• Rozdział dziewiąty •

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Fałszywy alarm

◈◈◈

  Głośny huk strzału poniósł się echem pod afgańskim Maiwand*, tonąc w kakofonii pozostałych odgłosów walki - krzyków, jęków padających pod ostrzałem, rżenia zmęczonych koni, wrzasków wściekłych Ghazich i ogólnego wojennego fermentu. Gdzieś niedaleko wystrzeliła armata, a kolejni Brytyjczycy umierali z bezlitosnych rąk wroga i na odwrót - ciała Afgańczyków, choć zahartowane i wytrenowane do starcia z tak potężnym przeciwnikiem jak Brytyjskie Imperium, nie mogły jednak stawić oporu kulom z królewskich muszkietów. Kamienna, ciągnąca się po horyzont, ozdobiona wzgórzami połać terenu syciła się brytyjską i afgańską krwią poległych, która bynajmniej nie użyźniała jej o dobre wspomnienia. Około dwóch tysięcy czterystu siedemdziesięciu sześciu dzielnych angielskich żołnierzy w jasnych, płowych mundurach przeciwko liczącej dwadzieścia pięć tysięcy hordzie zdziczałych Ghazich z prymitywną bronią i w równie prymitywnych uniformach. Bitwa skazana z góry na brytyjską klęskę, choć oczywiście wielu angielskim oficerom przyniosła zasłużone odznaczenia.

  Wśród niezbyt licznych brytyjskich wojsk znalazł się również młody, dwudziestoośmioletni oficer, średniego wzrostu i trochę krępy mężczyzna, mający przed sobą jeszcze co najmniej pięćdziesiąt lat życia, a zdecydowany na to, by zakończyć je o wiele szybciej, podczas któregoś dnia swojej służby.

  Miał krągłą, opaloną od afgańskiego słońca dobrotliwą twarz, dobrze patrzące na świat łagodne oczy i brązowego wąsa pod nosem. Trzymał się prosto, a jego mundur emanował wojskową starannością - nie było na gładkim materiale ni zmarszczki, choć strój z pewnością musiał się trochę pognieść podczas podróży. Od innych żołnierzy odróżniała go jednak opaska na prawym przedramieniu, świadcząca iż nie był to zwykły wojskowy, ale lekarz, gotowy nieść medyczną pomoc swoim rodakom na tym krwawym polu walki.

  Doskonale znałem tego człowieka, którym byłem osiem lat temu. Osiem lat! Tyle minęło od tej straszliwej bitwy, a mimo to wszystko jest tak wyraźne, iż mam wrażenie, że działo się to wczoraj! Tak, dokładnie pamiętam każdy szczegół, każdego rannego, każdy wypowiedziany rozkaz, każdy wystrzał z muszkietu i każdy armatni huk!

  Pamiętam również bardzo wyraźnie wszystkie emocje towarzyszące temu młodzieńcowi. Radość, ekscytację i głupią nieświadomość tego, co czeka go po zejściu na ląd, gdy płynął ze swoimi druhami statkiem do Indii, gdzie stacjonował jego regiment. Niepokój, gdy jeszcze przed dotarciem do celu przyszła wiadomość o rozpętaniu się drugiej wojny afgańskiej. Zagubienie, kiedy na końcu podróży okazało się, że armia znajduje się już daleko w kraju wroga. Ulgę, gdy udało się bezpiecznie dotrzeć do Kandaharu i tam ją odnaleźć, oraz zadowolenie z przejęcia nowych obowiązków. A także wreszcie strach, kiedy znalazł się w końcu na polu bitwy i czające się w poczciwych, angielskich oczach przerażenie na widok prawdziwego oblicza wojny i padających wkoło rodaków i wrogów.

  A mimo to służbę pełnił dzielnie i, można nawet rzec, wzorowo. I choć wiadome było, iż Brytyjskie Imperium tej bitwy nie wygra, nie poddał się, służąc niemal do samego jej końca, łudząc się, że będzie już lepiej i błagając Opatrzność o szczęśliwy finał.

  Nigdy nie zapomniałem, tak jak samego widoku całego podlanego krwią poległych pola bitwy, śmiertelnego strachu pomieszanego z szokiem, gdy jedna z kul afgańskiego muszkietu dosięgnęła celu i raniła tego mężnego oficera w lewe ramię. Upadł na suchą ziemię, mieszając się z pyłem i krwią, ze słonym potem zalewającym oczy, w uszach słysząc wciąż echa wystrzałów i czując lekkie kłucie w okolicach ranionej ręki. Emocje i wyrzut hormonów hamowały jeszcze ból potrafiący wymęczyć każdego, nawet najtwardszego z najtwardszych. Sytuacja tego człowieka była o tyle beznadziejna, że obowiązki zagoniły go daleko za bezpieczną linię brytyjskich wojsk, a co za tym idzie - znalazł się on niezwykle blisko bezlitosnego wroga.

  Przez odgłosy bitwy przebiło się nagle nazwisko młodego oficera, ale on nie miał siły się podnieść. Upływająca z, jak się później okazało, poważnej rany krew, której przez trasę kuli zahaczającą o arterię podobojczykową było z każdą chwilą o wiele więcej niż normalnie i powoli wracające czucie, a co za tym idzie ból spowodowany nie tyle samą raną, co jeszcze roztrzaskaną kością osłabiały go na tyle, iż pozostało mu jedynie modlić się o to, by bezlitośni Ghazi uznali go za martwego i zostawili, aniżeli wzięli w swe ręce. Z wciąż łagodnych oczu leciały słone, mieszające się z brudem, krwią i potem łzy strachu przed wisząca już nad rannym żołnierzem śmiercią, ale jednak myśl, iż jest to śmierć w imię wiernej służby ojczyźnie trochę pocieszała biednego oficera.

  Ale cóż to! Przez bitewne pole, na równi z pociskami, gnał na swym wierzchowcu ordynans rannego. Niemal chowając twarz w falującej na wietrze końskiej grzywie krzyczał jednocześnie do swego oficera po jego nazwisku. Widząc zbliżającego się do niemal już poległego żołnierza wroga z grymasem złości przeplatanej z satysfakcją na paskudnej twarzy, piętami uderzył w bok zwierzęcia, zmuszając je do jeszcze szybszego cwału.

  Ostatnie, co widziałem oczami tego młodego, rannego wojskowego lekarza to wściekła morda afgańskiego wojownika, jego ciemna skóra i szczerzące się do mnie w zwierzęcym grymasie białe zęby, przez widok których powróciłem do rzeczywistości z krzykiem przerażenia, po czym znowu odpłynąłem w nieprzeniknioną ciemność.

  Gdy obudziłem się ponownie, ból, który czułem, był nie do opisania. Rozlewał się po całym organizmie ogromną falą, porażającą wszystkie członki i powodującą, że nie mogłem ruszyć żadną częścią ciała. A jednak wciąż było ciemno i począłem zastanawiać się, czy już umarłem? Czy zakończyłem swój żywot, tak jak wielu innych poległych podczas tej bitwy? Ale w takim razie dlaczego wciąż czułem ten ból?

  Dopiero po otwarciu oczu zdałem sobie sprawę, że dalej żyję. Na dziękowanie Opatrzności było jednak jeszcze za późno, bo czyja to twarz pochylała się teraz nade mną? Czy to bezlitosny wróg, czy może wojskowy chirurg lub Murray, wierny ordynans? Albo ktoś zupełnie inny, może któryś z towarzyszy broni czuwający przy mnie?

  Już niemal krzyknąłem z przerażenia, zakładając najczarniejszy scenariusz, iż znajdowałem się w obozie krwiożerczych wrogów, ale ponownie usłyszałem swoje nazwisko, wypowiadane łagodnym, zatroskanym głosem. Jednocześnie dostrzegłem zarys czyjejś twarzy, bladej, z czarnymi włosami...

  To nie Murray. Pamiętałem, że jego bujna, brązowa czupryna mieniła się w afgańskim słońcu na delikatnie miedziany kolor. A więc kto? Wojskowy chirurg czy któryś z mych towarzyszy?

  – Watsonie. – Zamrugałem kilka razy, starając się wyostrzyć obraz, i mimo protestującej bólem głowy rozejrzałem się dookoła. Nie poznałem ani wojskowego szpitala, ani namiotu, ani nawet pól pod Maiwand. Zobaczyłem drewniane deski i skrzynie, nie przypominające żadnego z wymienionych przeze mnie miejsc. Poczułem chwilową ulgę, którą zaraz znowu zastąpił niepokój. Poruszyłem rannym przed laty ramieniem, ale ku mojej uciesze okazało się ono tak samo sprawne, jakie było po moim dojściu do zdrowia, i nie odnotowałem żadnych zmian. Właściwie, poza bólem żeber, prawej pięści i oczywiście głowy, nie stwierdziłem innych dolegliwości, z czego byłem nawet zadowolony.

  Poczułem jednak jeszcze, że mam rozpięty kołnierzyk mojej koszuli, a na języku znajduje się jakiś ostry, ale przyjemny, kremowy, słodkawy smak. Przypominał trochę nalewkę, ale musiał być dużo bardziej procentowy, gdyż alkoholowe pieczenie wciąż paliło moje gardło, lecz nie w jakoś zbytnio nachalny sposób - miałem wrażenie, że słodycz i łagodność idealnie równoważą zawartość wodnego roztworu spirytusu.

  – Schnapps* – powiedziałem cicho, śmiejąc się słabo pod nosem.

  – Nie, Watsonie – odparł spokojnie i z nutą ulgi w głosie Holmes, którego dopiero teraz rozpoznałem. Kucał obok mnie, a w ręku trzymał swoją piersiówkę i uśmiechał się lekko. – To wódka ziemniaczana, ale łatwo o pomyłkę. Schnapps ma bardziej owocowy smak.

  Jak dla mnie jednak wciąż nie widziałem różnicy, poza tą, że w obecnych czasach w naszym kraju ciężko byłoby nabyć ten niemiecki trunek, biorąc pod uwagę obecną sytuację w Europie. Posiadanie przez Holmesa ziemniaczanej wódki było o wiele bardziej prawdopodobne niż schnappsu, choć znając go i zdobycie czegoś takiego dla niego mogłoby nie stanowić większego problemu.

  – Co się stało? – spytałem, czując spływającą po skroni krew, zapewne z rany na głowie, powodującej ten ostry ból. Wyjąłem chusteczkę z kieszeni i z pomocą Holmesa przyłożyłem ją do rany, zostawiając głębsze badanie na powrót do domu, czego w tamtej chwili pragnąłem najbardziej. – Masz jeszcze trochę tej wódki w piersiówce?

  Mój przyjaciel prychnął ze śmiechem.

  – Nie, jej smak na języku zawdzięczasz szczodrości Chapmana. – Holmes machnął ręką w stronę młodego policjanta kręcącego się w pobliżu. – Aż dziw, że tak ci smakuje - według mnie to najgorsze popłuczyny, jakie kiedykolwiek mogły pojawić się na rynku. Tę akurat musiał kupić za jakieś psie pieniądze w upadłym sklepie monopolowym. Doprawdy, Watsonie, myślałem, że masz lepszy gust jeśli chodzi o wszelkie trunki. A tu, jeśli chcesz, mam brandy – dodał, podając mi piersiówkę.

  Przez chwilę jeszcze siedziałem, dochodząc do siebie, popijając brandy i wsłuchując się w lakoniczną relację Holmesa z wydarzeń mających miejsce po moim krótkim omdleniu wskutek uderzenia w głowę. Mój przyjaciel nie szczędził epitetów na Lestrade'a i jego policjantów, narzekając, że "jak zwykle się spóźnili, bo on instruował swoich ludzi całą wieczność".

  – Będę musiał panów udział w tym procederze umieścić w  raporcie. Mam nadzieję, że panowie jesteście tego świadomi – powiedział Lestrade, zbliżając się do nas, jakby Holmes wspominając jego nazwisko przyciągnął go niewidzialną nitką. – Jak się pan czuje, doktorze? – spytał policjant, patrząc na mnie.

  – Już lepiej, dziękuję – odparłem.

  – A ja mam nadzieję, inspektorze, że zaznaczy pan, iż ja i obecny tu doktor Watson działaliśmy we własnej obronie – wtrącił Holmes oschle. – Ciężko chyba będzie komisarzowi uwierzyć, że dwóch dżentelmenów zaatakowało pięciu postawnych zbirów, czyż nie?

  Prychnąłem cicho rozbawiony. O ile ja nie pchałem się do bójki i faktycznie się broniłem, o tyle Holmes wykorzystał zwyczajnie element zaskoczenia, korzystając z chwili, gdy nasi napastnicy mrużyli oczy przed nagłym błyskiem lampy i dwóch pierwszych powalił na ziemię, nawet nie dając im zbytnio wielkiego pola do popisu. Lestrade nie musiał jednak o tym wiedzieć.

  Inspektor wyglądał na lekko zbitego z tropu tonem mego przyjaciela, nie dał jednak tego po sobie poznać.

  – W telegramie wspomniał pan coś o tych zaginionych dzieciach – rzekł odzyskując rezon, choć wciąż zdawał się być lekko zmieszany twardym głosem detektywa.

  – Ach tak, w istocie. – Holmes kiwnął głową. – Obserwowałem ten magazyn cały dzień i mam solidne podstawy by sądzić, iż te dzieci się tu znajdują, albo przynajmniej jakieś ślady po nich. Zalecałbym przeszukać piętro, nie wykluczając innych zakamarków tego magazynu. Ja, choć bym chciał, nie mogę być przy tym obecny, musimy z doktorem wrócić na Baker Street. – Pomógł mi wstać i obrzucił policjanta ostatnim chłodnym spojrzeniem. – Proszę mi później dać znać, co pan znalazł. A tymczasem miłego wieczoru, panie inspektorze.

  Po czym klucząc między skrzyniami i ludźmi Lestrade'a, wyszliśmy z magazynu i tonącą w mroku ścieżką skierowaliśmy się w stronę głównej ulicy, gdzie złapaliśmy jedną z ostatnich dorożek i udaliśmy się prosto do mieszkania przy Baker Street.

◈◈◈

  – Szkoda wieczoru w operze – odezwał się Holmes, gdy mknęliśmy ciemnymi ulicami w stronę Regent's Park.

  Przytaknąłem ze smutkiem, spowodowanym jedynie perspektywą rozczarowanej i z pewnością niezadowolonej takim obrotem spraw Mary. Poza tym nie miałem czego żałować - szczerze nie lubiłem opery i nawet cieszyłem się, że ominęło mnie to widowisko.

  – Przynajmniej nie mogłem narzekać na nudę – zaśmiałem się gorzko i westchnąłem. – Czy odnalezienie tych dzieci w magazynie zakończy tę sprawę?

  – Obawiam się, że jeszcze nie – odparł Holmes, kręcąc głową. – Na razie udało nam się odnaleźć jedynie kury, ale lis, który je porwał, wciąż jest na wolności. Najtrudniejsze wciąż przed nami, Watsonie, choć może okazać się to łatwiejsze niż sądzę.

  Kiwnąłem lekko głową. Krew na szczęście przestała już lecieć, nie uśmierzyło to jednak bólu, który wciąż mi dokuczał i przybierał na sile, gdy powóz podskakiwał na nierównościach.

  Resztę drogi przebyliśmy w milczeniu. Próbowałem jeszcze jakoś nakłonić Holmesa do zdradzenia jakichś wniosków dotyczących sprawy, na które wpadł, ale nie odezwał się słowem, czapeczką kapitana przykrywając czoło i odchylając głowę do tyłu, jakby zapadł w drzemkę. Ciężko mi było jednak stwierdzić, czy faktycznie zasnął, czy tylko udawał, bym nie zasypywał go pytaniami.

  Gdy dotarliśmy pod drzwi naszego mieszkania, było już grubo po dziesiątej wieczór. Na dodatek deszcz zmienił się w potężną ulewę i choć pokonanie odległości od powozu do środka domu zajęło mniej niż pół minuty, i tak udało nam się porządnie zmoknąć. Cóż, przynajmniej listopadowa pogoda była w normie, chyba jako jedna z niewielu rzeczy dzisiejszego wieczoru.

  – Zostawiłeś zapalone światło? – spytał zdziwiony Holmes, kiedy skierowaliśmy swe kroki ku schodom. Na ciemny korytarz padała jasna smuga z lekko uchylonych drzwi, co zdziwiło nas obu.

  Pokręciłem jedynie głową, a mój przyjaciel wzruszył ramionami i poczęliśmy się wspinać po siedemnastu (a może osiemnastu?) stopniach w stronę naszego salonu. Dopiero na jego progu okazało się, dlaczego nasz dom jako jeden z niewielu przy tej ulicy wciąż jeszcze żył, mimo późnej pory.

  Przy stole, niedaleko okna, siedziały dwie kobiety, obie z nich rozpoznałem, choć jedna z nich siedziała do nas tyłem. Miała na sobie biały fartuch gospodyni, a siwe włosy spięte z tyłu głowy, by nie przeszkadzały jej w pracy. W swoich dłoniach trzymała te drugiej, tym gestem dodając jej otuchy. Gdy pani Hudson usłyszała, że weszliśmy, odwróciła się gwałtownie, po czym ze spuszczoną głową wstała i wyminęła nas w progu, kierując się do swojej kuchni.

Druga z pań była o wiele młodsza i sprawiała wrażenie bardziej nieszczęśliwej. Na jej bladej twarzy lśniły mokre ślady po łzach, a łagodne i zmartwione oczy wciąż jeszcze były wilgotne. Jasne włosy były w nieładzie upięte perłowymi spinkami, co sugerowało, że przed kilkoma godzinami musiały tworzyć piękną fryzurę. Całej elegancji jej wyglądu dodawała suknia koloru czerwonego wina, z falbankami, w której moja żona, nawet mimo następstw długiego płaczu, wyglądała przepięknie.

  Mary również wstała na nas widok, a ja poczułem, jak mierzy nas swoim spojrzeniem. Po Holmesie ledwo co się ono ześlizgnęło, jednak na mnie jej wzrok spoczął już na dłużej. Widziałem, jak na jej twarzy zmartwienie i troska mieszają się ze strachem i złością. Musiałem wyglądać niezbyt ciekawie, brudny od sadzy, krwi i pyłu, z raną gdzieś w okolicach skroni, obdartymi knykciami prawej ręki i cały mokry od listopadowej ulewy na zewnątrz. Na tym etapie Mary mogła jeszcze przypuszczać, że po prostu coś nam się z Holmesem stało i to to zburzyło nam wieczór w operze, wiedziałem jednak, że nie uwierzy w te wyjaśnienia. Nasze rewolwery wetknięte za paski solidnie podważały jakiekolwiek domysły, że przed pójściem do opery udałem się jeszcze z mym przyjacielem na krótki spacer - kto wychodzi na przechadzkę z bronią? Na dodatek brak żadnych widocznych obrażeń u Holmesa nie poprawiał tej sytuacji, powodując, że Mary, Bóg jeden wie co myśląca w tamtej chwili, mogła go oskarżyć o jakiś atak na mnie czy tym podobne.

  Moja żona nie odezwała się jednak słowem. Choć zbladła jeszcze bardziej, gdy przeanalizowała mój krytyczny wygląd, wciąż stała i trawiła nas swym pytającym, pełnym niezrozumienia spojrzeniem. W końcu zbliżyła się do mnie i wejrzała mi w oczy, a ja z trudem mogłem znieść widok jej niebieskich, tonących we łzach tęczówek. Malowało się w nich tak wiele emocji, że ciężko było mi je wszystkie zidentyfikować, a Mary zdawała się starać dostrzec coś w moich oczach. Nie wiem, na co liczyła, musiała jednak tego nie odnaleźć, bo wyszła po chwili, z obrażoną minką i świeżymi łzami spływającymi po policzkach.

  – Zostań, Watsonie – powiedział Holmes spokojnie, gdy chciałem udać się za moją żoną. Spojrzałem na niego ze wzburzeniem, chyba po raz pierwszy tego wieczoru za coś go obwiniając o czując, że jestem już bliski wybuchu.

  – Jak ty to sobie wyobrażasz? Poświęciłem cały ten wieczór tobie, zamiast Mary, choć obiecałem jej pójście na Wagnera. Właściwie to powinienem zignorować to, że zostawiłeś rewolwer i nie przejmować się tym, iż nie masz przy sobie żadnej broni – zacząłem, czując rosnącą złość.

  – A jednak tego nie zrobiłeś – mruknął mój przyjaciel, wzruszając ramionami.

  – Poszedłem za tobą, pracowałem jako majtek dorzucając węgiel na łajbie jakiegoś pijaka, szlajałem się po niemal najgorszych ulicach tego miasta i biłem się z całkowicie obcym, o wiele silniejszym ode mnie człowiekiem, zamiast spędzać ten wieczór z własną żoną. I myślisz, że po powrocie tutaj, będąc cały brudny i poobijany, widząc niemal umierającą ze strachu...

  – Och, nie przesadzaj, doktorze, była zwyczajnie przestraszona, nie musisz tak wyolbrzymiać.

  – ...martwiącą się o mnie żonę, nie wiedzącą, co się ze mną dzieje, winien jej wyjaśnienia, tak po prostu pozwolę jej odejść, okazując jeszcze większą ignorancję!? – dokończyłem podniesionym głosem. – Trochę zrozumienia, Holmesie, nie proszę cię wcale o tak wiele!

  – Nie potrafię zrozumieć rzeczy całkowicie dla mnie niezrozumiałej, Watsonie, ty, jak i cała ludzkość również. Jeśli czegoś nie da się pojąć, nie pojmie się tego, mimo największych starań. Tak więc nie oczekuj ode mnie zrozumienia w kwestii twego małżeństwa, którego w żaden sposób nie potrafię zrozumieć – odparł Holmes, a jego ton stał się o wiele twardszy niż wcześniej.

  Spojrzałem na niego z furią, zaciskając mocno pięści.

  – Jesteś nieludzki, Holmesie, po prostu nieludzki! – wykrzyknąłem, a później dodałem, cedząc przez zęby, coś strasznego. – Żałuję, że poszedłem tego wieczoru za tobą, zamiast udać się z moją żoną do opery. Nie powinienem poświęcać tego wieczoru tobie.

  Dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z okropności moich słów, było już jednak za późno. Oblicze detektywa spowiły gęste, ciemne, burzowe chmury, a on sam cofnął się, po czym odwrócił się do mnie plecami, wbijając dłonie w kieszenie i swe spojrzenie wlepiając w mokrą ulicę. Gdybym go nie znał, pomyślałbym, że błyszczące iskierki gniewu w jego oczach są w istocie lśniącymi łzami, do których było mi obecnie bardzo niedaleko.

  – Holmesie, ja... – zacząłem łagodniej, gdy dotarło do mnie, co właściwie powiedziałem. Mój przyjaciel przerwał mi jednak, a jego głos był tak chłodny, że mimo buchającego z kominka ciepła poczułem dreszcze.

  – Dobrze, Watsonie. Skoro tak bardzo zależy ci na ratowaniu swojego małżeństwa, idź. Może jeszcze dogonisz panią Watson i zdołasz ją przeprosić, zanim obrazi się na dobre. Idź.

  Pokręciłem głową, czując, jak powoli zaczyna mi drżeć broda.

  – Holmesie, to nie tak, to... Ja... zawsze postaram się znaleźć dla ciebie czas, mimo małżeństwa i... I chcę, byś o tym wiedział, a to co powiedziałem to...

  – Wyjdź – nakazał już ostrzej mój przyjaciel. – Wyjdź i pozwól mi na razie cię nie oglądać.

  Już otworzyłem usta, by coś dodać, ale odbicie jego zaciętej, wściekłej twarzy w oknie dało mi wyraźny znak, że dla swojego dobra powinienem ten salon opuścić. Ze spuszczoną więc głową, przywodząc na myśl zbitego, skrzyczanego psa opuściłem mieszkanie i stanąłem na ulicy, pośrodku ulewy, bezradny i z rosnącym poczuciem winy, że zawiodłem dwie najważniejsze w moim życiu osoby. I gdy wreszcie udało mi się złapać dorożkę, zerknąłem ostatni raz w okna starego salonu. Dostrzegłem jednak jedynie ciemność i pogrążony w niej cały budynek, więc z paskudnymi wyrzutami sumienia udałem się do domu, czując się, jakbym właśnie został zrównany z ulicznym pyłem przez mojego przeciwnika z magazynu.

◈◈◈

  Po powrocie do domu zauważyłem, że Mary jeszcze nie wróciła. W pierwszej chwili chciałem wybiec na poszukiwania jej, ale domyśliłem się, że mogła po prostu znaleźć pocieszenie w jednej ze swoich przyjaciółek, toteż zostałem, wciąż jednak zmartwiony. Jedyną dobrą stroną tego wieczoru okazał się fakt, iż rana na głowie nie okazała się na tyle poważna, by wymagała interwencji innego lekarza i sam z łatwością ją opatrzyłem. Podejrzewałem jednak, że mogło dojść do wstrząsu mózgu, nie wiedziałem jednak, jak bardzo poważnego, co wyjaśniałoby moje zmęczenie i wcześniejsze objawy. Na razie więc postanowiłem przez pewien czas unikać groźnych wypadów do obskurnych dzielnic i po prostu w miarę możliwości odpoczywać, trzymając się możliwie jak najdalej od kłopotów. Po odświeżeniu się i ubraniu w czyste rzeczy, usiadłem w fotelu w saloniku i prostując obolałą nogę, skupiłem swoje spojrzenie na drzwiach, cierpliwie oczekując powrotu mojej żony.

  Mary wróciła dopiero nad ranem, swoim przyjściem budząc mnie z niewygodnego na fotelu snu. Nie objęła mnie nawet jednym spojrzeniem, nie dając czasu na dokładne rozbudzenie się. W milczeniu zasiedliśmy do śniadania, podczas którego nie odezwała się słowem, a od całej jej postaci bił wyczuwalny chłód. Wiedziałem, że była zła, a próba przeprosin, której się podjąłem, zakończyła się jedynie cichym, wyniosłym "Phi" i trzaskiem drzwi, gdy wyszła z domu.

  Nie mając co począć w pustym, przepełnionym mą własną goryczą mieszkaniu, postanowiłem zaryzykować jeszcze odwiedziny Baker Street i liczyć, że choć Holmes wybaczy mi moje wczorajsze zachowanie. Nie zdziwiłbym się, gdybym odbił się od zamkniętych na głucho drzwi - zasłużyłem sobie i bliskie mi osoby, które zawiodłem, miały pełne prawo zgrywać obrażonych i rozzłoszczonych moimi nieprzemyślanymi czynami.

  Gdy stare mieszkanie o numerze 221b okazało się jednak otwarte na moje przyjście, poczułem, że przynajmniej część mojego celu została osiągnięta, choć wciąż wisiała nade mną perspektywa tej najcięższej. Nacisnąwszy klamkę drzwi salonu uświadomiłem sobie już całkowicie, że nie mam odwrotu i muszę zmierzyć się albo z kolejną falą arktycznego chłodu, albo lodowatego gniewu mojego przyjaciela. Absolutnie nie spodziewałem się tego, co spotkało mnie zaraz po tym, gdy stanąłem niczym syn marnotrawny na progu salonu, ze spuszczoną głową, palącymi mnie ze wstydu policzkami i spływającą po mnie ulewą gorąca.

  Mój przyjaciel stał przy oknie, w szkarłatnym szlafroku, z fajką w jednej ręce i ponownie spoglądał na ulicę. Wyglądał jednak na rozluźnionego i nie zareagował na dźwięk otwieranych drzwi, choć wiedziałem, że słyszał go doskonale.

  – Nie dała się przeprosić, prawda? – spytał, wypuszczając z ust siwy pióropusz dymu. Nie musiałem się nawet odzywać, gdyż on już kontynuował. – Takie są właśnie kobiety.

  Prychnąłem cicho niepohamowanym śmiechem i widziałem, że Holmes również uśmiechnął się lekko. Taka uwaga w jego ustach i ten protekcjonalny ton były tak absurdalne, jeśli się go znało, i jednocześnie tak komiczne, że nie mogłem zachować powagi.

  – Nie śmiej się, Watsonie, tak już jest. Gdyby tak nie było, nie stałbyś tu teraz, wiedząc, jakimi słowami cię wczoraj pożegnałem. A mimo to jesteś, zamiast spędzać wolny dzień z żoną, co jest wyraźnym znakiem panującej między wami niezgody.

  Rozbawienie zniknęło jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ustępując miejsca ponownej fali wstydu i poczucia winy. Holmes odwrócił się i wciąż z lekkim uśmiechem błąkającym się gdzieś na twarzy patrzył na mnie, ja zaś czułem, jak zapadam się powoli pod jego ciężkim, choć przecież teraz już przyjaznym i łagodnym spojrzeniem. Z trudem, czując ściskające się ze zmieszania gardło, będąc niczym rozbrajające dziecko, które wyjątkowo napsuło, starałem się wykrztusić jakieś słowa przeprosin, słysząc jednak, jak marnie mi to wychodzi, zamilkłem, obawiając się większego pogrążenia.

  Holmes jedynie pokręcił głową rozbawiony, słysząc moje próby, i poklepał mnie po ramieniu, tym samym oznajmiając mi, że wszelkie nasze zwady zostały już zażegnane. Chwilę później, zadowolony, że przynajmniej doczekałem się przebaczenia jeśli chodzi o przyjaciela, siedziałem w fotelu przy kominku z filiżanką herbaty i mogłem choć na ten jeden moment zapomnieć o tym, że jedna osoba wciąż żywi do mnie po wczorajszym wieczorze urazę.

  – Ufam, że to nic poważnego – powiedział Holmes, bezwiednym ruchem ręki wskazując na mój opatrunek.

  – Nie, na szczęście to tylko zwykłe skaleczenie – odparłem, widziałem jednak, że mój przyjaciel nie dał się tym przekonać. Szybko więc zmieniłem temat, nie chcąc drążyć tamtego. – I co dalej zamierzasz?

  – Na razie pozostaje nam czekać na raport Lestrade'a, a później już kwestią czasu będzie rozmowa z którymś z tych dzieci i finalnie złapanie naszych ludzi.

  – Wydaje się proste.

  – Owszem, ale nigdy nie lekceważ też wszystkiego innego poza pozorami. Być może tylko takie sprawia to wrażenie, zaś później okaże się, iż jest to trudniejszy etap niż samo odnalezienie dzieci.

  – Myślę jednak, że najcięższe mamy już za sobą.

  – Też chciałbym być takim optymistą jak ty, Watsonie.

  Chciałem odpowiedzieć coś jeszcze, ale do salonu weszła pani Hudson i wręczyła Holmesowi list, który ten niemal wyrwał jej z rąk i ze zniecierpliwieniem otworzył. Przeleciał po nim szybko spojrzeniem, a po jego zmarszczonym czole domyśliłem się, że nie przynosi on żadnych dobrych wieści. Detektyw wpatrywał się w depeszę dość długo, czytając ją uważnie, ale z każdym powtórzeniem krzywił się coraz bardziej, wyraźnie niezadowolony.

  – Ten Lestrade! – prychnął, rzucając w końcu list na stolik i stając przy oknie. – Nigdy bym nie sądził, że nawet zwykłe, skrupulatne przeszukanie magazynu jest dla niego aż tak arcytrudnym zadaniem.

  Holmes nigdy nie szczędził słów pogardy dla inspektorów ze Scotland Yardu, a ja, choć również nie błyszczący zbyt mocno w jego towarzystwie, dostrzegałem jednak często, jak wielki policjanci stanowili kontrast między nimi samymi i mym przyjacielem, będąc jednocześnie zaprawionymi w tym fachu zawodowcami, podczas gdy on był zwykłym amatorem. Czasem jednak Holmesowi zdarzało się z lekkim uznaniem spojrzeć na wyjątkowo bystrego funkcjonariusza, a wtedy ten mógł choć przez chwilę poczuć się dumnym z takiego wyróżnienia. Bywało to jednak niezwykle rzadko i z reguły Holmes, a przynajmniej tak mi się wydawało, głównie naprawiał błędy inspektorów, nie zaś im pomagał, jak to później pisały gazety.

  – Przykre wieści? – spytałem, choć doskonale znałem odpowiedź.

  – "Przykre" to bardzo łagodny eufemizm w tym przypadku. Sam zobacz.

  Chwyciłem więc list i na głos odczytałem jego lakoniczną treść:

  Drogi panie Holmes!

  Pragnę z przykrością poinformować Pana o niepowodzeniu wczorajszych poszukiwań. Wszelkie szczegóły zdradzę, gdyż nie znajduję na chwilę obecną słów
by je w tym liście opisać, gdy złożę Panu  wieczorną wizytę na Baker Street.

  Z wyrazami szacunku

  – Widzisz, Watsonie – powiedział Holmes gdy skończyłem, zgrzytając zębami. – To się właśnie dzieje, gdy zostawia się na miejscu kogoś takiego jak Lestrade.

  – Przecież jest jednym z najlepszych inspektorów, jakich posiada Scotland Yard. – Począłem bronić policjanta, który przecież w końcu nie raz wykazywał się, a przynajmniej starał się to robić, bystrością w śledztwie. Holmes jedynie prychnął.

  – Gdyby to zależało ode mnie, wszyscy ci partacze wciąż byliby konstablami – mruknął gorzko.

  – Ale nie zależy.

  "I całe szczęście" dodałem już w myślach, bojąc się konsekwencji, jakie mogłyby spowodować te słowa wypowiedziane na głos.

◈◈◈

  Nigdy nie widziałem, by na wizytę kogoś takiego jak Lestrade, mój przyjaciel wyczekiwał tak rozemocjonowany, jak na przyjście tego inspektora. Całe popołudnie to siedział w swym fotelu i w zamyśleniu wpatrywał się w pustą przestrzeń, otoczony kłębami dymu ze swej fajki, to spacerował po salonie, rozdrażniony i zniecierpliwiony.

  Biednemu policjantowi nie zdążyłem zaproponować nawet herbaty, gdyż ledwo co przekroczył próg naszego salonu, a Holmes już począł posyłać w jego stronę lawinę pytań, zdając się ignorować odpowiedzi zaskoczonego tym atakiem Lestrade.

  – Nie znaleźliśmy tam niestety tych dzieci, panie Holmes – oznajmił, ściskając w dłoniach melonik. Detektyw zacisnął mocno zęby, a jego brwi zmarszczyły się w geście rozczarowania i zdenerwowania.

  – Przeszukał pan cały magazyn?

  – Bardzo dokładnie, nigdzie jednak nie znaleźliśmy żadnych śladów. – Holmes zaczął znów chodzić po pokoju, a jego oblicze tak jak wczoraj przykryły burzowe chmury. – Być może się pan po prostu pomylił i wskazał zły budynek? Zdarza się nawet najlepszym. – Lestrade parsknął cicho gorzkim śmiechem.

  Holmesa ta uwaga rozeźliła niestety jeszcze bardziej, co nie wróżyło inspektorowi nic dobrego. Ja sam powoli zaczynałem się martwić i z niepokojem obserwowałem bliskiego wybuchu przyjaciela.

  – Owszem, inspektorze, nie przeczę, że popełniam błędy, jak każdy, ale nigdy nie zostawiłbym czyjegoś miejsca pobytu nieprzeszukanego całkowicie i nigdy nie pomyliłbym go z żadnym innym – żachnął się. – Szukaliście wszędzie?

  – Tak i niestety żadnych śladów.

  – Niemożliwe! – Holmes uderzył pięścią w stół, dając już przedsmak mającej zaraz wykipieć irytacji. – Musiało wam coś umknąć, to niemożliwe, byście nic nie znaleźli.

  – Cóż, jak pan widzi, możliwe i niestety prawdziwe. Panie Holmes, zrobiliśmy co w naszej mocy, pan zaś mógł się niestety pomylić. – Widziałem, że Lestrade odczuwa niemałą satysfakcję, iż w końcu przyłapał błyskotliwego detektywa na błędzie. Ten jednak wciąż kręcił głową i mruczał coś pod nosem.

  – Nie ma mowy o żadnej pomyłce. Widziałem te dzieci na własne oczy i nie obchodzi mnie, czy mi pan uwierzy czy nie. Jestem pewien, że tam były, również wtedy, gdy przeszukiwaliście magazyn. Nie mogły przecież wyparować!

  – Porywacze mogli jednak cię zauważyć i gdy się oddalili, postanowili przetransportować te dzieci gdzieś indziej – odezwałem się cicho. – Mogliśmy się spóźnić.

  Poczułem, jak ciężkie spojrzenie Holmesa wbija mnie w mój fotel, toteż zamilkłem.

  – Nie! Wykluczone! Magazyn był pusty, nikt nie miał okazji mnie wiedzieć, ani tym bardziej rozpoznać. A dzieci tam były, wszystkie co do jednego – wycedził.

  – Przykro mi to mówić, ale nie ma pan niestety żadnych dowodów, że tak mogło być. Proszę się pogodzić z tym, że tym razem się panu nie udało i zwyczajnie popełnił pan omyłkę, to w końcu zdarza się każdemu – wtrącił Lestrade.

  – Ale nie mi, inspektorze. Jeśli jestem czegoś pewien, nie ma miejsca na żaden błąd.

  Lestrade wzniósł jedynie oczy ku niebu, z pewnością w duchu wzdychając ciężko nad tym, w jego mniemaniu, pysznym stwierdzeniem. Ja sam, gdyby nie fakt, iż faktycznie zawsze pewność Holmesa była uzasadniona i nie mylił się w tak ważnych sprawach, może czasami w pobocznych, mniej istotnych wątkach, uznałbym go za nadętego pyszałka.

  Przez pewien czas ja i policjant obserwowaliśmy, jak mój przyjaciel krąży po salonie, mrucząc coś pod nosem. Z ciągu cichych, przepełnionych irytacją słów wyłapałem powtarzające się pytania o to, w jaki sposób te dzieci tak nagle zniknęły. Po chwili zaczęło mnie to już nudzić, a i sam inspektor wydawał się być również zmęczony ciągłym staniem na progu i wysłuchiwaniem niezrozumiałych pomruków. Nagle Holmes przerwał swoją wędrówkę okrzykiem:

  – Skrzynie!

  Spojrzeliśmy po sobie z Lestrade'm zdziwieni, nie rozumiejąc nic. Mój przyjaciel nie zwracał jednak na to uwagi, gdyż podszedł szybko do policjanta i potrząsnął go mocno za ramię.

  – Skrzynie! – powtórzył rozgorączkowany, błyszczące oczy wlepiając w inspektora. – Niechże mi pan powie - czy sprawdziliście, co jest w skrzyniach?

  – A po cóż mielibyśmy to robić, panie Holmes? – spytał wciąż zaskoczony Lestrade. – Ponadto, doprawdy, czy sądzi pan, że zamknięto tam te dzieci?

  – Tak, właśnie tak! – zawołał mój przyjaciel, zrywając się na równe nogi. – Ależ ze mnie głupiec, skończony głupiec!

  – Holmesie. – Wstałem i z niepokojem położyłem mu dłoń na ramieniu. Gdy spojrzał na mnie, dostrzegłem wypieki na jego policzkach swym różem wyraźnie odcinające się od bladej skóry i oczy błyszczące chorobliwie, jak przy gorączce. Ponadto te brzmiące niczym majaki w malignie słowa pogłębiły moje podejrzenia co do jakiejś paskudnej choroby złapanej przez wczorajsze wędrówki w ulewie.

  – Nie uważasz, że to nonsens, ta twoja teoria o włożeniu dzieci do skrzyń? Mówisz jakbyś postradał zmysły, więc proszę cię, dla własnego dobra, idźże odpocznij choć kilka godzin – nakazałem zatroskany, Holmes jednak strącił z ramienia mą dłoń i potrząsnął głową.

  – Nie mam teraz na to czasu – burknął, a ja westchnąłem ciężko. Na moje szczęście Lestrade również w te brednie o dzieciach w skrzyniach nie uwierzył i, idąc moim śladem, postarał się choć trochę absurd założeń Holmesa mu wyjaśnić.

  – Niezbyt pojmuję, jak to możliwe, by te dzieci mogły przetrwać w tych skrzyniach tak długi czas – powiedział. – W końcu, po pierwsze, musiały jakoś oddychać, a po drugie... Czyż nie zawołałyby na pomoc, słysząc obce głosy? Przykro mi, ale tą teorią nie wybrnie pan z faktu, iż niestety popełnił pan błąd. Do tej pory nie potrafię zrozumieć, dlaczego jeszcze się pan do niego nie przyznał. Miałem pana za człowieka iście honorowego i, jak widzę, mocno się myliłem.

  Te słowa były niczym kolejny tęgi raz lachą na wściekłego, już i tak dość mocno zaszczutego psa. Holmes odwrócił się w stronę inspektora, a w jego oczach dostrzegłem tak wielki gniew, jakiego jeszcze nigdy nie miałem okazji widzieć, nawet wczoraj. I gdyby nie to, że dobrze znałem mego przyjaciela, mógłbym obawiać się o zdrowie, czy nawet życie Lestrade'a. On sam cofnął się, na widok wyrazu twarzy detektywa zdradzającego jego niemal dziką furię.

  – Jak widzę i ten szczegół panu umknął, inspektorze, choć przyznam, że byłbym doprawdy zdumiony, gdyby pan go zauważył. – Holmes z powrotem obrócił się do okna i z rękoma w kieszeniach śledził walczące z deszczem konie ciągnące dorożki. – Jeśli już jednak przyjrzałby się pan skrzyniom w magazynie dokładniej, czego oczywiście pan nie zrobił, spotrzegłby koliste otwory w każdej z nich, po trzy z każdej strony. Niewątpliwie niegdyś używano tych skrzyń do przewozu żywego towaru statkami. Głupiec ze mnie, że nie zauważyłem tego wcześniej. – Pokręcił głową niezadowolony.

  – Ale wciąż nie wyjaśnia to tego, dlaczego te dzieci nie zareagowały na wyraźne odgłosy walki obok nich – zauważyłem.

  – A pamiętasz może, doktorze, ten słodkawy zapach w magazynie? Ty jako lekarz powinieneś doskonale go znać.

  Popatrzyłem nań zaskoczony, dopiero chwilę później zdając sobie sprawę, do czego dążył mój przyjaciel. Rozwiązanie to było jednak tak okropne, że aż bałem się o nim myśleć, a co dopiero wymówić je na głos.

  – Chloroform – wykrztusiłem cicho, samemu nie dowierzając, że nasi porywacze uciekli się do takiego straszliwego sposobu. Miałem szczerą nadzieję, że miarkowali jego ilość i podawali w małych dawkach, zdając sobie sprawę z tego, jak bardzo może być on szkodliwy dla tak małych i słabych jeszcze przecież ludzi jak dzieci, choć skutecznie tłumił tę pokrzepiającą myśl głosik podpowiadający mi, iż mało prawdopodobne byłoby, aby porywacze posiadali aż tak szeroką wiedzę w tym zakresie. Mimo wszystko liczyłem, że chloroformu użyto wystarczająco, by te dzieci uśpić, ale wyjątkowo mało, by nie wyrządzić im większej krzywdy.

  – Dokładnie tak, Watsonie – odparł gorzko Holmes. – Ci ludzie prawdopodobnie zaplanowali to zagranie już wcześniej, a my po prostu przerwaliśmy im czuwanie. Aresztowaliście ich, Lestrade?

  – Tak, aczkolwiek trudno wyciągnąć z nich cokolwiek.

  – Będzie to w istocie dość ciężkie, biorąc pod uwagę, że wszyscy są niemowami. – Lestrade uniósł brew, słysząc to stwierdzenie, nie odezwał się jednak, by je podważyć. Być może wciąż pamiętał przepełnione gniewem spojrzenie mego przyjaciela, a może po prostu bał się wysunąć z jakimś sprzeciwem, na który Holmes znalazł by argument. – Proszę jednak dać mi znać, gdybyście dowiedzieli się czegoś nowego.

  Po krótkiej chwili Lestrade wyszedł, zostawiając nas samych. Ja opadłem na fotel, czując mętlik w głowie i ze zdziwieniem zobaczyłem, jak Holmes sam szykuje się do wyjścia.

  – Wybierasz się gdzieś? – spytałem zaskoczony, patrząc na zegarek, który wskazywał już późną godzinę około dziesiątej.

  – Naprawić to, co spartaczyłem – odparł mój przyjaciel, a w jego tonie wyczułem w tamtym momencie wyraźny chłód i niechęć do siebie samego, za przeoczenie tej uwagi. Zanim zdążyłem się odezwać, on już opuścił nasze mieszkanie, zostawiając mnie już całkowicie samego, skazanego na kłębiące się myśli.

  I tak, z nikłą nadzieją, że ten błąd nie będzie nas kosztował tak słono, jak to się teraz zapowiadało, zasnąłem na fotelu, z nawiedzającymi mnie we śnie niemym napastnikiem, zapłakanymi i zmartwionymi matkami zaginionych dzieci i wreszcie wciąż obrażoną i chłodną twarzyczką Mary.

◈◈◈

*kolejny przykład, że historia jest dla mnie wspaniała tylko wtedy, kiedy konkretna data ma dla mnie znaczenie. Bitwa pod Maiwand, o której tu mowa, to jedna z bitew mających miejsce w czasie wojny brytyjsko-afgańskiej, konkretniej to 27 lipca 1880 roku. Ze względu na to, że to właśnie w niej nasz doktor został poważnie ranny, co zaważyło o jego dalszych losach (rekonwalescencji w szpitalu w Peszawarze i późniejszym odesłaniu do ojczyzny), będzie to jedna z niewielu historycznych dat, które będę mogła wyrecytować w nocy o północy, jeśli ktoś by mnie zapytał.

*jestem młodą nastolatką z dziadkiem produkującym nalewki, więc to oczywiste, że będę nadprogramowo i czysto rozrywkowo interesować się alkoholami. Schnapps (w języku niemieckim, spolszczenie brzmi sznaps) to wysokoprocentowy napój produkowany ze sfermentowanych ziemniaków, zbóż, korzeni czy owoców. Lubują się w nim Europa Północna, Niemcy i USA.

! UWAGA ¡ SCHNAPPS TO NIE WÓDKA!

Jak podaje Wikipedia (wiem, bardzo wiarygodne źródło, ale z braku laku skorzystam z tego) schnapps to rodzaj napoju alkoholowego, który może przybierać różne formy, w tym destylowane brandy owocowe, likiery ziołowe, napary i „likiery smakowe" wytwarzany przez dodanie syropów owocowych. Kwalifikuje się bardziej do likierów i choć zawartość procentowa alkoholu jest zbliżona do wódki, to jednak nie jest to to samo.

Zaś nasza kochana wódeczka, według stereotypów żona każdego Polaka, a w kieliszku mąż każdej Polki (TO TYLKO STEREOTYPY, WIADOMO, ŻE NIEKTÓRZY W OGÓLE NIE PIJĄ) to klarowny, destylowany napój. Tradycyjnie wytwarza się go przez destylację płynu ze sfermentowanych ziaren zbóż i ziemniaków.

Podsumowując - schnapps to rodzaj napoju alkoholowego będącego bardziej likierem o smaku owoców (dodaje się do niego syropów owocowych), zaś wódka to destylowany płyn ze sfermentowanych ziaren zbóż i ziemniaków.

Z ciekawostek alkoholowych - Śliwowica to schnapps :)

Pasożytując przy okazji na przypisach, chciałabym również oznajmić, że nieuchronnie zbliżamy się do planowanej przeze mnie połowy tego "cuda", a co za tym idzie, chciałabym poznać trochę Waszych opinii. Część już znam, jednak tutaj jest taka drobna przerwa, miejsce na wygadanie się, co na razie jest dobrze, co troszkę gorzej, a także jak Wam się ogólnie podoba i czy macie już może podejrzenia, kto może być naszym porywaczem?

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro