ROZDZIAŁ 37

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

ROZDZIAŁ 37

0 dni

Nienawidziłam tego, że szukałam jakiejkolwiek cząstki Aarona we wszystkim, co mnie otaczało.

Nie mogłam znieść zapachu wanilii, którym przesiąknięta była pościel. Spałam w salonie, bo nie potrafiłam wejść do sypialni, w której roiło się od wspomnień.

Starałam się żyć. Próbowałam przetrwać. 

Uśmiechałam się każdego dnia, a nocami nie miałam siły płakać. Często po prostu patrzyłam się w sufit, bo nie mogłam zasnąć. Wracałam wtedy wspomnieniami do wszystkich chwil spędzonych z Aaronem, pozwalając sobie na jedną, krótką chwilę wyobrazić, że nadal żył.

Pisałam listy. Stworzyłam ich wiele, wszystkie zaadresowane do Aarona. Może robiłam to dla siebie, a może dla niego... Nie miałam pojęcia. Nie zagłębiałam się w to.

Opisywałam w nich każdy dzień. Miałam wrażenie, że popełniam niewybaczalny grzech, żyjąc bez niego. Chciałam choć trochę to naprawić, więc spisywałam wszystko na papier, przesiąknięty moimi łzami.

Skończyłam szkołę, zaliczyłam egzaminy. Z tej okazji Toru nawet upiekł mój ulubiony jabłecznik i przywiózł go na rozdanie dyplomów. Stał pośród tłumu ludzi, trzymając w dłoniach kartkę z napisem: ,,JESTEM DUMNY, KATE". Nie powstrzymałam łez.

Wróciłam do czytania książek i pielęgnowania ogrodu. Po tak długim zaniedbaniu prawie nie było czego ratować. Zatraciłam się w literach i roślinach, dzięki czemu czas płynął szybciej.

Egzystowałam. Udawałam, że wcale nie umarłam w środku.

Żyłam tak do szesnastego lipca dwa tysiące dwudziestego czwartego roku.

Tamtego dnia obudziłam się w środku nocy.

Zeszłam na parter, żeby obudzić Piankę. Ucieszony, zaspany piesek położył się razem ze mną na kanapie. Wodząc dłonią po brązowej, przypalanej sierści, mówiłam tej cudownej istocie o tym, jak bardzo ją kocham.

Godzinę później, gdy powieki zaczęły ciążyć, wstałam i pomaszerowałam do kuchni. Zrobiłam swoje ulubione śniadanie, po czym usiadłam przy oknie, żeby obserować ogród skąpany w mroku.

Po zjedzeniu umyłam talerze, przetarłam wszystkie blaty w kuchni, a następnie poszłam z Pianką na długi spacer. Gdy wróciłyśmy, suczka położyła się spać, a ja wyszłam z domu.

Jadąc taksówką po uliczkach Alverton, myślałam o tym, jaki piękny był ten dzień. Wszyscy jeszcze spali w swoich domach, a ptaki powoli budziły się do życia, rozpoczynając codzienny koncert.

Tuż przed wschodem słońca usiadłam na powalonym pniu. Zignorowałam zimno bijące od kory i krople rosy, które wsiąkały w materiał spodni. Żadna z tych rzeczy nie odebrała przyjemności z wpatrywania się w uśpiony, ciemny horyzont.

Wokół było tak cicho, jakby cały świat spał. Może właśnie czekał na jeden, krótki sygnał, aby rozpocząć kolejny dzień pełen nowych zadań, wrażeń i wspomnień tworzonych na pustych stronach życia. Starałam się nie hałasować. Miałam wrażenie, że nawet najmniejsze źródło dźwięku może zbudzić całą ziemię.

Wyobraziłam sobie, że Aaron siedzi obok, a jego zamyślona, nostalgiczna twarz zaczyna powoli łapać pierwsze promienie słońca.

Oczami wyobraźni widziałam, jak przymknął oczy, gdy różowa poświata zalała niebo. Kącik ust uniósł się lekko, tworząc ten piękny, dobrze znany mi uśmieszek, a w policzkach pojawiły się niewielkie, urocze dołeczki, nadające jeszcze bardziej łobuzerskiego wyglądu.

Poczułam bolesną tęsknotę za jego obecnością, głosem, ciepłem ciała. To uczucie uderzyło we mnie mocno, brutalnie, niczym rozpędzony pociąg i sprawiło, że zapomniałam jak oddychać. Łapałam chaotycznie powietrze, starając się złagodzić napływający atak paniki. Zamknęłam oczy. Skupiłam się tylko i wyłącznie na oddychaniu. Umysł stopniowo oczyszczał się, a węzeł w brzuchu rozwiązywał.

Wtedy usłyszałam pierwszy śpiew ptaków. Oczarowana tym dźwiękiem otworzyłam oczy, a widok, jaki ujrzałam sprawił, że atak paniki ustępował, aż w końcu odszedł w zapomnienie.

Woda błyszczała, odbijając promienie słońca wychylającego się zza horyzontu. Niebo podzieliło się na pół. Zabarwiło niebieską powłokę na pomarańczowo, jakby malarz nagle zmienił zdanie i próbował naprawić swoją decyzję, więc zaczął malować niebo jaśniejszym kolorem.

Ten widok sprawił, że w sercu coś drgnęło. Jakaś głęboko ukryta wola życia, próbująca wydostać się na zewnątrz zza zamkniętych krat. Szybko zdusiłam to uczucie. Odchrząknęłam i przypomniałam sobie co tak właściwie mnie tam sprowadziło.

Uśmiechnęłam się ze smutkiem, myśląc, że Aaron byłby zachwycony przepięknym widokiem i wyjątkową chwilą tak samo, jak ja. Może rzuciłby jakimś żartem, ale przez większość czasu by milczał, nie chcąc zepsuć magii tego momentu.

Przez chwilę patrzyłam na puste miejsce obok. Pogładziłam je dłonią, po czym zebrałam w sobie wszystkie siły i wstałam. Odruchowo otrzepałam pośladki, pozbywając się powbijanych kawałków drewna ze spodni. Wykrzywiłam twarz w grymasie uśmiechu. To przecież nie miało już żadnego znaczenia.

Westchnęłam i podeszłam do urwiska, na tyle blisko, że buty wystawały spoza krawędzi. Wsłuchałam się w śpiew ptaków i szum fal. Ostatni raz spojrzałam na przepiękny widok, łapiąc ciepłe promienie słońca.

Pomyślałam, że to piękna chwila. Nie zasługiwałam na nią. Powinnam odejść tak jak oni – bez prawa wyboru. Jednak życie nie chciało pozwolić mi na pokutę, której tak rozpaczliwie szukałam. Pozostało mi jedynie myśleć o tych wszystkich osobach, które przeze mnie odeszły niespodziewanie; ze strachem, bólem, mimo chęci życia. Miałam nadzieję, że w ten sposób odkupię choć trochę win i dzięki temu odnajdą zasłużony spokój, gdziekolwiek byli.

Bałam się. Tak cholernie się bałam, choć starałam się odrzucić ten strach. Błagałam w myślach, żeby Aaron, gdziekolwiek był, powitał mnie z otwartymi ramionami. Marzyłam o tym, żeby już znaleźć się w jego objęciach i poczuć znów ten słodki zapach wanilii.

– Pomóż mi odejść, kochanie...

Jedynie gwiazdy rozsiane po nocnym niebie były świadkiem mojego cierpienia, gdy z uśmiechem na ustach i ogromną pustką w sercu zrobiłam krok w przepaść.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro