rozdział I

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Seledynowe fale Oceanu Distantijskiego niczym niekształtne łapy wodnego stwora raz po raz usiłowały uderzyć maleńki statek zawieszony w powietrzu na około metr nad wodą. Ich wysiłek za każdym razem kończył się fiaskiem - kipiel nieprzerwanie odbijała się od złotawych run stworzonych z czystej charmy, a żaglowiec sunął naprzód, pchany siłą charmy połączonej z mocą wiatru. Wodne bestie przypatrywały się temu z dezaprobatą. Niewielkie Czarnopłetwy raz po raz nacierały na magiczne bariery, posyłając pasażerom przerażający uśmiech. Pokazywały błyszczące zęby, które do złudzenia przypominały ludzkie. Również Salpy co jakiś czas atakowały. Bezwstydnie straszyły swoimi przezroczystymi ciałami, przez które wszystkie organy były doskonale widoczne. Od kilku godzin bezskutecznie starały się wprowadzić statek w kołysanie, licząc, że część pasażerów wypadnie prosto w ich zębiska.

Wśród licznych wodnych stworów wyróżniały się Smoki Distantijskie. W przeciwieństwie do innych gatunków, te olbrzymie, zagrożone wyginięciem istoty nie trudziły się bezskutecznym atakiem na sprawną od lat barierę. Jedynie wyłoniły się z wody, pokazując swoje długie na kilkanaście metrów, pokryte łuskami ciała. Obserwowały. Część pasażerów wyszła na odsłoniętą część pokładu, z podekscytowaniem obserwując zdrowe okazy wyjątkowego gatunku. Ludzie pokazywali na bestie palcami, szeptali podekscytowani, czasem chowali się w głąb statku, i pełni obaw zasypywali załogę pytaniami o trwałość ochronnej bariery.

Dla Jiny rzeczywistość wyglądała nieco inaczej. Błyszczące szmaragdem oczy dostrzegały jedynie rozmazaną toń zielonkawej wody, która utrzymywała się w górze. Natomiast z dołu nieśmiało jaśniał błękit nieba, w niektórych miejscach skryty za granatowymi chmurami, będącymi wspomnieniem po niedawnej burzy. Cielska wodnych smoków wisiały głową w dół. Bestie posyłały znaczące spojrzenia, jednak nie mogła ich dostrzec. Widziała jedynie ich rozmazane kontury, przez co dzikie istoty przypominały bardziej wygryzione frędzle na jakiejś starej zasłonie w stylu pelagoskim. Dziewczyna nie miała ochoty nadwyrężać wzroku, dlatego zamknęła oczy i powoli zaczerpnęła powietrza, pochłaniając niezliczoną ilość zapachów stworzeń oceanu, stłumionych barierą z charmy. Było to dla niej uspokajające. Od dziecka lubiła zapach związany z obecnością bestii, a w połączeniu z wodą działał na nią jak najwspanialszy balsam z Edenii. Do tego dochodziły wibracje. Tak, wibracje - dla niej każda istota samym oddechem tworzyła jakieś drgania. A swoiste wibrato bestii, potężnych charmicznych run i podeszczowego powietrza tworzyło niesamowitą mieszankę. Właśnie dlatego, gdy tylko skończył się sztorm, wyszła na górny pokład i zawisła na burcie głową w dół. Gdyby wyprostowała nogi, niechybnie spadłaby do wody, jednak wcale nie obawiała się o swoje życie. Również załoga, która w czasie ponad dwutygodniowej podróży nauczyła się ignorować dziwne zwyczaje Jiny, nie zwracała uwagi na potencjalne niebezpieczeństwo. Dzięki temu mogła w pełni cieszyć się z rejsu i zregenerować siły po długim pobycie na obcym kontynencie.

Nowe, przybliżające się wibracje zakłóciły jej spokój w najmniej pożądanym momencie. Zacisnęła oczy, licząc, że jeśli uda, że śpi, natręt sobie pójdzie, jednak ku jej niezadowoleniu po chwili ktoś złapał ją za nogi, jakby obawiał się, że mogłaby spaść, po czym pochylił się nad nią. Nie musiała otwierać oczu, by wiedzieć, że na twarzy niechcianego gościa pojawił się firmowy, słodko-złośliwy uśmieszek.

 –Nie kręci ci się przypadkiem w głowie, Księżniczko?

Niechętnie otworzyła oczy, z lekkim rozbawieniem wpatrując się w rozmazaną twarz nad sobą.

–Powiem ci, że z tej perspektywy twoje dziurki w nosie wyglądają czarująco.

Kłamała. Źrenice nie zdążyły się jeszcze dopasować do tak bliskiej odległości i jego twarz widziała w takiej jakości, że z podobnym efektem można by było zawiesić nad nią gigantycznego ziemniaka po przejściach. Nie, żeby było jej z jakiegoś powodu przykro - patrzenie na niesamowicie zadbaną, przystojną twarz otoczoną idealnie ułożonymi, orzechowymi włosami przy jednoczesnej świadomości, że jej własna głowa wygląda jak opuszczone ptasie gniazdo, tylko by ją zniechęciło do dalszej konwersacji.

– Ten tekst przestał mnie bawić z sześć lat temu.

– Ale znamy się pięć.

– No właśnie. Wstawaj, już widać Wyspę Ostatniej Nadziei. – powiedział, a na te słowa Jina podniosła się tak gwałtownie, że gdyby nie jego refleks, zderzyli by się głowami.

– Hura! W końcu nie będę musiała dzielić powietrza z tak fałszywą osobą jak ty, Thunderstone!

– Widzę, że jak zwykle łatwiej ci obrazić swojego miłego, szarmanckiego i zabójczo przystojnego najlepszego przyjaciela niż przyznać, że zależy ci na tamtym głupim dzieciaku.

– Nadinterpretujesz. – mruknęła, po czym postanowiła się obrazić i poszła na dziób, z dala od irytującego szatyna.

Nie lubiła rozmawiać o swoich uczuciach. Z różnych powodów. Po pierwsze, w swoim wcześnie odebranym dzieciństwie Jina przeżyła wiele i nie znosiła się nad tym rozpływać. Doświadczenie nauczyło ją, że bezpieczniej pozostać w swojej bezpiecznej skorupie, nawet jeśli w zamian za to otrzymywała łatkę ironicznej pesymistki-wariatki. Inną sprawą była jej absolutnie niestabilna charma, którą mogłaby zrobić komuś krzywdę, gdyby na przykład nagle pozwoliła sobie na wybuch, o co z jej charakterem było niepokojąco łatwo.

Jednak fakt faktem, naprawdę lubiła tego głupiego dzieciaka. Dlatego, gdy Thunderstone podszedł do niej ze swoim firmowym, fałszywym uśmieszkiem, milczała. Mężczyzna uszanował to; oboje w ciszy patrzyli się przed siebie, wpatrując się w powoli zbliżającą się, ogniście czerwoną, olbrzymią latarnię z brzydkim, zgniłozielonym dachem. Za nią, po lewej stronie, z wody wystawały olbrzymie głazy w tym samym kolorze, a seledynowe fale rozmywały się na niezwykle wysokim, krwistym urwisku. Natomiast po prawej, statki wpływały do rozległego - jak na rozmiary wyspy - portu. Ich pasażerowie witani byli na lądzie przez grupę kupców i miejscowych sprzedawców, a mieszkańcy chętnie udostępniali im swe pokoje - oczywiście za odpowiednią opłatą. Za niewielkim miasteczkiem ciągnęła się równina, która na krańcu wyspy przechodziła w niewielkie, porośnięte gęstym lasem wzgórze. Na samym jego szczycie nad okolicą królowała druga latarnia, w tym samym kolorze, co ta pierwsza. Na jej widok jedynie siłą woli powstrzymała zmianę wyrazu twarzy. Pozwoliła sobie jedynie na to, by za pomocą charmy aktywować Wzmocnienie i skupić je na oczach - dzięki temu mogła dostrzec drewniany domek skryty za czerwoną budowlą na szczycie wzgórza. 

Zaczerpnęła głęboko oddech - uwielbiała zapach tej okolicy. Przywodził jej na myśl miejsce, które niektórzy ludzie nazywają domem.

– Przestań się na mnie tak gapić, Tony. Wcale nie lubię tej parszywej wyspy.

W odpowiedzi usłyszała śmiech szatyna. Jak ona tego nie znosiła.

➳➳➳

Feliks się dusił.

Nie dosłownie, oczywiście. Fizycznie siedział na wysokiej skarpie i beznamiętnie wpatrywał się w zmierzające w stronę portu statki. Z tej perspektywy gigantyczne żaglowce były jak mrówki w nieskończonej przestrzeni oceanu. Patrząc na to z góry, człowiek rozumiał, że świat jest bezkresnie wielki, a on sam jest w nim jedynie niewielkim prochem, pyłkiem, który jednak potrafi zmienić fragment tego wielkiego świata jedynie za pomocą siły własnych rąk, charmy i umysłu.

Właśnie ta świadomość tak bardzo dołowała Feliksa. Odkąd kilka miesięcy wcześniej ukończył szesnasty rok życia, uczucie bycia uwięzionym na Wyspie Ostatniej Nadziei bezustannie ssało mu żołądek. To tutaj urodził się i wychował. Znał każdy zakamarek tej wyspy, pamiętał twarz każdego mieszkańca. Ale chciał więcej, znacznie więcej. Pragnął odkryć coś nowego, zwiedzić świat. Zbadać tajemnice, o których nie wiedział jeszcze nikt; cieszyć się każdym dniem i słodkim smakiem wolności. Nużyła go praca latarnika, jaką wykonywał wraz ze swoją starszą kuzynką, Skylar, pełniącą obowiązki jego opiekunki. To właśnie ona sprzeciwiała się jego marzeniom, czego owocem były częste kłótnie. Chłopak nie zamierzał się jednak poddać - w tajemnicy przed nią sprzedawał kupcom złowione przez siebie ryby, aby zarobić na podróż. Jego klienci najczęściej sprzedawali je kilka dni później w trzykrotnie wyższej cenie, wmawiając biednym podróżnym, że towar jest świeży. Cóż, mieli takie prawo - wyspa była jednym z niewielu przystanków na trasie pomiędzy dwoma najpotężniejszymi kontynentami - Adoreą i Edenią. Kupcy nie mogli narzekać na konkurencję, a ich klienci mogli nabyć lub sprzedać towary z obu odległych krain. Z tego powodu Feliks uwielbiał przechadzać się wzdłuż portu - podsłuchiwanie barwnych historii o egzotycznych krajach pobudzało wyobraźnię, a wraz z nią, głód podróży.

Uporczywe ssanie w żołądku przypomniało mu, że nadszedł czas obiadu, a on od rana nie miał w ustach nic oprócz zebranych rano jagód. Niechętnie zebrał się z ziemi, po czym nagle, bez żadnego większego powodu, pognał w stronę lasu. Lubił biegać. Z jakiegoś powodu pęd powietrza sprawiał, że czuł się wolny, a jednocześnie odczuwał tęsknotę za czymś odległym, czego nigdy nie miał szansy doznać. Dlatego pędził przed siebie, licząc, że przyniesie mu to szczęście. Zatrzymał się dopiero na wzgórzu i śmiało wszedł do drewnianego domku.

Od progu uderzył go przyjemny zapach kminku i oregano, którymi kuzynka lubiła przyprawiać ryby. Dziarsko wszedł do kuchni - zamierzał szybko i niezauważenie ukraść z blatu stołu kilka podpłomyków, jednak czyjeś długie ręce niespodziewanie zasłoniły mu oczy.

– Jak zgadniesz kto to, dostaniesz największy przysmak zachodniej Edenii. – usłyszał rozbawiony głos tuż nad uchem.

– Jina! – zawołał radośnie, a po chwili trzymał w rękach paczkę pełną egzotycznych słodkości. Z ciekawością oglądał jej zawartość, z zadowoleniem stwierdzając, że większość produktów była mu obca. Najpopularniejsze towary z Edenii często trafiały na wyspę - wszystkie statki kupieckie były zmuszone do niej dobić, by uzupełnić zapasy wody i jedzenia. Jina pamiętała, że lubił nowości i musiała specjalnie dla niego wybierać regionalne przysmaki. Była taka wspaniała!

– Feliksie Jinjer, czyżbyś zapomniał, co się mówi?! – zapytała ostro Skylar, zakładając ręce na piersi. Chłopak nerwowo potarł głowę, dukając słowa podziękowania. – Hej, powtórz, masz to zrobić porządnie!

– Bez przesady, stresujesz go, pani odpowiedzialna kuzynko. – Machnęła ręką Jina, puszczając oczko ulubieńcowi.

– Ty jesteś od rozpieszczania, ja od porządkowania tego, co mu się przez ciebie w dupie poprzewracało.

– Jakże miło z twojej strony. Metod wychowawczych uczyły cię Salpy, czy Smoki Distantijskie?

– Na pewno nie twoja matka, młoda damo.

Zapadła cisza.

Obie kobiety stały obok siebie, a on, przyzwyczajony do słodko-gorzkich wymian zdań, po raz kolejny myślał o tym, jak bardzo ze sobą kontrastowały. Podróżniczka jak zwykle chodziła w jasnych odcieniach beżu, błękitu i zieleni, natomiast jego starsza o piętnaście lat kuzynka preferowała kolorowe, kwieciste topy i krótkie spódnice w podobnym stylu. Jina wyglądała jak jej przeciwieństwo, stojąc w obszernych, jasnych dresach i długim płaszczu w delikatnym odcieniu błękitu. Czasem dodatkowo nosiła na głowie beżowy turban, który sprawiał, że wyglądała jak pustynny kupiec, podróżujący po całym świecie. Tym razem pozostawiła swoje proste włosy luźno spięte w... cokolwiek to było, krótkie, mysie włosy gościa sterczały na wszystkie strony, jednak miały swój urok - po prostu jej pasowały. Z resztą, krótkie, również szarobrązowe włosy Feliksa układały się w ten sam nieznośny sposób, więc rozumiał, dlaczego nie chciało jej się poświęcać czasu fryzurze. I tak zresztą największą uwagę zwracały jej błyszczące najpiękniejszym odcieniem zieleni oczy. Czerwonowłosa Skylar wyglądała jak jej absolutne przeciwieństwo - wyjątkowo rozczesała swoje niezwykłe, czerwone jak kamień z wyspy włosy i teraz układały jej się w łagodne fale. Ze swoją figurą wyglądała jak modelki z wielkich miast, jakie czasem zatrzymywały się na wyspie w czasie swoich podróży. Pomimo trzydziestki na karku, wyglądała bardzo młodo, jak dorastająca dziewczyna. Wrażenie potęgowały okulary przeciwsłoneczne - kupiła je za fortunę od kupca ze słynącego z wynalazków Urtino i uparcie nosiła nawet w czasie pochmurnych dni - wszystko po to, by zasłonić wściekle pomarańczowe tęczówki. Feliks nie rozumiał, dlaczego je ukrywała - jego zdaniem, kuzynka była naprawdę śliczna - ale posłusznie podczas wspólnych spacerów do miasta siedział cicho.

– Długo zostajesz, Ji? – zapytał w końcu, całkowicie ignorując swoją krewną.

– Jutro rano wypływam – przyznała ze smutkiem. - Skylar, mogę ci go ukraść do wieczora?

Kobieta przez chwilę milczała, jakby pełna obaw, jednak nikt nie czekał na jej odpowiedź. Życie zniknęło z małego domku, a ona znów została sama. Z daleka słychać było radosne śmiechy, a głosy coraz bardziej się oddalały. W końcu słychać było jedynie bzyczenie zagubionej muchy.

– Jak długo będę mogła utrzymać cię przy sobie, Feliksie? – zapytała w eter Skylar, a jej wcześniej ostre rysy twarzy załamały się pod ciężarem napierających łez.

Świst zawrotnego wiatru odpowiedział jej ze śmiechem, a ona załkała cicho, prosząc duchy niebios o wsparcie.

Od lat żyła w kłamstwie, poniżającym, plugawym kłamstwie, jednak jeśli dzięki temu kłamstwu chłopiec mógł żyć, była gotowa spędzić tak kilkadziesiąt lat swojego życia. A jednak czuła, że wkrótce fatum zapuka do jej drzwi, domagając się tego, co powinno otrzymać dawno temu.

Zacisnęła zęby, siłą woli powstrzymując kolejne łzy. Zło miało dopiero nadejść. Czuła, jak nadpływa wraz z falami oceanu. Nie spieszy się. Zabierze, co należy do niego, a potem znów zniknie, pozostawiając ją pustą i zepsutą. A potem czas zabliźni wszystkie rany. Jak zwykle zresztą. Musi się na to przygotować.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro