsach. Dopiero wtedy poczułam, jak stres zaczął odpuszczać, a mięśnie na całym ciele rozluźniały się stopniowo. Przez całą tę sytuację byłam strasznie spięta.

Przeglądałam przesyłki, aż natrafiłam na coś ciekawego. Uniosłam kopertę, na której nie było żadnych danych nadawcy. Widniał na niej jedynie mój adres i imię.

,,Katherine".

To jedno słowo umieszczone na czarnej kopercie budziło we mnie niezrozumiały niepokój.

Zamrugałam dwa razy, po czym otworzyłam kopertę. W środku znajdowała się zgięta w pół biała kartka, a na niej treść nadrukowana czarnym tuszem.

,,Twoi rodzice nie zdążyli spłacić całego swojego długu. Masz dwa tygodnie na zebranie pierwszych dziesięciu tysięcy, jeśli nie chcesz do nich dołączyć. Zostawisz je trzynastego października w kopercie na ich grobie, a następnie wrócisz do domu."

Zmarszczyłam brwi. Byłam pewna, że ktoś postanowił zrobić jakiś cholernie nieśmieszny żart, ale wtedy z koperty wypadło coś jeszcze.

Podniosłam przedmiot z kolan i gwałtownie wciągnęłam powietrze do płuc, uświadamiając sobie na co właśnie patrzyłam. Poczułam jak do oczu napłynęły mi łzy, a serce zabiło mocniej.

Trzymałam w dłoniach srebrny naszyjnik mojej mamy.


━━ ♟ ━━


No i jest! Mamy dwa pierwsze rozdziały. Co o nich sądzicie? Chętnie pochłonę wszystko, co przyjdzie Wam do głowy. Jak podobają się przedstawieni do tej pory bohaterowie? Co sądzicie o naszej nieszczęśliwej Kathy? Zostajecie na resztę historii, czy jednak uważacie, że nie trafiła w Wasze gusta? Mówcie śmiało! 

Szczerze powiedziawszy zastanawiałam się, czy nie wpleść czegoś jeszcze w rozdziały, żeby były dłuższe, ale widzę, że chyba są odpowiedniej długości (wyświetla się, że jest około dwudziestu minut czytania). 

Kochani, zajmę Wam jeszcze sekundkę: zostawiam tutaj link do zbiórki ze strony siepomaga.pl, jednej z wielu. Niech taką małą tradycją będzie wpłacenie chociaż złotówki na jedną z nich po każdym dodanym przeze mnie rozdziale. Nie wymagam, nie zmuszam, nie namawiam, a zachęcam ❤️. I lecę wpłacić jakiś grosz.

https://www.siepomaga.pl/iwona-glazer (łącze w komentarzu)

Rozdziały będą pojawiać się dwa razy w tygodniu – środy i soboty o godzinie 10:00. Do przeczytania!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro