rozdział X

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

– Wszystko w porządku? Pani Ihma mówiła… znaczy, pokazywała, że przez ten nowy lek możesz czuć większy dyskomfort tam gdzie twoja ręka została…no… To musiało boleć, prawda? Co ja gadam, przepraszam! Oczywiście, że było bolesne. Jakby nie było, żywcem spaliło ci rękę. Po prostu… jakbyś czegoś potrzebował to powiedz, dobrze? Bo wiem, mówiłam ci już milion razy, ale to było powalające! Nie wierzyłam w plotki o tym, że Skylar to wiedźma, ale wo! Gdyby nie wasza pomoc, zniszczyłaby całą wyspę! Jesteś niesamowity!

Koios ze zdumieniem wpatrywał się w rudowłosą kobietę, która potrafiła jednocześnie opatrywać jego ranną nogę, dojadać śniadanie, doglądać pięciu innych rannych, zadawać dziesięć pytań na sekundę i dalej tryskała energią.

– Dzięki za troskę. Zrobiłem to, co należało do obowiązków Filara –  powiedział uprzejmie.

–  Nie… obowiązki to jedno, ale walka ze strachem to drugie. Ja dosłownie płakałam z przerażenia, kiedy zobaczyłam, że cały las płonie. A później, kiedy zaczęło się trzęsienie ziemi… Jak to robicie, że wciąż stoicie prosto i patrzycie przed siebie, nawet jeśli jesteście tuż przed śmiercią?

Zrozumiał aluzję. Spuścił głowę w dół i zaczął zastanawiać się nad losem Filarów. Ta Wyspa chyba rzeczywiście była przeklęta, skoro w ciągu miesiąca zginęło tu ich aż trzech. Talmo Lingrad, Arlo Aesira, Harvey Luther. Wiedział, że wystarczy moment nieuwagi i on będzie następny. Miał ochotę wynieść się z tego miejsca i już nigdy nie wracać - a przecież niebezpieczeństwo wciąż czyha na mieszkańców Wyspy Ostatniej Nadziei.

Dziewczyna się myliła. Był tchórzem.

– Przepraszam. Wiem, że możesz sobie wyrzucać śmierć kolegów. Ale w życiu… w życiu czasem trzeba wybrać siebie. Zrobić coś niemoralnego; pozwolić komuś umrzeć, by samemu żyć. Nie powinieneś zadręczać się cudzym losem. 

Spojrzał na nią, w duże oczy, które zdawały się wystawać z piegowatej twarzy. Przedstawiła się jako Estoria. Poznał ją już przed walką, w porcie, i wydawała się być doskonałym rozmówcą, jednak teraz to było bez znaczenia. Przy jego towarzyskiej naturze, normalnie już dawno odnaleźliby wspólny język. W obecnej sytuacji nie miał ochoty na zbędne znajomości.

– Nie zadręczam się.

– Ah tak? A ta mina? Wyglądasz jak ten pomidor –  przysunęła bliżej jego twarzy talerz z plastrami warzywa. Patrz - tu masz oczy, tu sztuczny uśmiech. Taki nieco przerażający, dający ci wrażenie na pograniczu psychopaty a marynarza po trzech piwach. Te ziarenka to pryszcze które ci się zrobiły od tej ostatniej maści; nie patrz tak na mnie, nie ja mieszałam składniki. No normalnie jakby ktoś cię namalował.

No nie mógł się nie uśmiechnąć. Wybacz, Aesira. Żałobę po tobie szlag trafił.

–  Będziemy tak oscylować na pograniczu wychwalania mnie a porównywania do pomidora? – zapytał z charakterystyczną dla siebie manierą w głosie. – Wybacz, ale jestem dalece przystojniejszy.

Estoria zaśmiała się głośno, ukazując rząd równych zębów. Piękny był jej uśmiech, podobnie jak perlisty śmiech, który prędko wybrzmiał w uszach rannego Filara. 

– No nie wiem, z tymi pryszczami to sporo straciłeś.

–  Mam przypomnieć, kto mi nakładał tę cholerną maść?

–  Trzeba było powiedzieć, że szczypie!

–  Szczypało to kiedy musiałem amputować sobie rękę w środku walki.

Nastała niezręczna cisza. Koios zacisnął mocno wargi i zasłonił twarz włosami, nie chcąc, by sanitariuszka patrzyła, jak z żalem spogląda na obłożony bandażami kikut. Myślał, że ma dystans do siebie, swojej przeszłości i blizn, jednak na to było wciąż za wcześnie. 

Bo prawą rękę stracił przez sekundę nieuwagi. Wystarczyło, że nie zauważył, że złapany sztylet ma na sobie ślady krwi ognistej bestii. Przeciwniczka wykorzystała ten fakt i zapaliła znajdującą się na jego dłoni ciecz. Jej ogień płonął tak długo, dopóki nie pochłonął wybranego przez nią przedmiotu - w tym przypadku ciała Koiosa. Nie miał wyjścia. Musiał odciąć całe ramię. Wzmocnił resztką charmy mięśnie lewej ręki i chwycił kolejne ostrze, zagłębiając je głęboko w ciało. Za pierwszym razem weszło dosyć głęboko, jednak później coraz bardziej się wahał. Ostatecznie dopiero za trzecim uderzeniem kończyna ciężko spadła na ziemię. Świat zawirował, a on dopiero w ostatniej chwili sparował kolejny atak bestii. 

Wtedy naprawdę sądził, że za moment zginie. 

– Pomidor. 

– Co? 

– Dokładnie to, co powiedziałam. – Kobieta łagodnie przysunęła się bliżej i z czułą delikatnością odgarnęła za ucho liczne kosmyki długich, jasnych włosów Filara. – Nie wiem, co tam się działo, ale dla mnie byłeś wielki. Wiesz dlaczego? Bo bez względu na to, co człowiek robi, zawsze jest najlepszą wersją siebie. Nawet wtedy, gdy wydaje mu się, że popełnia błąd. Bo w określonym momencie nie masz możliwości głębokiej analizy, wiedzy z przyszłości, czy po prostu brakuje ci szczęścia. Ale to nigdy nie twoja wina. Dlatego nie bądź jak ten pomidor. Stać cię na więcej, Koiosie. 

I chyba dopiero wtedy Filar zaczął się zastanawiać, z kim tak właściwie rozmawia. Bo każdy człowiek ma gdzieś głęboko w sercu wspomnienia oraz doświadczenia - te dobre i złe - które kształtują jego tożsamość. A Koios dobrze wiedział, że ludzie mieszkający na stałe na Wyspie Ostatniej Nadziei to zazwyczaj ci o dosyć… specyficznych historiach. 

Gdy jako pełnoprawny Filar zaczął opanowywać sztukę majstrowania przy cudzym umyśle, wyrobił sobie zwyczaj wgłębiania się w świadomość przypadkowych, mijanych na ulicach ludzi. Dopiero zaczynał wtedy legalnie ujarzmiać charmę i nie wiedział, że pewnych granic nie należy przekraczać, jeśli nie chce się utracić człowieczeństwa. Bo mając dostęp do całego życia wszystkich dookoła, z mocą dowolnej manipulacji… nie czuł się jak marna istota ludzka. Bardziej jak… bóg. 

Czas nauczył go pokory i teraz wiedział już, że im silniejsza moc, tym bardziej wciąga; jak narkotyk. Jednak pewne przyzwyczajenia pozostały, dlatego bez wyrzutów sumienia spojrzał w wielkie oczy rudowłosej kobiety, pragnąc ujrzeć jej obnażoną duszę. 

Zdumiała go jasność umysłu, w którym się znalazł. Był przepełniony dobrem, radością… pozytywnym sarkazmem i przyjacielską uszczypliwością. Dostrzegalne było również bolesne doświadczenie życiem i duża ilość blizn, które zostały jednak dobrze wyleczone z żalu. Takie wnętrza należały do rzadkości - mało kto łączył różne aspekty w tak fascynujący sposób. Życie niszczyło w ludziach dobro, a rany się nie zabliźniały; tym bardziej, gdy było ich tak dużo. 

Podsycony ciekawością, sięgnął dalej, w kierunku wspomnień. 

Tak naprawdę nazywała się Estoria Schumacher. Urodziła się jako czwarte dziecko w rodzinie zubożałych szlachciców w Savalii. Fatalna pozycja - biedni rodzice zazwyczaj byli w stanie zabezpieczyć przyszłość jednego, może dwójki pierworodnych. Po Estorii na świat przyszły jeszcze trzy maleńkie dziewczynki, na których przetrwanie pracowała ciężko cała rodzina. 

Dziewczynki z domu ubogich miały przed sobą trzy drogi: oddanie do zamkniętego zakonu w służbie starym bogom, praca kurtyzany, lub - co zdarzało się jedynie największym szczęściarom - szybkie zamążpójście. Matka małej szlachcianki miała jednak w sobie resztki gasnącej dumy przodków, dzięki czemu cudem udało jej się załatwić trójce najstarszych dzieci pracę na królewskim dworze. Estorię miał jednak czekać smutny los dziewczynek, które trafiały do domu uciech, prosząc starsze prostytutki o przyuczenie do zawodu. 

Los uśmiechnął się do niej dopiero, gdy jej starsza siostra zmarła na szkarlatynę. Koios zmarszczył brwi. Dziewczynka wiedziała, że śmierć zwolni miejsce pracy  i pozwoli jej uratować się z nędzy. Czuła ulgę, jednak z drugiej strony przepełniał ją żal po stracie bliskiej osoby. Filar zaczerpnął głęboki oddech. Oh tak, ten smutek był zupełnie szczery i nieustępliwy. 

Estoria miała dobre serce. Nie chciała, by uliczny los odcisnął piętno na młodszym rodzeństwie. Poświęcając sumienie, wsiąknęła do obcego sobie świata zdrad, intryg oraz niekończącej się walki o wpływy. Podstępem uwiodła króla i powoli zyskiwała coraz mocniejszą pozycję. Stała się hrabiną, jej rodzina otrzymała zamek w południowej części kraju, a bliskość z władcą niezauważenie uczyniła ją najbardziej wpływową kobietą w państwie. 

Plotka to groźna broń. Powtarzana tysiąckroć, ukrywa pierwotne źródło, rozprzestrzeniając się po świecie niczym najgorsza zaraza. Ludzie mówili, że król zasięga rady Estorii przed podpisaniem każdego dekretu. Wierzyli, że jest jej całkowicie posłuszny. Że nigdy nie opuszcza kochanki, choćby na chwilę. 

To rzecz jasna rozwścieczyło jego prawowitą małżonkę. Królowa zadbała, by jej precyzyjnie zaplanowany upadek biednej służki był na tyle spektakularny, by jego huk rozległ się po całej Sevalii. 

Koios otworzył szeroko oczy, przerywając tym samym połączenie umysłowe. Jeszcze raz przetworzył we własnej głowie oglądane wspomnienia. To było… Straszne. Ta dziewczyna została tak okropnie upokorzona! Jak można kogoś aż tak nienawidzić? 

Niemniej miała trochę szczęścia - nie skazano ją na śmierć. Choć, kto wie, może zesłanie na Wyspę Ostatniej Nadziei było gorszą karą? Już nigdy nie będzie mogła opuścić tego miejsca, a za sprawą chroniących to miejsce zaklęć, każdy żyjący poza wyspą zapomni o jej istnieniu. 

Przygryzł wargę. Kiedy wyruszy, z jego pamięci również znikną wszelkie wspomnienia.  

– Estorio! Mruth się obudził! Szybko, przynieś coś przeciwbólowego! I idź po Ihmę, bo zaraz znacznę rzucać tymi pierdolonymi ziołami, przysięgam! Przecież one się niczym nie różnią, skąd mam wiedzieć, które są które?! 

– Przepraszam – rzuciła do Filara rudowłosa. Energicznie wyszła z pomieszczenia, a on przez dłuższy moment siedział wyprostowany w pozycji, w której go zostawiła. 

Jako bohater wyspy dostał osobne pomieszczenie do wypoczynku. Za drzwiami znajdowali się mieszkańcy pośrednio ranni w wyniku walki pomiędzy Filarami a bestią. Mężczyzna czuł się poniekąd winny ich stanu. Dzięki opowiadaniom Estorii wiedział jednak, że naprawiona w naprędce bariera już działała, a wcześniejsi goście czym prędzej odpłynęli. Przynajmniej tyle dobrze. 

– Widzę, że twój stan się polepszył. 

Gdyby nie opanowanie, które ćwiczył na wielokrotnych treningach, z pewnością podskoczył by ze strachu na widok małego, rudego kota, który przecisnął się przez niezatrzaśnięte drzwi. Mimowolnie jego tętno gwałtownie przyśpieszyło, a zdrową ręką sięgnął po sztylet. 

– Estoria mówi, że za około trzy dni będę mógł opuścić to miejsce, pani Hematitio. – powiedział pokornie, schylając głowę. Musiał koniecznie unikać kontaktu wzrokowego. 

– Aż trzy dni? – prychnął kot, zbliżając się do maty, na której ułożono rannego. – To strasznie dużo czasu na rozważanie, czy nie powinnam cię jednak zabić. Nie boisz się, że zmienię zdanie? 

No właśnie, co go tutaj trzymało? Był słaby, to prawda, ale dzięki pokładom charmy byłby w stanie przeżyć podróż. To na pewno bezpieczniejsza opcja niż zdrowienie pod okiem bestii, która go tak urządziła. 

Zaklęcia chroniące Wyspę zostały tak skonstruowane, aby każdy człowiek nie będący skazańcem odczuwał silną potrzebę opuszczenia tego miejsca. Nieliczni wytrzymywali kilka miesięcy, nie mówiąc już o latach. Na czar były odporne jedynie bestie - każdy człowiek, nawet Filar, odczuwał charakterystyczną, sztuczną tęsknotę za obcymi krainami i niechęć do tego miejsca. 

– Za trzy dni opuszczę to miejsce i już nigdy tu nie wrócę, przysięgam. 

– Lepiej mnie nie zezłość przez ten czas – wycedziła Hematitia. – Zniszczyliście moją ludzką formę. Jako Skylar miałam  właściwie nieograniczone możliwości, a teraz… Teraz to mogę nałapać Bosmanowi szczurów. 

Nie chciał jej bardziej drażnić, dlatego nie odezwał się słowem, kiedy ostentacyjnie przeszła się po pokoiku. Powąchała stos bandaży oraz lekarstw, ostatecznie zatrzymując się przed porzuconym talerzem Estorii. 

I mógłby przysiąc, że na jej szatańskim pyszczku pojawił się uśmiech, kiedy zerknęła najpierw na nadgryziony plaster pomidora, potem na dawnego przeciwnika. 

– Podobieństwo jest uderzające. 

➵➵➵

Jakiś czas wcześniej

– Przegrałeś.

– Przegrałem.

– Czemu się więc uśmiechasz, Filarze? Straciłeś swojego bezcennego Asa, a mnie to kosztowało tylko jedynkę i dwie ósemki.

Filar zerknął przelotnie na trzykolorową talię. Trzymane przezeń karty jarzyły się błękitem, który kontrastował z czerwienią tych, które miał w rękach przeciwnik. Obok leżał jeszcze stosik czarnych, które przez swój kolor niemal zlewały się z elegancką powierzchnią hebanowego stołu.

I tylko jedna karta odznaczała się od pozostałych - niebieski as, którego pigment stopniowo czerniał, jakby palony niewidzialnym płomieniem.

Uśmiech Filara tylko się poszerzył.

– Mój as odpadł z gry, twój natomiast triumfuje, nieprawdaż, Bestio? Ale zauważ, że aby pozwolić sobie na zwycięstwo, postawiłeś przeciw niemu własne siły.

– I tak będzie. Będę musiał pozbyć się jeszcze wielu własnych kart, jeśli chcę utrzymać pozycję tego asa. Czy nie jest to fascynujące?

– Przede wszystkim ryzykowne, a ja… ja zamierzam to wykorzystać.

Bestia zmarszczył brwi.

– Nie dasz rady, Już raz przegrałeś. Ale – uśmiechnął się w przerażający, drapieżny sposób – w grze pojawiła się nowa, intrygująca karta. Jedynka, która w kilka chwil stała się waletem. Może to o tego waleta zagramy w następnej rundzie? – Wtem zniżył głos do szeptu: – Król jest mój, Filarze. 

– Właśnie dlatego tak się uśmiecham, Bestio. Nie ma potrzeby zmiany Zasad, grajmy dalej. 

– Jesteś podejrzanie zadowolony z takiego obrotu spraw… Jak zwykle fascynujesz i pociągasz.

Obaj przeciwnicy niby przypadkiem nachylili się nad kartami, by spojrzeć sobie głęboko w oczy.

– Właśnie dlatego to ze mną grasz… mój panie.

Płomienie tańczące w kilkudziesięciu bogato zdobionych świecznikach zgasły w ułamku sekundy, a przestronny gabinet spowiła mroczna ciemność. Jedynie jedna, cienka świeca ukryta gdzieś w zapomnianym rogu pomieszczenia, za bogatą w wystające, ręczne rzeźbione elementy drewnianą garderobą zdołała się ukryć przed zapomnieniem. Jej płomień migotał, nieśmiało przegryzając się przez teksturę ciemności, w której czaili się dwaj rywale. I choć ogień był niestały, zdawał się być jedyną pewną rzeczą w tym przesiąkniętym złem miejscu. Jakgdyby świadomy owej odpowiedzialności, płonął dzielnie, nawet jeśli nie sięgał swym światłem do skrytych w ciemnościach sylwetek. I być może drgał tak całe minuty, godziny, a kto wie? Miesiące? Lata? W końcu jednak podmuch dosięgnął i jego, a gdy zgasł, zdawało się, że z tego miejsca zniknęło wszelkie dobro.

Wtedy zaś rozległ się głos, którego przecięcie powierzchni ciemności było z jednej strony czymś zupełnie niespodziewanym, z drugiej jednak, zdawało się, że od momentu zgaśnięcia świec, świat czekał na wypowiedziane przez połączoną z mrokiem istotę słowa:

– Rundę drugą czas więc zacząć. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro