Rozdział 2

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Dni mijały wyznaczane kolejnymi wschodami słońca i godziny, odmierzane przyniesionymi posiłkami. Patrzyła na te kawałki soczystego mięsa i świeże ziemniaki z pieczonymi warzywami i czuła, jak niewidzialna dłoń zaciska się na jej żołądku, nie pozwalając przełknąć nawet jednego kęsa. To poczucie winy, które zżerało ją od środka; przeżyła, podczas gdy Hedda, Nadia, Feyre i inni... 

Po raz kolejny odepchnęła talerz i położyła się na boku, twarzą do okratowanego okna. Przymknęła powieki, czując kojący chłód kamieni pod policzkiem.

Jej wściekłość i pragnienie zemsty nie topniało, czuła ich wyzwalającą siłę, wypełniającą po brzegi poranione serce. Dawały jej sens istnienia, gdy niebo za oknem po raz kolejny przybierało barwę granatu, a blask tysiąca gwiazd nieśmiało wdzierał się do celi. Zapadała kolejna noc. Znowu. Płytki sen wkradał się pod powieki, a gdy zbudzona podmuchem wiatru otwierała oczy, nic się nie zmieniało.

Co tak naprawdę ją tutaj trzymało? Tylko duma i upór. Nie miała już nic innego, bo odebrano jej nawet władzę nad ciałem. Nawet gdyby potrafiła, nie była w stanie się zmienić przez tę obrożę. Udusiłaby się. To nie mogła być zwykła metalowa obręcz – tłumiła wszystkie zmysły Rhealynn.

Tego dnia, gdy spotkali się jeden jedyny raz w lochach, Hakan nie miał racji. 

Nie słyszała ich, dopóki nie weszli do środka, a i tak te dźwięki wydawały jej się wtedy bardzo odległe. Dziwnie się czuła w tym ciele bez sił: w bajkowym świecie, gdzie wszystko wydawało się schowane za szkłem. Nie widziała kamieni turlających się po skalnych wzniesieniach, nie słyszała trelów ptaków u podnóża gór, nie czuła zapachu promieni słońca i smagań wiatru na wewnętrznej stronie policzka.

Tak miała wyglądać wieczność? Trawiona wyrzutami sumienia i zemstą miała tutaj dopełnić swojej egzystencji? 

Zamienić się w kamień? 

Budzić się każdego dnia ze świadomością, że mogła uratować kogoś ze swoich bliskich, którzy przeżyli, a zrezygnowała, bo mogła to osiągnąć, jedynie współpracując z ich mordercą?

Rhealynn podniosła się z podłogi i podeszła powoli do okna. Oparła brodę na kamiennej framudze, spoglądając tęsknie w dal. Niekończące się pasma gór o ostro zakończonych szczytach wyraźnie odcinały się na tle chabrowo-czerwonego nieboskłonu. To także straciła. Czy kiedykolwiek dotknie chmur? Zdobędzie góry?

Samotna łza potoczyła się po brudnym policzku.

Mała Deidre. A jeżeli ona była jedną z tych, którzy przeżyli i teraz tkwi w takim miejscu, jak to? Czy dostaje jedzenie? Wodę? 

Ta samotność...

Czy ona również otrzymała propozycję? Jeżeli tak, to na pewno na nią przystała. Młoda, pełna energii, ideałów i pragnienia, by zjednoczyć się z bliskimi. Zrobiłaby wszystko, żeby odzyskać przyjaciół i rodzinę.

Rhealynn otworzyła szeroko oczy i odepchnęła się od ściany. Podeszła raźno do metalowych prętów wychodzących na wewnętrzny korytarz w lochach, po czym uderzyła w nie kilka razy pięścią. 

Podzwanianie metalu zadźwięczało jej w uszach, odbijając się echem od pustych ścian. Nie minęła sekunda, gdy drzwi na końcu korytarza otworzyły się z przeciągłym jękiem. Wysoki gwardzista podszedł do niej ostrożnie, jakby się bał, że pręty nie wytrzymają, a ona wydostanie się z celi i go zabije.

— Wezwij dupka — rzuciła opryskliwie. 

Młody mężczyzna obrócił się bez słowa i truchtem opuścił lochy. 

Rhealynn potarła dłońmi twarz i odgarnęła splątane włosy za lekko szpiczaste uszy. Twarde, czarne kosmyki sklepione posoką i wymiocinami nie chciały się ugiąć pod jej dotykiem. Zakręciła je niczym linę żeglarską i wepchnęła pod zniszczoną koszulę. Musiała się uspokoić, wyciszyć skołatane nerwy. Zdecydowała się podjąć bardzo niebezpieczną grę i jeżeli nie będzie postępować rozważnie, Hakan wtrąci ją znowu do tej celi, a jej jedyna szansa przepadnie na zawsze.

Zamierzała wejść w układ z królem – mordercą – na jego zasadach i jeżeli chciała uratować kogokolwiek, musiała odłożyć pragnienie zemsty na bok. 

Nie znała i nie rozumiała tego świata. Nawet lochy, w których teraz się znajdowała: widziała to wszystko tylko na rysunkach w książkach swoich przodków.

Co ja teraz, do cholery, zrobię? Przodkowie i Magio najwspanialsza, dajcie mi siłę... pomyślała, wpatrując się w skrzące słońce, które po raz pierwszy w życiu wyciskało łzy z jej osłabionych oczu. Jeszcze niedawno, stojąc na szczycie góry w Kamiennej Wiosce, mogła wpatrywać się godzinami wprost w tę ognistą kulę.

Zacisnęła mocno powieki, dobrze wiedząc, że odwoływanie się do najwyższych sił nic jej nie da. Wiara nie była myśleniem życzeniowym. 

Rhealynn poruszyła kilka razy ramionami, raz za razem wciągając i wypuszczając powietrze ze świstem. Bezwiednie rozpoczęła wędrówkę po swoim więzieniu, jakby wraz z podjęciem decyzji, nie mogła pozostać w bezruchu. Każda komórka ciała rwała się do działania. 

Miała wreszcie cel: odnaleźć bliskich.

A potem wypatroszyć skurwiela.

— Wzywałaś mnie? — Pełen napięcia głos Hakana rozszedł się echem po lochach, wyrywając ją z letargu. 

Obróciła głowę w jego stronę i podeszła powoli do prętów. Tym razem nie słyszała, gdy się zbliżał. Zaskoczył ją. Stał w przejściu między opustoszałymi celami i patrzył wprost na nią. Ciemnobrązowe włosy, podgolone z jednej strony rozwiał wiatr. Gruba pobielała blizna ciągnęła się przez dolną wargę aż do brody. Beżowa koszula ze stójką wystawała spod długiej, prostej tuniki w kolorze głębokiej czerni. W książkach, które czytywała, królowie wyglądali inaczej. Dostojniej.

— Wysłucham, co masz do powiedzenia — odezwała się w końcu Rhealynn. Starała się, by jej głos brzmiał możliwie obojętnie.

— Jesteś gotowa ze mną negocjować? — dopytywał, bezskutecznie próbując ukryć ekscytację w głosie.

— Wysłuchać.

— Zacznijmy od tego, że pójdziesz ze mną na górę do Zamku w Skale. Umyjesz się, ubierzesz, zjesz coś, a potem porozmawiamy. — Patrzył na nią, wyraźnie szukając oznak sprzeciwu. Całe jej jestestwo rwało się, by zaśmiać mężczyźnie się prosto w twarz, ale już wcześniej postanowiła, że tego nie zrobi. To ją do niczego nie doprowadzi. — Jednak musisz mi obiecać, że nie skrzywdzisz nikogo z moich ludzi. Ani mnie.

— Zgoda.

— Nie zdemolujesz zamku.

— Zgoda.

— Powiedz to — nalegał, podchodząc do niej o krok bliżej, a za nim jego straże. 

Nieustępliwy ton głosu mężczyzny dawał do zrozumienia, że tyle wie o jej rasie: gdy coś obiecują, nie łamią danego słowa. To była dla nich sprawa honoru, który Rhealynn właśnie z pełną świadomością deptała.

— Obiecuję, że nie skrzywdzę nikogo i nie zniszczę zamku, dopóki nie wysłucham twojej oferty.

— To mi na razie wystarczy — westchnął władca i gestem nakazał otwarcie krat. 

Trzech żołnierzy wystąpiło do przodu. Jeden z nich z wahaniem włożył klucz do kłódki i przekręcił, uruchomiając mechanizm. Zamek szczęknął i odskoczył ze zgrzytem. Powtórzył to przy wszystkich dziesięciu zatrzaskach, a wtedy pozostali wartownicy ściągnęli łańcuchy, które oplatały stalowe pręty. Metal opadał z hukiem na podłogę, wijąc się u ich stóp niczym martwe węże. W końcu drzwi skrzypnęły, a Rhealynn i Hakan stanęli naprzeciwko siebie. Zmierzyli się nieufnymi spojrzeniami. 

— Chodź na górę — powiedział ostrożnie, drżącym głosem. Obrócił się i zerkając na nią przez ramię, ruszył łukowatym korytarzem w stronę masywnych drzwi, które przez ostatnie dni oddzielały ją od reszty świata.

Gwardzista minął ich i pociągnąwszy za skobel, otworzył wrota na oścież. Wiatr zawył, wdzierając się do środka i targając włosy króla. Zapach przestrzeni i wolności. Rhealynn upojona tym oddechem gór, zbliżyła się do wyjścia: dostrzegła pojedyncze obłoki kłębiące się na poszarzałym niebie i wydrążone w skale, surowe schody, które wydawały się piąć w górę bez końca. Wciągnęła powietrze przez nos, rozkoszując się zapachem burzy unoszącym się dookoła nich.

Hakan odchrząknął i postawił krok na pierwszym stopniu, a za nim pozostali. Rozpoczęli żmudną wspinaczkę, mając po swojej prawej stronie litą skałę o nierównej fakturze, a po lewej kamienną barierkę i proste filary, które jako jedyne podtrzymywały kamienny strop. Rhealynn spojrzała w górę na białawe stalaktyty zwisające nad ich głowami. Po chwili przesunęła się bliżej niskiej palisady, za którą majaczyła przepaść zwieńczona ostrymi niczym kolce pasmami wzniesień. Cisza tutaj miała swój dźwięk, którego nie mogła już usłyszeć, ale czuła całą sobą. Zew natury nawoływał ją, by skoczyła, rozpostarła skrzydła i wzniosła na poduchach wiatru, pozwalając ponieść się między szczytami. Potrząsnęła głową i przysunęła się bliżej ściany. Z tą obrożą na szyi nie mogła wzbić się ku słońcu, a co więcej – nie umiała.

— Witaj w Zamku w Skale — odezwał się głośno Hakan, przekrzykując zawodzenie strumieni powietrza, sunących między kamiennymi rzeźbami stworzonymi przez kapryśną naturę i ludzkie pragnienia. Gdy wyszli zza kolejnego zakrętu, dostrzegła w oddali ogromny zamek: wyrastał ze zbocza majestatycznej, górującej nad krajobrazem góry. Niezliczone ilości kondygnacji i przybudówek wynurzały się ze skalnej ściany, pnąc w górę, jakby chciały szpiczastymi dachami wież dotknąć nieba. Rhealynn rozchyliła wargi, patrząc na budowlę tak piękną i potężną, o jakiej dawniej nie śmiałaby nawet śnić.

Jej nowe więzienie.

Ich długą wędrówkę wieńczyły potężne, mahoniowe drzwi u samego szczytu schodów.  Grube, ciosane wiatrem wrota sprawiały wrażenie, jakby były nieodłączną część litego kamienia, który je otaczała: jakby znajdowały się tam od samego początku, może nawet jeszcze zanim wybudowano ten zamek. Gwardzista załomotał w drzwi i nie czekając na odpowiedź, odsunął jedną z mosiężnych zasuw. 

Rhealynn przechyliła się do przodu, wytężając otępiałe zmysły. Wśród podmuchów wiatru usłyszała przytłumione rozmowy po drugiej stronie i zgrzyty metalu wtórujące zdejmowanym blokadom po przeciwnej stronie. 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro