Rozdział 1

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rhealynn

Promienie porannego słońca prześlizgiwały się między stalowymi prętami i odbijały delikatnymi refleksami w niewielkich kałużach na kamiennej posadzce. Czarne krople zbierały się w szczelinach między głazami na suficie, rozciągały jak lodowe sople i spadały powoli, jakby nieznana siła ciągnęła je w górę, wbrew przyciąganiu ziemskiemu.

Kap. 

Brudna łza spadła ze stropu z cichym pluskiem, burząc spokój na czarnej tafli. Woda zafalowała i światło zamigotało na okręgach łagodnie rozchodzących się ku brzegowi. 

Kap. 

Rhealynn siedziała na samym środku otulonej półmrokiem celi. Ze wzrokiem wbitym w ścianę przed sobą, oparła stopy o pokryte szlamem podłoże i wsparła łokcie na kolanach. Nie czekała na nic, nie nasłuchiwała niczego. Otumaniona tym, co wydarzyło się w Kamiennej Wiosce, pozwoliła swojej świadomości dryfować bez celu. 

Kap. 

Jak długo tu jestem?  Ta jedna myśl przemknęła jej przez głowę, tak samo, jak samotny powiew wiatru, który wkradł się do opustoszałego pomieszczenia, smagnął ściany i umknął na zewnątrz z cichym zawodzeniem zagubienia.

Kap. 

Obrazy wydarzeń z tamtego dnia przychodziły do niej falami i towarzyszyły im oderwane od kontekstu dźwięki: to był chaos przypominający rozerwany sznur pereł. Białawe kulki wspomnień upadały z cichym stuknięciem na posadzkę, tocząc się pod meble i wpadając w fałdy ubrań, a bezradna Rhealynn stała z wyciągniętymi przed siebie ramionami zbyt otumaniona, by choćby spróbować je złapać, zanim całkiem znikną z pola widzenia. 

Gdy ocknęła się w celi w pierwszym odruchu, rozpaczliwie próbowała poskładać te urywki wspomnień w całość. Bez skutku. Im bardziej starała się zebrać myśli i fragmenty wydarzeń, które kołatały się w jej głowie, tym bardziej łączące je nici plątały się i wymykały z uchwytu rozdartego bólem serca.

Poddała się, nim słońce po raz pierwszy wynurzyło się zza horyzontu, otulając zimne kamienie i ciało Rhealynn ciepłym blaskiem.

Kap. 

Wzięła głęboki wdech i drgnęła, gdy nieprzyjemny zgrzyt odciąganej zasuwy na końcu korytarza przerwał martwą ciszę. Zacisnęła pięści i podniosła głowę, spoglądając w stronę wyjścia. Choć znajdowali się po przeciwnej stronie lochów, słyszała podzwanianie ich kolczug, urywane oddechy i stukot zbroi. Przechyliła lekko głowę na bok, ignorując zesztywniałe ramiona i wytężyła wszystkie zmysły. Ich serca biły bardzo szybko. Bali się. Wszyscy. Słyszała skrzypienie skórzanych rękawic, gdy zaciskali dłonie na mieczach. 

Kap. 

Odgłosy kroków stawał się coraz wyraźniejszy. Rhealynn wyprostowała się i po chwili mężczyźni wyłonili się zza ściany odgradzającej sąsiednią celę. Zatrzymali się naprzeciwko niej, zgrani jak jeden żywy organizm. Spoglądali w jej kierunku ze strachem, podrygując nerwowo. Czterech wartowników wystąpiło do przodu i zatknęło pochodnie na metalowych uchwytach wbitych w skalną ścianę. Obrócili się wyćwiczonym krokiem i wrócili na swoje miejsca. Blask płomieni zatańczył na ich błękitnych pancerzach, gdy tym razem stojący na samym przodzie gwardziści rozstąpili się na boki. 

Rhealynn wciągnęła głośno powietrze przez nos. Żołnierze znajdujący się najbliżej niej drgnęli i ponownie zamknęli kordon, ale niemal natychmiast znieruchomieli, gdy stojący między nimi mężczyzna powstrzymał ich gestem. Lekkie machnięcie dłoni wystarczyło, by zamarli niczym bezwolne lalki.

— Pamiętasz mnie — stwierdził ponuro, podchodząc krok ku niej. 

Szybko oceniła odległość: stał za daleko, by chwycić go za tunikę i roztrzaskać jego głowę o stalowe pręty. 

Przez nieznośnie długą chwilę panowało między nimi milczenie, od czasu do czasu zakłócane jedynie przez młodego wartownika, który nie mógł zapanować nad drżeniem ciała. Jego kolczuga i elementy zbroi uderzały o siebie, gdy rozdygotany przenosił ciężar ciała z jednej nogi na drugą.

— Chciałbym porozmawiać.

— To podejdź bliżej. Słabo cię słyszę — wycedziła Rhealynn, zadzierając głowę do góry, by spojrzeć mu prosto w oczy.

— Dobrze mi tu, gdzie jestem. Poza tym podejrzewam, że słyszałaś nas, zanim w ogóle tu weszliśmy — odpowiedział spokojnie. 

Rhealynn podniosła się z ziemi, ignorując popłoch, jaki tym wzbudziła wśród żołnierzy i z głową uniesioną wysoko, podeszła do krat. Nadal czuła tępe pulsowanie rozchodzące się z tyłu głowy ku skroniom, po tym jak jeden z żołnierzy ogłuszył ją w Kamiennej Wiosce, ale nie pozwoliła sobie, by okazać jakąkolwiek słabość. 

— Nazywam się Hakan Skavland, król Księstwa Gór — dodał, gdy stanęli naprzeciwko siebie, jak równy z równym.

Rhealynn nie odpowiedziała. Milczała uparcie, nie spuszczając wzroku z jego twarzy. Wydawała się ciosana wiatrem: zmęczona brzemieniem władzy i podejmowaniem niezliczonych decyzji o ogromnej wadze.

— Mam dla ciebie propozycję — zaczął i uciszył ją szybkim gestem, gdy otwierała usta, by się odezwać. Wszystko w nim było oszczędne: strój, mimika, emocje w jasnoniebieskich oczach. — Wysłuchaj mnie, zanim mi odmówisz...

— Wyrżnąłeś moich pobratymców, jedyne co mnie interesuje to powieszenie cię za flaki na bramie twojego pieprzonego zamku! — wysyczała, chwytając nagle kraty. Zacisnęła na nich dłonie tak mocno, że krew odpłynęła z palców i pobielały knykcie. Po korytarzu rozszedł się stłumiony warkot, gdy wbite głęboko w skalną podłogę i sufit pręty zatrzeszczały pod naporem jej siły.

— Niech i tak będzie — odpowiedział niezrażony. — Będziesz mogła powoli rozrywać mnie na strzępy i nikt z moich ludzi nie kiwnie palcem, żeby cię powstrzymać, ale — zaznaczył, a blask pochodni zatańczył w oczach koloru bezkresnej toni. — To będzie transakcja. Ty też musisz mi coś dać...

— Chyba kpisz, ty...

— Zostaniesz na wieczność w tym lochu z tą obrożą na szyi albo dobijesz ze mną targu i pomścisz swoich ludzi — kontynuował, nie spuszczając z niej wzroku. Zakręcił młynek pięścią i żołnierze zdjęli pochodnie z uchwytów na ścianach. — Wybór należy do ciebie. Daj znać gwardzistom, gdybyś zdecydowała się ze mną porozmawiać. Zaczekam.

Emocje zakotłowały się w jej piersi. Odchyliła się i splunęła mu w twarz. Kilku gwardzistów ponownie chwyciło za rękojeści mieczy, ale Hakan przesunął jedynie dłonią po twarzy, ściągając z niej plwociny. Strzepnął pozostałości na ziemię i wytarł resztkę w czarną tunikę. Pozostał zupełnie niewzruszony na tę potwarz. 

— Zaczekam tyle ile trzeba, ale dla dobra twojego i twoich ludzi, lepiej zdecyduj szybko. Część z nich jeszcze żyje. — Powiedziawszy to, skinął na żołnierzy i razem z nimi opuścił lochy. 

Rhealynn zbyt oszołomiona, by cokolwiek odpowiedzieć, tkwiła w bezruchu jeszcze długo po tym, jak zewnętrzne drzwi zamknęły się z trzaskiem i została sama. 

Żyją.

W końcu oparła czoło o zimną stal, którą ściskała w dłoniach i osunęła się na ziemię. Przylgnęła do krat, zaciskając mocno powieki. Kolejna fala paniki podkradała się do niej niczym złowrogi cień, szykując się do skoku. Przełknęła ślinę i oderwała rękę od pręta. Złapała za obrożę na szyi i rozpaczliwie szarpnęła. W końcu chwyciła ją obiema dłońmi i próbowała zerwać, ale jej wysiłki na nic się nie zdały. Gruby, metalowy kołnierz trzymał mocno. Wyszukała opuszkami kciuków dwa złączenia i z wściekłością rozpoznała pod palcami misterną robotę kowala. Kiedy to zrobili? Musieli to zamknąć na wyspie, ale jak... Nie mogła sobie niczego przypomnieć. Wrzasnęła gniewnie i z całej siły uderzyła pięściami o podłoże. Kamień pod jej prawą ręką pękł. Zerwała się na nogi i bezskutecznie próbowała po raz kolejny wyrwać pręty z celi, a potem rozbić pięścią zewnętrzną ścianę. Bez skutku. Została tu uwięziona. Gdzieś tam, na zewnątrz jej bliscy i przyjaciele walczyli o życie, a ona nie mogła nic zrobić. 

Chyba że przystanie na propozycję króla Gór.

Nigdy.

Opadła ciężko na ziemię i zwinęła się w kłębek, przyciskając mocno kolana do piersi. Zacisnęła powieki i po raz kolejny cisza otuliła ją przytulnym kokonem, a wraz z nią dźwięk spadających kropli. Odbijały się echem od kamiennych ścian, wygrywając w duszy i w sercu Rhealynn wojenną pieśń. Rytmiczne uderzenia werbli stawały się coraz szybsze, aż z sennych kapań, przeistoczył się w szaleńcze dudnienie.

Wydostanie się stąd. 

Znajdzie najbliższych Hakana i będzie ich powoli odzierać ze skóry, aż zesztywniałe w agonalnym bólu mięśnie przedrą się przez morze posoki, odkrywając białe kości. Złamie każdą z nich, pławiąc się w rozdzierającym krzyku. A gdy władca będzie już u skraju szaleństwa, błagając ją by przestała, wyrwie im z piersi serca i zje je, patrząc mu prosto w oczy. Niech Hakan sczeznie w tym lochu ze świadomością, że rozerwała ukochane mu osoby na strzępy z jego powodu, że to on doprowadził do ich śmierci.

Zacisnęła mocno pięści, ignorując spływające po policzkach łzy. Odebrał jej to, co kocha. Odpłaci mu tym samym.


꧁𒀯𖣴𒀯꧂


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro