ROZDZIAŁ 4

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

ROZDZIAŁ 4

Musiałam zatrzymać się niedaleko domu, żeby uspokoić drżące ciało i rozsupłać w głowie chaotyczną plątaninę myśli. Nie mogłam w takim stanie pokazać się Theo i Vivien czekających na mój powrót. Tak więc usiadłam na wolnej ławce pod drzewem ozdobionym złotymi, jesiennymi liśćmi.

Nie potrafiłam uwierzyć w to, co właśnie się wydarzyło. Tylko piekąca rana, z której przestała sączyć się krew, przypominała, że to wszystko stało się naprawdę.

Na moich barkach spoczął kolejny ciężar. Nie miałam pojęcia, czy utrzymam ten dodatkowy bagaż. Już pod poprzednimi uginałam się tak, że trudno było mi stać, nie mówiąc nawet o utrzymaniu równowagi.

Znowu musiałam okłamać przyjaciół. Zaczęłam się zastanawiać, czy w ogóle znają mnie, czy może jedynie wykreowaną postać, którą musiałam się stać po przeprowadzce do Alverton.

Sama już nie czułam się sobą.

Kate, Kathy, Katherine. Kim ja w ogóle byłam?

Nie wiem ile czasu minęło, aż stałam się gotowa żeby wrócić. W pewnym momencie poczułam napływ energii, który sprawił, że wstałam na nogi i po prostu poszłam.

Nie pamiętałam drogi powrotnej. Przyjaciele oczywiście pytali, jak było przy zgłaszaniu sprawy policji, gdy weszłam do domu. Zmyśliłam odpowiedź, która chyba ich usatysfakcjonowała. Vivien złapała mnie czule za rękę, a Theo słuchał w milczeniu, wpatrując się w widok za oknem.

W tamtym momencie po raz pierwszy cieszyłam się, że już wcześniej miałam za sobą liczne wizyty na komisariacie po śmierci rodziców. Byłam obeznana w składaniu zeznań i przesłuchiwaniach, dzięki czemu moje kłamstwo było bardziej wiarygodne.

Po rozmowie usiedliśmy razem przed telewizorem. Pozwolili mi wybrać film, ale zupełnie nie miałam do tego głowy. Przeskakiwałam po wyświetlających się propozycjach, podczas gdy Vivien przykrywała nas szerokim kocem, a Theo przygotowywał herbaty. Włączyłam losowy tytuł ze strony głównej Netflixa, który okazał się być komedią romantyczną. Przez większość czasu wpatrywałam się w ekran pustym wzrokiem, zupełnie nie śledząc fabuły. Myślami byłam zupełnie gdzie indziej. Uśmiechnęłam się, słysząc śmiech przyjaciół i kiwałam głową, gdy coś komentowali, nawet ich nie słuchając. Jak robot.

Czekałam z niecierpliwością na moment, kiedy wyjdą, a wtedy będę mogła przestać udawać, że wszystko było w porządku. Ciężko było kłamać, że wcale nie rozsypuję się na milion drobnych kawałeczków, jak zbite, cienkie szkło.

Zastanawiałam się co mogłam zrobić. Czy miałam jakiekolwiek możliwości, żeby pozbyć się stalkera nie narażając siebie ani przyjaciół? Skoro policja odpadała to jak miałam z nim walczyć? Czy w grę wchodziło jedynie spłacenie kwoty, której żądał prześladowca?

Byłam w pułapce.

Vivien i Theo wyszli wieczorem po swoje rzeczy. Z początku upierali się, że wyjdą na przemian, żeby nie zostawiać mnie samej, ale przekonałam ich, że przez tę chwilę będzie czuwać nade mną Pianka. Ich nadopiekuńczość była urocza, ale czasami miałam jej dość. Nie byłam przyzwyczajona do nadmiernej uwagi i obchodzenia się ze mną jak z jajkiem. Całe życie musiałam sama o siebie dbać, przez co czułam się nieswojo, gdy ktoś otaczał mnie tak dużą opieką.

Skorzystałam z nieobecności przyjaciół zajmując się przeczesywaniem dokumentów rodziców. Od wielu lat prowadzili rodzinną firmę produkującą leki na przewlekłe choroby, którą założyli ich pradziadkowie. Dzięki sporym zyskom założyli fundację wspierającą dzieci chore na białaczkę, co sprawiło, że wzbudzali niemały szacunek w elitarnym gronie obrzydliwie bogatych ludzi. Często zapraszano ich na uroczyste bankiety, kolacje w drogich restauracjach czy weekendowe wyjazdy. A ja towarzyszyłam im tylko wtedy, kiedy spotkania polegały na chwaleniu się swoim idealnym życiem rodzinnym, które w rzeczywistości było jak bajkowe jabłko podarowane Królewnie Śnieżce – na zewnątrz piękne, lśniące, a w środku zgniłe i zatrute.

Mało kto wiedział, że rodzice tak właściwie chwilę przed śmiercią zaczęli balansować na cienkiej granicy z bankructwem, przez co został mi po nich jedynie dom i małe oszczędności.

Zanurkowałam między stosem czarnych segregatorów szukając jakiejkolwiek informacji o leku Morph. Na szczęście większość posiadała znaczniki ułożone alfabetycznie, co minimalnie ułatwiało sprawę.

,,Co jeszcze macie na sumieniu?" – spytałam w myślach.

Większość rzeczy, które czytałam były dla mnie zupełnie niezrozumiałe. Medyczne słownictwo, skomplikowane wyrazy – wszystko zlewało się w jedną masę, której nie potrafiłam rozszyfrować. Dopiero przeglądając czwarty segregator odnalazłam słowo, którego szukałam.

Nagłówek na białej kartce zawierający nazwę leku wydał mi się nagle dziwnie niepokojący do takiego stopnia, że poczułam mrowienie na całym ciele. Wyjęłam plik kartek z koszulki i zagłębiłam się w treści. Z początku wyglądało to na zwykły opis wyprodukowanego leku, składający się z rozpisanych etapów produkcji, schematu działania i planu dystrybucji. Dowiedziałam się, że ten lek, jak większość produkowanych przez firmę Phenix, miał za zadanie niszczyć komórki nowotworowe.

Już zaczynałam czuć rozczarowanie, ale po chwili trafiłam na coś, co spowodowało, że włoski na karku stanęły mi dęba.

,,Potwierdzone działania nieporządane leku Morph: 70% przypadków występowania światłowstrętu, 65% przypadków występowania wysypki, 60% przypadków występowania paraliżu poszczególnych części ciała..."

Przesuwałam błyskawicznie oczami po kolejnych linijkach tekstu zastanawiając się jaki człowiek o zdrowych zmysłach godził się na tak ryzykowny lek. Ale nie to było najgorsze.

,,50% przypadków zgonu".

A pod spodem widniała długa lista imion i nazwisk.

– Co, do cholery? – wyszeptałam, wodząc palcem po wymienionych osobach. Nie kojarzyłam żadnej z nich, ale sam fakt, że najprawdopodobniej zmarli przez stosowanie leku, który miał uratować im życie sprawiał, że zrobiło mi się niedobrze.

Sześćdziesiąt osiem żyć, dzięki którym moi rodzice opływali w luksusy i bogactwo. Krew odpłynęła mi z twarzy. Czy o to chodziło? Szantażysta wiedział o strasznych skutkach ubocznych stosowania Morph i chciał zadośćuczynienia od mojej rodziny, a teraz ode mnie?

Poczułam wstręt do wszystkiego, co mnie otaczało. Dom, który kupiliśmy stał na fundamentach śmierci, na którą zgodzili się moi rodzice. Stworzyli lek, który zabił więcej osób, niż uratował. Czy było warto? Jak mogli spać w nocy? Nie miałam nic wspólnego z tym cholerstwem, a już czułam wyrzuty sumienia.

Z głębokim westchnieniem zamknęłam segregator, kiedy usłyszałam dzwonek do drzwi. Moi przyjaciele wrócili z rzeczami potrzebnymi do nocowania, a ja nie miałam ochoty nawet wychodzić z pokoju. W głowie przelatywało mi tysiąc myśli na sekundę, każda gorsza od drugiej.

,,Jeśli szantażysta wiedział o zgonach, to kto jeszcze miał tego świadomość? Miałam teraz żyć w strachu, czekając aż inni zgłoszą się do mnie, każąc odpokutować za grzechy, których nie popełniłam?" – zastanawiałam się w myślach.

Rodzice postanowili niszczyć moje życie nawet po śmierci.

Przejechałam dłonią po twarzy, mobilizując się do otwarcia drzwi przyjaciołom. Po drugim dzwonku wstałam i ruszyłam na przedpokój, starając się ukryć emocje, które mną targały. Próbowałam przekonać samą siebie, że przecież nie byłam niczemu winna, ale nie potrafiłam. Może gdybym wiedziała wcześniej...

,,To co? Co wtedy, Kathy? – spytałam samą siebie w myślach. – Zmusiłabyś rodziców do zaprzestania produkcji? Nie bądź śmieszna. Nic nie mogłaś zrobić."

– No w końcu! Już zaczęliśmy się martwić – powiedziała Vivien, a w jej dużych, zielonych oczach pojawił się ból, gdy po policzkach popłynęły mi łzy, których nie dałam rady powstrzymać. – Och, Kathy... – Przyjaciółka postawiła walizkę na ziemi, po czym podeszła do mnie i objęła mocno.

Zaraz po niej Theo zrobił dokładnie to samo. Z perspektywy trzeciej osoby wyglądaliśmy wtedy pewnie idiotycznie, stojąc w przedpokoju w otoczeniu walizek i toreb, tuląc się, ale nie interesowało mnie to w ogóle. Potrzebowałam bliskości i zapewnienia, że nie jestem sama.

Staliśmy tak przez chwilę, podczas której Theo gładził moje włosy, a Vivien rysowała dłonią kółka na plecach, po czym odsunęłam się lekko.

– Przepraszam. Po prostu jest mi ciężko... – zaczęłam, ale rudowłosa od razu mi przerwała.

– Nie przepraszaj. Jesteśmy tutaj dla ciebie. Prawda, Theo?

– Tak, oczywiście. I mamy pizzę. – Chłopak wyszczerzył zęby, sięgając po torby.

Zamknęłam drzwi i przenieśliśmy się do kuchni. Przyjaciele poszli ze swoimi rzeczami do pokoi gościnnych, podczas gdy ja uruchamiałam piekarnik. Z tego stresu miałam ogromną ochotę na pizzę z ananasem i najlepiej poczwórną porcją sera.

Godzinę później siedzieliśmy przy filmie, zajadając się pizzą.

– Mam tylko was – powiedziałam, czując wyjątkowo silną potrzebę uzewnętrznienia się.

Przyjaciele wymienili dyskretne spojrzenia, które jednak nie umknęły mojej uwadze. Mieli świadomość, że nie byłam zbyt wylewna i choć otwierałam się coraz bardziej od śmierci rodziców to nadal byłam dla nich zdystansowana i nieskora do wyżalania się.

– Uwielbiamy cię, Katy i zawsze ci pomożemy.

– W końcu już prawie u ciebie mieszkamy – dodał Theo, próbując zażartować, na co Viven przewróciła oczami.

Taka była prawda – oprócz nich nie został mi już nikt.

━━ ♟ ━━

W weekend do Alverton zawitał cyrk.

Vivien była dziwnie milcząca przez całe śniadanie. Siedzieliśmy we trójkę w ciszy, którą od czasu do czasu przerywał jedynie stukot sztućców.

Nie inicjowałam rozmowy, pogrążając się w myślach o szantażyście i leku, o którym wspomniał. Minęły trzy dni, a ja nadal czułam się podle, próbując poukładać chaos panujący w głowie. Szukałam rozwiązań, ale każdy pomysł był gorszy od drugiego. Powoli zaczynałam się poddawać. Wykańczało mnie nieustanne napięcie, obawy i analizowanie. Nie pamiętałam już jak to było nie martwić się podobnymi problemami i po prostu żyć jak inni ludzie.

Któregoś dnia nie poszłam do szkoły, żeby zająć się wymianą zamków w domu. Dzięki temu poczułam się odrobinę pewniej, choć paranoja cały czas podsuwała mroczne myśli do głowy.

Dlatego gdy Vivien nagle odsunęła od siebie talerz, zmierzyła nas wzrokiem i stwierdziła, że wybieramy się do cyrku ja zareagowałam aż nazbyt entuzjastycznie.

– To świetny pomysł! – oznajmiłam z werwą, na co spojrzenia przyjaciół zwróciły się w moją stronę. Odchrząknęłam. – Znaczy, fajnie będzie się gdzieś wyrwać. Oczywiście lubię z wami siedzieć i oglądać filmy, ale od kilku dni robimy tylko to.

– Ale mieliśmy dzisiaj obejrzeć Deadpoola... – jęknął Theo, marszcząc brwi.

– Z całym szacunkiem, Theo, chociaż uwielbiam Deadpoola i gdybym mogła to wyszłabym za Rayana Reynoldsa, to zeświruję jeśli obejrzę dwudziesty film Marvela w ciągu trzech dni.

– Potwierdzam! – dodała Vivien, na co przybiłyśmy sobie piątki nad stołem.

– Baby... – Theo przewrócił oczami. – Kiedy chcecie iść?

– O siedemnastej zaczyna się pierwsze przedstawienie.

– To cyrk ze zwierzętami? – Rudowłosy wstał od stołu i zaczął zbierać naczynia ze śniadania.

– Nie, takich już chyba w ogóle nie robią.

– Całe szczęście – wymamrotałam, również wstając. Razem z Theo zajęliśmy się pakowaniem talerzy do zmywarki, nie dając Vivien dorwać się do zlewu.

– Będzie pokaz ogni, magiczne sztuczki i takie tam – poinformowała przyjaciółka, czytając opis cyrku w telefonie.

– Poszłabym nawet na skoki przez płotki, byleby wyrwać się z domu – oznajmiłam, na co Theo parsknął śmiechem.

Chwilę po szesnastej weszliśmy na teren wędrownego cyrku. Słońce już prawie całkowicie schowało się za horyzontem, więc liczne lampki i światełka w połączeniu z rozbrzmiewającą cyrkową melodią tworzyły magiczny klimat.

Mieliśmy jeszcze trochę czasu, więc na prośbę Theo ustawiliśmy się w kolejce do stanowiska z grami. Większość osób oblegała w tamtym momencie gokarty, dzięki czemu już po pięciu minutach przyszła nasza kolej.

– Cześć, Theo – zawołał chłopak obsługujący stanowisko. Miał założoną kolorową perukę, a na ustach narysowany szeroki uśmiech klauna.

– Hej, Andrew. To Kathy i Vivien.

Chłopak uśmiechnął się do nas, kiwając głową.

– W co zagracie?

– A co nam polecisz? – spytałam, rozglądając się po stanowisku.

Z tego co widziałam mieliśmy do wyboru rzucanie w puszki, strzelanie do tarczy albo grę w trzy kubki. Andrew polecił nam tę ostatnią zabawę.

– To co, kto pierwszy? Może Kate? – zapytał, nie dając nam czasu na wybór. Zjeżyłam się, słysząc, jak nazwał mnie chłopak. Udając, że nie poruszyło mnie to w żaden sposób zerknęłam na przyjaciół, którzy nie wyrazili żadnego sprzeciwu. Vivien obserwowała mnie uważnie, a Theo jedynie wzruszył ramionami. Podeszłam bliżej drewnianej lady. – To tak: jeśli zgadniesz w którym kubeczku jest kulka to wygrywasz darmowe wejście do naszej wróżki.

Szczerze powiedziawszy wolałabym jednego z pluszaków, które znajdowały się za chłopakiem, bo przynajmniej dałabym nową zabawkę Piance, ale nie powiedziałam tego głośno. Zamiast tego przytaknęłam, skupiając się na trzech czerwonych kubeczkach.

Andrew zademonstrował jak kładzie białą kulkę pod środkowy kubeczek, po czym zaczął zamieniać je miejscami. Z początku dosyć wolno, żeby później rozpędzić się tak bardzo, że już w połowie zupełnie się pogubiłam.

– Za szybko! – żachnęłam się, marszcząc brwi. – Nadążyliście? – Odwróciłam się do przyjaciół, którzy wzruszyli ramionami.

– Nie ma podpowiedzi! – Andrew pokiwał palcem. – Wybieraj.

– W takim razie losuję, bo zupełnie nie mam pojęcia który jest właściwy. – Wpatrywałam się przez chwilę w kubeczki, mając nadzieję, że intuicja coś podpowie, ale niczego nie poczułam. – Okej, w takim razie pierwszy. – Wskazałam palcem kubeczek.

Chłopak podniósł go, a pod spodem ukazała się biała kulka.

– Jest! – zawołałam, uśmiechając się do przyjaciół.

– Brawo! – Vivien zaśmiała się, obejmując mnie ręką, a Theo zaklaskał. – Więc wygrałaś rozmowę z wróżką?

– Dokładnie tak – wtrącił pracownik, wyjmując zza lady kartonowy bilecik, na którym zapisał moje imię. – Proszę. Madame Rosmerta ma stanowisko za tym namiotem. – Wskazał nam kierunek palcem.

– Dzięki – powiedziałam, zabierając swoją nagrodę, po czym zwróciłam się do przyjaciół. – Chcecie iść tam za mnie? Chyba nie jara mnie rozmowa z wróżką.

– O nie, na pewno nie! To twoja wygrana, więc musisz sama tam iść – stwierdził Theo, kierując się w stronę stanowiska wróżki. Przewróciłam oczami, a Vivien wzruszyła ramionami, po czym podążyłyśmy za nim.

Chwilę później naszym oczom ukazał się niewielki, fioletowy namiot ozdobiony różnymi światełkami i piórkami powiewającymi na wietrze. Przy wejściu nie było kolejki, więc po spytaniu ostatni raz, czy żadne z przyjaciół na pewno nie chce wejść za mnie udałam się do środka.

Wewnątrz było ciemno i pachniało kadzidłem. Jednym źródłem światła była szklana kula leżąca na okrągłym stoliku, przy którym siedziała dziewczyna przebrana za cygankę.

– Hej, wygrałam darmową wizytę u wróżki. – Podałam kobiecie bilecik, który przyłożyła do kuli. Po przeczytaniu schowała go do kieszeni i uśmiechnęła się szeroko.

– Dzień dobry! Jestem Madame Rosmerta i wywróżę ci przyszłość. Usiądź. – Wskazała stołek znajdujący się naprzeciwko niej.

Zajęłam miejsce, które okazało się twarde i niewygodne. W duchu liczyłam na to, że wizyta przebiegnie szybko i będę mogła za chwilę wrócić do przyjaciół. Zupełnie nie interesowała mnie magia i wróżby; miałam na głowie zbyt dużo realnych problemów, żeby przejmować się zmyślonymi rzeczami.

– Podaj rękę – poleciła wróżka. Posłuchałam jej, a wtedy położyła moją dłoń na stoliku wierzchem do dołu i nakryła swoją. – Teraz wezmę trochę twojej energii i prześlę ją do szklanej kuli.

W pomieszczeniu zrobiło się ciemniej. Okrągły przedmiot, w którym wirowały fioletowe światełka świecił coraz mniej intensywnie, aż w końcu w namiocie było tak mało światła, że nie widziałam niczego poza stołem i wróżką. Kobieta wpatrywała się uważnie w kulę, a ja poczułam zażenowanie. Siedziałyśmy tak w ciszy, aż wróżka odezwała się głośno, na co prawie podskoczyłam na stołku.

– Widzę w twojej przyszłości coś, czego nie chcesz.

Ledwo powstrzymałam się od przewrócenia oczami, słysząc wróżbę, którą można przeczytać w każdym horoskopie. Dobrze wiedziałam jak działały takie przepowiednie.

– To osoba – zaczęła, ściszając głos. – Jakaś osoba pojawi się w twoim życiu, chociaż w sumie nigdy z niego tak naprawdę nie zniknęła.

Zielone oczy wróżki otworzyły się szerzej, a fioletowe światełka odbijały się w źrenicach. Ten widok ciekawił mnie bardziej niż jej głupie, nic nieznaczące słowa.

– Ten ktoś chce ci coś powiedzieć. Próbuje, stara się, ale ty nie pozwalasz jej wpuścić do swojego życia. Pozwól, odpuść, poddaj się. Ta osoba jest częścią ciebie, widzę ją wyraźnie. Tak, jest w tobie, czuję ją.

W namiocie pojawił się przeciąg, przez który dostałam gęsiej skórki. Poprawiłam się na krześle, zastanawiając się ile to jeszcze potrwa.

– Słyszę co mówi. Słyszę, jak krzyczy, szepcze, zawodzi... – Zwiększyła nacisk na moją rękę. – Wiesz, co mówi? – Zwróciła spojrzenie na mnie.

Wpatrywałam się w zielone oczy, które patrzyły tak intensywnie, jakby chciały przebić mnie na wylot. Było w tym spojrzeniu coś niepokojącego.

– Co? – spytałam półszeptem, po czym odrzchąknęłam. – Co takiego?

Wróżka milczała, a wokół nas jakby wszystko ucichło. Wdychałam intensywny zapach kadzidła, które nagle zaczęło mi przeszkadzać. Było w nim coś znajomego, ale nie mogłam sobie przypomnieć co.

– Posłuchaj, co ta osoba mówi... – Kobieta przybliżyła się do mnie, pochylając nad stolikiem. Miałam ochotę się odsunąć, ale odruchowo powtórzyłam tę czynność.

– Słucham.

– Niedługo znów się zobaczymy, Kathy – wyszeptała.

– W sensie? – spytałam, marszcząc brwi. Chcąc nie chcąc wczułam się w to całe wróżenie.

– Wiesz, że to twoja wina. To wszystko twoja wina. Niedługo znów się spotkamy i zabiorę cię ze sobą – mówiła wróżka, przyspieszając z każdym słowem i ściskając moją rękę tak mocno, że aż bolało. – Znowu się zobaczymy, a wtedy już nie uda ci się uciec...

Poderwałam się, wyrywając rękę z uścisku wróżki. Oddychałam głęboko, wpatrując się w kobietę ze zmarszczonymi brwiami.

Madame Rosmerta patrzyła się na mnie z dumnym uśmiechem, który miałam ochotę zetrzeć z jej ust. Czując narastającą wściekłość postanowiłam odwrócić się na pięcie i wyjść z namiotu zanim powiedziałabym coś, czego mogłam żałować.

Domyśliłam się, że znała mnie z telewizji, więc postanowiła zabawić się moim kosztem. Czułam niesmak na myśl, że ludzie są aż tak okropni.

Odrzuciłam na bok materiał, wydostając się na rześkie, jesienne powietrze. Odetchnęłam z ulgą, zostawiając za sobą szaloną wariatkę i jej głupie wróżby. Od kadzidła, które wdychałam dobre kilka minut kręciło mi się w głowie.

Minęło kilka długich sekund, zanim odnalazłam wzrokiem przyjaciół trzymających przekąski na długich patykach. Ich widok uspokoił nieco szalejące serce.

Podeszłam do przyjaciół, którzy od razu zauważyli, że coś było nie tak. Vivien zmarszczyła brwi, przyglądając mi się ze zmartwieniem, a Theo po prostu gapił się z zaciekawieniem, przeżuwając jedzenie.

– Jak było? – spytała przyjaciółka, podając mi patyk z corn dogiem.

– Dzięki. – Wzięłam od niej przekąskę, wzdychając. – To było bez sensu. Wróżka gadała głupoty, jak to wróżka. Nic ciekawego.

– No ale przepowiedziała ci coś fajnego? – dopytywała.

– Zupełnie nie, same pierdoły. Idziemy? – ucięłam, wgryzając się w parówkę w cieście.

Przyjaciele wymienili spojrzenia, które od jakiegoś czasu zdarzały się im nagminnie w moim towarzystwie. Jakby myśleli, że nie wiem, co chodziło im po głowach.

Resztę dnia spędziliśmy na oglądaniu pokazów cyrkowych i pochłanianiu jedzenia ze stoisk. Po pierwszym przedstawieniu dołączyła do nas Ruby, która uparcie namawiała Theo do wygrania dla niej maskotki. Ostatecznie uległ namowom dziewczyny, zdobywając sporych rozmiarów pandę.

Rozmawialiśmy, wygłupialiśmy się i spędzaliśmy czas jak zwykłe nastolatki, chociaż dobrze zdawaliśmy sobie sprawę, że w naszym życiu zupełnie nic nie było normalne.

━━ ♟ ━━

Dwa tygodnie minęły jak mrugnięcie okiem. W tym czasie przeliczyłam pieniądze znajdujące się w rodzinnym sejfie. Nie znajdowało się tam wiele. Oszacowałam, że po odłożeniu dziesięciu tysięcy dla szantaysty zostało na opłacanie domu przez kilka następnych miesięcy i podstawowe wydatki. Marnie widziałam dalsze czerpanie z sejfu. Musiałam coś wymyślić.

Nie mogłam pozwolić na to, żeby komuś jeszcze stała się przeze mnie krzywda. Nigdy więcej.

Kartka z kalendarza z datą trzynastego października wisiała na lodówce, jakby wpatrując się we mnie kurczowo. Przez ostatnie dwa tygodnie odliczałam dni do tego momentu, a gdy już nadszedł miałam ochotę cofnąć się w czasie. Byłam ciekawa, czy szantażysta specjalnie wybrał piątek trzynastego na przekazanie pieniędzy, czy była to po prostu niesmaczna ironia losu.

Powiedziałam przyjaciołom, że tego dnia nie pójdę do szkoły z powodu silnej migreny. Wprawdzie bolała mnie głowa od tego wszystkiego, ale nie aż tak, żeby odpuścić szkołę. Musiałam wymyślić coś, żeby z samego rana udać się samotnie na cmentarz.

,,Ile jeszcze kłamstw wydostanie się z moich ust?" – zastanawiałam się w myślach.

O dziewiątej stałam nad grobem rodziców.

Na szarej płycie leżało kilka nowoczesnych zniczy postawionych zapewne przez współpracowników. Napis na nagrobku, który zaproponował kamieniarz sprawiał, że miałam ochotę parsknąć śmiechem.

,,Są chwile i ludzie, których nigdy się nie zapomina."

,,Tak, zdecydowanie o was nie zapomnę. Zadbaliście o to dostatecznie dobrze." – pomyślałam, powstrzymując krzywy uśmiech cisnący się na usta. Nie wypadało, nie w takim miejscu.

Wyjęłam z kieszeni białą kopertę, w której schowałam wyliczoną kwotę. Położyłam ją na płycie, przygniatając zniczami. Przez chwilę pomyślałam, żeby schować się gdzieś i poczekać na szantażystę, ale bałam się konsekwencji. Już raz przekonałam się o tym, że z wariatami nie można było zadzierać. Marzyłam tylko o tym, żeby spłacić cały dług i mieć święty spokój, nawet jeśli oznaczałoby to sprzedanie wszystkiego, co miałam.

Zostałam jeszcze przez chwilę, wpatrując się w milczeniu w rodzinny pomnik, po czym udałam się w drogę powrotną.

Przez całą trasę zachodziłam w głowę czy właśnie nie mijałam się z kimś, kto mógł okazać się szantażystą. Przyglądałam się wszystkim osobom, które widziałam, choć wiedziałam, że to nic nie da.

Zmarzłam po drodze, nawet mimo ciepłego, jesiennego płaszcza. Październik był przedziwnym miesiącem, w ciągu którego raz można było chodzić w krótkim rękawku, a następnego dnia konieczne było zarzucenie kurtki. Zdecydowanie wolałam wiosnę.

Wchodząc do ogrodu od razu wiedziałam, że coś było nie tak. Zamknęłam za sobą drzwi na klucz, więc Pianka nie mogła znaleźć się na dworze. A jednak przywitała mnie radośnie już przy bramie.

Spięłam się, błagając w myślach, żeby to nie było to, o czym myślałam.

Pierw rozejrzałam się po ogrodzie, w którym wszystko było na swoim miejscu. Jedyną rzeczą, która się zmieniła były otwarte na oścież drzwi wejściowe.

Weszłam na taras, starając się stawiać kroki najciszej, jak tylko mogłam. W międzyczasie w telefonie znalazłam numer Theo, szykując się do wykonania połączenia w razie jakichkolwiek problemów.

Przeszłam przez wiatrołap razem z Pianką, która wbiegła radośnie do środka. Nie wyglądała na przestraszoną ani spiętą, co mocno mnie dziwiło. Jeśli w środku był włamywacz, to Pianka na pewno nie zachowywałaby się w ten sposób.

Pospiesznie udałam się do kuchni, z której zabrałam pistolet. Przygotowana na każdą ewentualność sprawdziłam parter, a następnie udałam się na piętro.

Schody skrzypiały pod moimi nogami, gdy wchodziłam na górę. Zaklęłam w myślach, wyzywając je od najgorszych.

Zamarłam, gdy znalazłam się na piętrze. Przez moje ciało przeszedł nieprzyjemny dreszcz, a serce chyba się zatrzymało.

Z mojego pokoju dobiegała cichutka melodyjka.

Ściskając pewniej pistolet ruszyłam przez korytarz, zatrzymując się przed ostatnimi drzwiami. Melodia grała nieprzerwanie, sprawiając, że oblał mnie zimny pot. Nie chciałam tam wchodzić. A mimo to złapałam za klamkę i pchnęłam drzwi, celując pistoletem przed siebie.

Drzwi otworzyły się, ukazując moim oczom coś, przez co zmiękły mi nogi. Opuściłam ręce wzdłuż ciała. Miałam nadzieję, że to tylko głupi sen i zaraz się obudzę. Zamrugałam kilka razy, ale przede mną nadal był ten sam, cholerny widok.

Na biurku stała pozytywka z małą baletnicą wykonującą powolne piruety. Podeszłam do figurki, wpatrując się w nią jak zahipnotyzowana. Przed oczami pojawił się obraz sprzed dziesięciu lat.

– To dla ciebie, Jasper – powiedziałam do uśmiechniętego szatyna, którego głowę zdobiła jaskrawa urodzinowa czapeczka.

– Dziękuję! Co to? – spytał, biorąc do rąk kolorowe pudełeczko przewiązane wstążką.

– Otwórz i zobacz. – Zachichotałam.

Chłopczyk rozerwał wstążeczkę i uniósł wieko pudełka, po czym wyjął zawartość. Obejrzał prezent z każdej strony, wpatrując się w niego z typowym dziecięcym zaciekawieniem. Jego ciemnoniebieskie oczy przystrojone trzema brązowymi plamkami umiejscowionymi na spojówce błyszczały wesoło. Jasper dzięki mnie miał w swojej kolekcji już kilka różnych pozytywek, które łączył jednej element – każda zawierała wirującą w tańcu baletnicę. Właśnie takie chłopak lubił najbardziej.

– Dziękuję, Kathy!

– Kolejna do kolekcji. – Wzięłam od niego porcelanowy przedmiot, po czym przekręciłam niewielki kluczyk znajdujący się z prawej strony. – Zobacz, jak ładnie gra.

Wsłuchaliśmy się w melodię dobiegającą z mechanizmu.

Tą samą, która właśnie dobiegała z pozytywki stojącej na moim biurku. Stałam w bezruchu, wpatrując się w drobną, porcelanową dziewczynkę, aż dźwięk zupełnie ucichł. Wtedy przeniosłam wzrok na lustro stojące obok.

Widniał na nim napis, który zmroził mi krew w żyłach.

,,Tęskniłaś?"

Wtedy nie wytrzymałam. Zbiegłam na dół, wybierając po drodze numer Theo. Odebrał po trzech sygnałach.

– Theo? Musisz przyjechać do domu.

– Coś się stało?

– Tak, przyjedź. Proszę – poprosiłam, po czym zakończyłam połączenie. Nie byłam w stanie wysilić się na wytłumaczenie. Po prostu musiał przyjechać.

Theo zastał mnie siedzącą na zimnej podłodze w kuchni z pistoletem w dłoni. Otworzył szeroko oczy, ale powstrzymał się od komentarzy, widząc w jakim byłam stanie. W dwóch krokach znalazł się obok.

– W moim pokoju. Proszę, idź do mojego pokoju.

– Co się stało, Kathy? – spytał, kucając przy mnie. – Jesteś cała?

– Tak, nic mi nie jest. Idź proszę do mojego pokoju.

Zawahał się, ale po chwili ruszył na górę, zerkając co chwilę w moją stronę. Schody zaskrzypiały, rozległ się miękki dźwięk kroków stawianych na dywanie, a potem ucichł, gdy Theo zatrzymał się w pokoju. Minęło kilka chwil, zanim wrócił.

– O co chodzi, Kathy? Co było w twoim pokoju?

Spojrzałam na niego z przerażeniem, które z pewnością było wymalowane na mojej twarzy. Theo kucnął przede mną i dotknął niepewnie kolana. Zachowywał się jakbym była porcelanową lalką, którą mógłby rozbić nawet najdelikatniejszym dotykiem.

– Pozytywka – wydukałam, na co Theo pokiwał pytająco głową. – Na moim biurku stoi pozytywka, a na lustrze jest czerwony napis.

Chłopak wpatrywał się we mnie niepewnie ze zmarszczonymi brwiami. Cisza, która zapanowała wokół nas była tak głośna, że miałam ochotę zakryć uszy rękoma, ale zamiast tego jedynie wpatrywałam się błagalnie w Theo. Lekko przekrzywił głowę, przez co niesforny kosmyk włosów opadł na czoło. Wtedy powiedział coś, czego tak bardzo bałam się usłyszeć.

– Niczego takiego tam nie ma, Kathy.

Od razu wpadła mi do głowy myśl, że może Madame Rosmerta wcale nie plotła bzdur, tak, jak myślałam.

Bo moje demony właśnie mnie odnalazły.

━━ ♟ ━━

No, to się znowu porobiło... 🙄

Pozanajemy troszkę lepiej rodziców Kathy, którzy jeszcze nie raz Was zaskoczą. Nie lubimy ich, co nie? 😤

Biedna dziewczyna nie ma ani chwili wytchnienia. Pojawia się kolejna niepokojąca rzecz w postaci pozytywki i dziwnego napisu na lustrze. Do tego do naszego rollercoastera dołącza kolejna postać (z retrospekcji) - Jasper. Któż to może być? 👀

Powiem Wam, że czytanie Waszych teorii to moje nowe ulubione hobby :D. Te z poprzedniego rozdziału totalnie zryły mi banię 🤣🤣❤️.

Dziękuję, że jesteście i czytacie 🖤. Widzimy się w następnym rozdziale w środę o 10:00! 

Link do dzisiejszej zbiórki: https://zrzutka.pl/uratuj-lapki-teosia#description (łącze w komentarzu).

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro