rozdział IV

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Rudia czuła, jak ulatuje z niej życie.

Starość. Najokrutniejsze dopełnienie kary, piętna, jakie wypalił na niej dzień, w którym została skazana na zesłanie na Wyspę Ostatniej Nadziei. Żyjąc na tym małym, gnuśnym kawałku lądu jak w klatce, jej dusza nie miała szansy się zestarzeć. Wiedziała, że teraz nie był na to czas, że musiała podnieść się z łóżka i rozpocząć nowy dzień, jednak jak na złość powróciły do niej wspomnienia przeszłości.

Chyba wciąż tęskniła za czasami, kiedy wierzyła, że trzyma w swoich rękach kawał świata. Ludzie skłaniali się ku niej z poważaniem, a wszechobecny przepych czynił jej urodę jeszcze powabniejszą. Tęskniła za swoim mężem, Enderem, który wtedy był taki sam jak ona. Za odwagą, która skłoniła ich do postawienia na szali całego swojego majestatu jedynie w imię miłości. Tak, wciąż tęskniła, nawet jeśli straciła wszystko, o co walczyła. Nawet jeśli ostatecznie Ender okazał się tchórzem, który najpierw wybrał miłość zamiast własnego szczęścia, a potem wycofał się z tego układu, oddając się w ramiona śmierci. Byle dalej od tej przeklętej wyspy, nawet jeśli czekała tam na niego jego ukochana kobieta.

Oh, nienawidziła tego miejsca, tak samo jak każdy, kto został zmuszony żyć na wyspie, na której wszystko było jedynie ułudą.

Żeglarze mówili, że wyspa nazywana jest Ostatnią Nadzieją, gdyż jej krwista latarnia odznacza się wśród zielonkawych fal. Jest jedynym przystankiem w czasie dwutygodniowej podróży z Edenii do Adorei, a stąd do kontynentu można przepłynąć w kilka dni. Mówili, że jej obraz jest ostatnią nadzieją na przetrwanie dla wycieńczonej, ledwo żywej załogi, otoczonej z każdej strony wielkimi falami oraz wygłodniałymi bestiami.

Ale to tylko ułuda.

Wyspa Ostatniej Nadziei była miejscem, w którym ostatecznie odebrano jej mieszkańcom ostatnie okruchy nadziei. I nikt nigdy nie miał się o tym dowiedzieć.

Rudia została upodlona wiele razy w ciągu swojego długiego życia. Kruche, pełne zmarszczek, obolałe ciało, które z dnia na dzień odmawiało jej kolejnych przysług było ostatnim elementem ciągnącej się od lat kary. Bała się wizji dnia, w którym nie podniesie się z łóżka, mogąc jedynie robić pod siebie z ustami wygiętymi w bezzębnym, nie mającym wyrazu skrzywieniu. Tak oto do końca utraci swoją szczerbiącą się od lat godność i jakiekolwiek człowieczeństwo.

Może Ender miał rację, pomyślała. Może dla wygnańców Wyspy Ostatniej Nadziei jedyną nadzieją na przywrócenie sobie szat godności i wolności jest śmierć.

Przetarła zmęczone oczy, z niedowierzaniem kręcąc głową. Wspominanie swojego niedorzecznego męża-samobójcy było najbardziej debilną czynnością, jaką można było sobie wyobrazić - szczególnie w obliczu tragedii, która wstrząsnęła całą wyspą.

Zmusiła obolałe kolana do ruchu i wstała, po czym z trudem sięgnęła po ciężki, mosiężny dzwon. W energiczny, typowo Rudiowy sposób chwyciła klamkę drewnianych drzwi, z całą mocą otwierając je na oścież.

Głos dzwonu wwiercał się w uszy wyjątkowo cichych, pogrążonych w smutku i rozmyślaniach mieszkańców wyspy. Przejezdni nie patrzyli na nią z typowym dla obcych zaskoczeniem i zaintrygowaniem. W sercach wielu zagnieździł się smutek; innych jeszcze nie opuścił strach. Wszystko w tym niewielkim miasteczku wydawało się inne, tylko osoba kilkona pozostawała niezmienna. Drażniący, metaliczny dźwięk roznosił się po nielicznych uliczkach, wśród keji, a może nawet niosły go rozedrgane fale oceanu.

– HEJ, LUDZIE! DZISIAJ OWOCE I WARZYWA BĘDZIEMY SPRZEDAWAĆ W ŚRODKOWEJ CZĘŚCI PORTU! PO DRUGIE, EWENTUALNI WOLONTARIUSZE PROSZENI SĄ O KONTAKT Z PANIĄ IHMĄ, LUB PODEJŚCIE DO PUNKTU MEDYCZNEGO, DOM NUMER SZESNAŚCIE. PILNIE POTRZEBUJEMY WOLONTARIUSZY! – krzyczała, a głos rozbrzmiewał tak donośnie, jakby usiłowała przekrzyczeć cały tabun krzykaczy miejskich. – OH, I PAMIĘTAJCIE - TĘ ZŁOWROGĄ WIEDŹMĘ Z LATARNI, KTÓRĄ WY NAZYWACIE SKYLAR, NALEŻY W KOŃCU SPALIĆ!

Być może jej ciało rzeczywiście się starzało. Niewątpliwie. Jednak dusza wciąż pozostała młoda, a Rudia do samego końca, każdemu dnia zamierzała udowadniać temu skończonemu tchórzowi Enderowi, że nawet bez godności można było dobrze żyć.

Niech Talmo Lingrad kopnie cię ode mnie w twoją duchową dupę, kochanie.

Pewnego dnia spotkamy się po drugiej stronie i zdając Bogom rachunek sumienia zobaczymy, kto miał rację.

➵➵➵

Mdły zapach suszonych ziół i leków zaczynał naprawdę działać mu na nerwy. Jakby nie wystarczyło, że szwy na ramieniu piekły go żywym ogniem, jakiego nie czuł nigdy, nawet wtedy, kiedy rok wcześniej złamał rękę uderzając w skałę, gdy skakał do wody z klifu.

Nigdy nie sądził, że cierpienie może mieć zapach, a jednak, oprócz nieprzyjemnego aromatu miał wrażenie, że wyczuwał, jak biło z łóżek leżących obok niego ludzi. Nie dziwił się - pięć osób zginęło, osiem skończyło z poważnymi złamaniami po zdeptaniu przez tłum, rybak i kupiec, którzy pomagali w ratowaniu pasażerów żaglowca skończyli bez palców w jednej ręce, a on sam nie mógł dojść do siebie - fizycznie po rozdarciu ramienia przez jakiegoś stwora, psychicznie po... wszystkim, co wydarzyło się dzień wcześniej.

Wyspa Ostatniej Nadziei nie miała z nadzieją nic wspólnego. Była zbyt mała, by na stałe zakwaterować pasażerów dwóch bardzo dużych statków, a przez uszczerbek bariery żaglowce nie mogły wyruszyć dalej. Mało tego, Talmo Lingrad, jedyny człowiek odpowiedzialny za kontakt z zajmującymi się barierą Filarami był dla nich nieosiągalny, więc zostali pozostawieni samym sobie. Mogli jedynie wysłać jaskółki z listami do kapitanów zmierzających w stronę wyspy statków. Ci podróżujący z Adorei do Edenii mogli zawrócić - wyspa była niecałe dwa dni od kontynentu, natomiast co z tymi, którzy podróżowali w przeciwną stronę? Droga zajmowała ponad dwa tygodnie i mogło im nie starczyć zapasów na powrót. Za pięć dni miał przypłynąć właśnie taki statek. Czy Filary zdążą opanować sytuację do tego czasu? Czy jaskółka i list z ostrzeżeniem dotrą na czas? Zbyt wiele pytań, zbyt mało odpowiedzi, od których zależało przecież ludzkie życie.

Otoczona burgundowym, przypominającym błoto nalotem wyrwa w charmowej barierze przypominała, że nikt nie był bezpieczny. Wiedział, że Skylar zaniosła go na posłanie naprzeciwko okna w dobrej wierze, jednak sam widok morza powodował w nim wstręt.

Dzieciak jeszcze z ciebie, Jinjer.

Czy to ten ból miał sprawić, że dorośnie? W takim razie wolałby na zawsze pozostać gówniarzem.

– Na Altairę. Ty naprawdę masz gębę jakbyś bardzo, ale to bardzo potrzebował się wysrać, jednak coś ci w tym przeszkadzało. Wszystko okej?

Feliks Jinjer zamknął oczy, licząc do trzech.

Raz...

Dwa...

– Zamkniesz się w końcu, czy nie! Muszę znosić cię od wczoraj i mam już serdecznie dość! Czy nie dociera do ciebie, że umarło pięć osób?! Na naszych oczach! Przy nas!

Wyciągnęła przed siebie mały palec i przez chwilę na niego zezowała, po czym ku obrzydzeniu sąsiada zaczęła dłubać w nosie.

– Aha. Ale z ciebie miękka faja.

– Ty..! – zawołał, tracąc kontrolę, na co któryś z leżących obok nieszczęśników zaczął lamentować - najwyraźniej przypadkiem go obudził. Z zażenowaniem umilkł więc, ostentacyjnie obracając się tyłem do obrzydliwej rozmówczyni.

Dziewczyna Z Patelnią, a w zasadzie Vin, bo tak się przedstawiła, była zdecydowanie najgorszą osobą, jaką kiedykolwiek spotkał. Tak jak on została ranna w wyniku ataku Salpów - nie było w tym nic dziwnego, i tak powinna cieszyć się, że przeżyła. Rzecz w tym, że faktycznie się cieszyła; denerwując tym wszystkich dookoła, pogrążonych w smutku.

Stare drzwi skrzypnęły, gdy ktoś otworzył je na oścież. Feliks zadrzał - leżał blisko wejścia, a wilgotne po deszczu powietrze było uderzająco zimne. Mimo tego, drzwi pozostały otwarte i długą chwilę słychać było, jak ktoś starannie wyciera buty o słomianą wycieraczkę.

– Ona zaraz tam sobie skórę z nóg zedrze. – mruknęła Vin. Wyjątkowo się z nią zgadzał.

Pani Ihma, kobieta odpowiedzialna za organizację pierwszej pomocy w tym trudnym czasie pomachała im na powitanie, jednak jej mina nie zdradzała żadnych emocji. W końcu weszła do środka, a za nią podążyła ślicznie ubrana dziewczyna. Nie pochodziła z wyspy - Feliks znał wszystkich i nie mieszkał tu nikt młody, a tym bardziej wyróżniający się długimi, jedwabistymi włosami, splecionymi w fantazyjną fryzurę z kilkoma cieniutkimi warkoczykami. Biało-złota, lekko bufiasta sukienka dodawała jej jeszcze więcej delikatności.

Feliks odwrócił wzrok. Na statkach często przypływały takie próżne, bogate dziewczyny. Nie lubił ich - tego pełnego wyższości spojrzenia, niemego naśmiewania się z jego nierzadko postrzępionych szat. Po co tu przyszła?

Zamknęły drzwi, a Ihma podeszła do każdego po kolei, sprawdzając jego stan. Nie była medykiem. Nikt na Wyspie nie był, jedynie Skylar była genialną znachorką i znawczynią ziół. Ale pomocy "Wiedźmy" nikt nie chciał, tylko Ihma nie gardziła wiedzą. Kiedy Feliks był jeszcze mały, ta wątła, blondwłosa kobieta często przychodziła do ich chaty, godzinami słuchając tłumaczeń jego kuzynki. Pożyczała od niej wiele książek, pisała wiele pytań. Jej osoba była mu bardzo bliska, choć jednocześnie czuł dziwną niezręczność, gdy pojawiała się w pobliżu.

Któryś z pacjentów zaczął o coś pytać słabym, cichym głosem. Kobieta gestem kazała obcej dziewczynie przytrzymać obolałego mężczyznę, a sama w milczeniu sięgnęła po blok papieru i długopis, po chwili podstawiając mu kartkę pod nos.

Ihma była niema. Jinjer czuł się dziwnie, gdy musiał coś do niej mówić, a potem w milczeniu czekać, aż mu odpisze na tych swoich karteczkach, dlatego z obawy przed niezręcznymi sytuacjami starał się unikać jej jak ognia.

Po kolei sprawdzała stan każdego, omijając jednak Feliksa - widocznie wiedziała, że wcześniej czy później i tak zajmie się nim Skylar. Vin pokazała jej język, wyrywając się przy oględzinach złamanej ręki, a któryś z pacjentów niemal ją kopnął z napadu bólu. W końcu zakończyła obchód i stanęła na środku, trącając znacząco nieśmiałą dziewczynę.

– Tak więc, pani Ihma powiedziała... Przepraszam! Kazała powiedzieć... – zaczęła nieśmiało, przybierając kolor zupy pomidorowej. Feliks był głodny i miał ochotę na coś ciepłego. – Kazała powiedzieć, że ona skupi się na administracji, a ja i pani Ska... Ske...Skayler będziemy zajmować się rannymi. Nazywam się Sally i będę waszą sanitariuszką. – uśmiechnęła się w śliczny, pełen łagodności sposób, a Feliks mógłby przysiąc że ranni mężczyźni jakby odżyli. Ohyda. – Jakby coś się działo, proszę mi mówić. Dam z siebie wszystko! – kontynuowała pełnym delikatności głosem.

Vin nachyliła się i dźgnęła go w ramię. Rzecz jasna, nie sięgnęła, trafiając jedynie w gruby koc.

– Te, ciamajda. Co z tą blondyną? Czemu nie mówi?

Nie zamierzał odpowiadać. Każda sekunda rozmowy z tą szaloną ladacznicą (to trudne słowo, którego nauczyła go kiedyś Rudia przy rozmowie o Skylar) była trudna i prowadziła do jakiejś awantury. Widząc jednak, że sąsiadka zamierza znów pytać, zwracając na nich większą uwagę postanowił oszczędzić sobie wstydu, odpowiadając szeptem:

– Nie ma języka i nie może.

Mógłby przysiąc, w oczach wariatki zabłyszczało.

– A kto jej go odciął? Rudia? – zapytała głośniej niż powinna. Feliksa przeszły dreszcze.

– Nikt nic nie odcinał. Po prostu nie ma i już. I nie szeptaj. To strasznie niegrzeczne. – rzucił szybko, czując, jak bardzo niewłaściwa była ich rozmowa.

– Aha. U mnie ucinali.

Krótka wymiana zdań wywołała w nim duży niepokój. Przerażała go Vin, która mówiła na głos rzeczy, o których sam nigdy by nie pomyślał. Na Wyspie były pewne tematy, o których nigdy się nie rozmawiało. Dla Feliksa tabu było czymś naturalnym i oczywistym. Może popełniał błąd, zawsze posłusznie je omijając?

Ihma wróciła do swoich obowiązków, tymczasem Sally poszła po miskę z wodą, którą wycierała spocone, często zabrudzone krwią ciała rannych. Wyglądała bardzo nienaturalnie; ślicznie ubrana, oświetlona delikatnie promykiem wschodzącego słońca. Jak anioł lub zjawa, który lada moment rozpłynie się w powietrzu, przy okazji dokonując jakiegoś wzniosłego cudu.

– Phe. – prychnęła Vin, wsuwając język w wyrwę po wybitym zębie. – Damulka się znalazła.

Feliks z jednej strony nie mógł się nie zgodzić, z drugiej coś go oczarowało w przepełnionych dobrocią ruchach czarnowłosej. Wydawała się zbyt krucha, jak na ubogie, śmierdzące pomieszczenie. Aż nie mógł uwierzyć w jej istnienie.

Gdy zbliżyła się do niego, nie mógł powstrzymać dziwnego, nierzozumiałego podekscytowania. Wbrew sobie podniósł się i naprężył nieco mięśnie, chcąc wyglądać nieco mniej żałośnie.

– Cześć. – powiedziała cichym, jedwabnym głosem, pełnym gracji, powolnym ruchem ścierając pot z jego czoła. – Przepraszam, wiem że to może być strasznie niezręczne. Mógłbyś się podnieść? O tak. Czekaj, przytrzymam cię. – Złapała go za odsłonięte plecy przyjemnie ciepłymi dłońmi. – Boli? – zapytała z troską, powolnie zmywając z jego skóry wszelki brud. – Gdybym ci przeszkadzała, mów od razu. – powtórzyła z lekkim strachem.

Ale nie przeszkadzała.

Miała śliczne, niebieskie oczy, które wydawały się pochłaniać cuda całego wszechświata. Ładnie wyglądała, z tymi swoimi dużymi ustami i dołeczkami w policzkach. Feliks czuł się dziwnie, jak nigdy wcześniej. Swoim zachowaniem przewyższała Skylar, jednak nie była przy tym tak... irytująca. Nie znał żadnej kobiety, która opanowałaby tę sztukę, jednocześnie nie będąc zadufaną w sobie, nadętą panną.

Patrząca na nich z pobłażaniem Vin prychnęła.

– Ale pizda.

Oboje spojrzeli na nią zaskoczeni, nie wiedząc, do którego z nich skierowała wyzwisko. Ta tylko wyszczerzyła się, eksponując braki w uzębieniu i powtórzyła z lubością:

– Pizda.

Sally speszyła się, odsuwając od chłopaka i z lekkim strachem podeszła do leżącej dziewczyny, ostrożnie stawiając kroki - dopiero teraz zauważył, że miała na nogach baletki. Jak strasznie niewygodnie musiało jej być na nierównym, skalistym terenie wyspy!

– Przepraszam, mogłabym ci w czymś pomóc? Potrzebujesz czegoś? A może coś cię boli? Jeśli tak to... – mówiła szybko, a w jej cichym głosie odbijał się niepokój. Bawiła się przy tym palcami, zdradzając nieśmiałość i stres.

– Nie dotykaj mnie. – syknęła Vin. – Nie lubię ulizanych panienek.

– Przepraszam? – zapytała tamta, nie ukrywając zaskoczenia. – Coś zrobiłam?

Blondynka skrzywiła się, zamierzając powiedzieć coś niezbyt miłego, jednak drzwi otworzyły się, a do środka zajrzała otoczona czerwonymi włosami głowa Skylar.

– Po nocnym sztormie zalało wszystkie statki. – poinformowała zamiast przywitania. – Jedna keja jest uszkodzona, na szczęście nie używaliśmy jej zbytnio.

Ktoś prychnął.

– Mówisz, jakbyś kiedykolwiek wyściubiała nos poza swoją latarnię, czarownico.

Kobieta dumnie zignorowała obelgę, poprawiając swoje czarne okulary. Nawet Feliks musiał przyznać, że wyglądała nienaturalnie - mimo, że przebrała się w bardziej stonowane, ciemniejsze kolory, okulary przeciwsłoneczne, twarz i figura modelki sprawiały, że nie pasowała do przestraszonych tłumów, które widział za oknem. Nie rozumiał jej. Wydawała się być świadoma, że nie pasowała, a jednak uparcie była sobą, niezależnie od słów innych. Nie mógł jej tego wybaczyć; przez nią i na niego padały złośliwe spojrzenia, jakby nie wystarczało, że był jedynym nastolatkiem na wyspie.

– Ty jesteś Sally, tak? – zwróciła się do czarnowłosej. – Miło cię poznać. Nazywam się Skylar Jinjer i jestem latarnikiem. Interesuję się medycyną i zielarstwem, więc zawsze możesz się do mnie zgłosić z problemami.

– Bardzo miło mi w końcu panią poznać. – powiedziała nieśmiało czarnowłosa, uśmiechając się w śliczny sposób. Kuzynka Feliksa podała jej rękę i obie uścisnęły sobie dłonie.

Młodszy Jinjer zmarszczył brwi. Miał wrażenie, że Skylar w jakimś pośpiechu i strachu puściła młodszą dziewczynę, odsuwając się od niej. Wyglądała na zszokowaną i otwierała i zamykała usta przez moment, jakby chciała coś powiedzieć, ale zdziwienie odebrało jej tą możliwość. A może tylko mu się przewidziało?

– Właśnie, Feliks. – Oho. Znał ten ton głosu. Oznaczał, że jest wściekła, właśnie coś sobie postanowiła i choćby miała walczyć ze wszystkimi Filarami, wykona swój plan. Jak on tego nie znosił. – Przenoszę cię do domu. Teraz.

– Ja przypadkiem nie jestem ranny, czy coś? – zapytał, choć wiedział, że oponowanie nic nie da. Z resztą, jeśli powrót do domu oznaczał ucieczkę od tej niewychowanej blondyny bez zęba, był gotów wejść na wzgórze na rękach.

– Wyleczę cię znacznie lepiej niż te zgniłe cztery ściany. Przebadam chętnych – Ewidentnie zwróciła się do wcześniejszego marudera. – i idziemy. A ty, Sally – dodała nieco ostrzej – możesz już iść. Zgłoś się do Rudii, to ta starsza kobieta, która na wszystkich krzyczy. Może jej bardziej się przydasz.

Sally wydawała się przestraszona. Zbladła i jeszcze kilka razy przeprosiła wszystkich nie wiadomo za co, po czym czmychnęła na zewnątrz. Szkoda. Wydawała się znacznie ciekawszym towarzystwem niż głupia Vin, którą właśnie zajęła się jego kuzynka.

Powrót do domu. No właśnie.

Talmo Lingrad zginął w zębiskach młodej Charybdy, ratując stu dwóch pasażerów żaglowca Enigma Zero. Kilka sekund później podtrzymywany w górze charmą Filara blok skalny runął w dół, a olbrzymia fala niemal zabiła wstrząśniętego Feliksa. Tylko cudem któryś z obecnych tam mężczyzn wciągnął go na łódkę, zanim woda zepchnęła go za bezpieczną barierę. Był półprzytomny, w malignie nawołując Filara. Ocucił się dopiero na wyspie, gdy wśród tłumu ludzi dostrzegł Skylar. Został pokierowany - a w zasadzie zaniesiony - do utworzonego a naprędce, prowizorycznego punktu medycznego. Przez kilka godzin patrzył się tępo przed siebie, nie reagując na żadne bodźce a z jego oczu bezwiednie, niemal w ustalonym rytmie wypływały kolejne łzy. Tak przynajmniej mówili mu inni, bo sam nie miał o niczym pojęcia. Odzyskał mniej-więcej świadomość dopiero gdy wszystkich rannych przeniesiono do holu niewielkiego domku, a w zasadzie przybudówki obok domu pani Ihmy. Rozpętał się zapowiadany wiele godzin wcześniej sztorm, a w jego głowie przeplatały się na okrągło straszliwe obrazy wygłodniałych, rządnych krwi bestii. Możliwe że krzyczał. Możliwe, że była przy nim Skylar. A może to wszystko było tylko snem, a on jak głupie dziecko zemdlał podczas gdy Talmo Lingrad umierał w cierpieniu. Nie miał zielonego pojęcia.

Gdy obudził się rano, po burzy nie było śladu. Zamiast niej była jednak Vin, nie dająca mu chwili na posmucenie się w spokoju. Co jakiś czas zaglądała także Skylar, dzięki której wiedział, co działo się na wyspie. Teraz było już późne popołudnie - poznawał po pozycji słońca - a to oznaczało, że od wczorajszych wydarzeń dzieliły go dwadzieścia cztery godziny. Dlaczego więc wracał do nich za każdym razem, gdy zamykał oczy? Jak to się stało, że został ich więźniem?

– Cholera jasna. – niepokój w głosie Skylar przerwał falę negatywnych myśli. Spojrzał w bok. Czerwonowłosa właśnie oglądała złamaną rękę denerwującej dziewczyny, jednak skupiła się na czymś zupełnie innym, czego jednak zobaczyć nie mógł, bo zasłaniało mu jej ramię.

– Dziewczyno... Coś ty wczoraj robiła? – zapytała ze zgrozą.

– W sensieeee rano wstałam, siusiu, potem trochę jedzonka, trochę drzemanka, włamałam się do kuchni, buszuję sobie spokojnie, aż tu nagle wszyscy we wrzask i rzucają się do kajut, tchórze! To ja myślałam że jakaś mysz czy coś, biorę rondel i...

– Nie o to mi chodziło. – W głosie Skylar o dziwo wyczuwalne było rozbawienie. – Zostałaś ugryziona przez bestię, prawda? Wiesz, co to było? Albo przynajmniej jak wyglądało?

Vin wydęła wąskie usta w podkówkę, sięgając pamięcią do dnia poprzedniego. Przez chwilę czekali w napięciu na odpowiedź, aż w końcu wyjaśniła:

– To się stało jak uciekałam - znaczy walczyłam - z tymi przezroczystymi stworami i prawie wpadłam do wody. Kilka leżało na pokładzie, a wyglądały jakby przedostanie się tam z wody wyssało z nich chęci do życia. Trochę rozumiem, też tak mam jak muszę wstać rano z łóżka. To chciałam to jakoś skopać spowrotem, nie wiem, żeby poszło won. I wtedy mnie ciapnęło, nawet nie wiem kiedy. Parszywe gówno. I...

– Dziecko. – jęknęła zirytowana Skylar, przykładając dłoń do czoła. – Jak wyglądała ta istota? Była przezroczysta czy czarna? Skup się, proszę.

– No było jakieś takie czarne. Chyba czarne. Ciemne na pewno. Coś jeszcze... aha miało takie zajebiste zęby, białe i czyste o jakich mogłabym tylko pomarzyć. Aż pozazdrościłam. – powiedziała z żalem, a słuchający Feliks chcąc nie chcąc skierował wzrok w szparę pomiędzy jej zębami. – Widzę to, ty glizdo. Niemniej, to chyba nic takiego? Ja się wtedy wnerwiłam i też ugryzłam tego stwora, więc myślę że jesteśmy kwita.

Skylar się uśmiechała. Wyraźnie rozbawiła ją przemowa dziewczyny, w przeciwieństwie do kuzyna, który miał serdecznie dosyć wysokiego, irytującego głosu Vin.

– To czarnopłetw albo darpin. To drugie jest stosunkowo rzadkie, więc zgaduję, że czarnopłetw. Śnieżnobiałe, podobne do ludzkich zęby to ich cecha charakterystyczna. – wyjaśniła spokojnie, choć gdy naciskała rękę dziewczyny w jej oczach widoczne było pełne skupienie. – Niestety mają jad, którego skutki pojawiają się dopiero po kilku dniach. Dodatkowo nie można podać żadnej surowicy przed wystąpieniem skutków ubocznych; skład trucizny zależy od wieku, wielkości, płci, i ilości krążącej w krwi bestii charmy.

– To... niezbyt dobrze, nie? Czy to znaczy że będę miała złamaną rękę w gipsie a drugą mi utniecie? Tylko nie to! – jęknęła poszkodowana, a jej wysoki, donośny głos drażnił Feliksowi uszy. Nie dosyć że szalona irytująca, to jeszcze głupia. Super.

– Nie, spokojnie. Musisz być pod obserwacją kilka dni, przebadam cię i w razie potrzeby zrobię odpowiedni lek. – wyjaśniła Skylar łagodnie . – Owinę ci teraz tę ugryzioną rękę, dobrze? Wolałabym żebyś nią nie ruszała. Feliks, wstawaj. Dobrze wiem, że oprócz tamtej zszytej rany nic ci nie jest. Wracamy do domu i bierzemy ze sobą gościa.

W tym momencie młody Jinjer niemal dostał zawału. Gdyby aktualnie nie leżał, na pewno padłby na kolana i zaczął płakać. Kolejne dni z tą kretynką? Już wolał zostać tu, w nudnej, średnio ciepłej przybudówce Ihmy, której przecież nawet nie lubił. Wszystko, tylko nie Vin...

Blondynka również załamała się, wydając z siebie długi, przeciągły jęk. Jej twarz wykrzywiła się w przestrachu; usta wygięła w dół. przygryzając zębami, rozszerzyła oczy i uniosła brwi, zaraz potem marszcząc brwi, nos i usta, jakby zjadła coś bardzo słonego. W końcu jęknęła głośno i przeciągle, zwracając uwagę wszystkich zgromadzonych rannych:

– To jak ja się będę teraz podcierać?! 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro