• Rozdział siedemnasty •

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Płacz dziecka

◈◈◈

    Ciężko mi będzie zliczyć, ile razy jako młody człowiek zachwycałem się urokami wieczorów i nocy, obserwując z mego pokoju na swój sposób uroczo oświetlone domy rodzinnego miasta i ich odbicia na tafli przepływającej obok rzeki. Wydawało mi się tedy, że nie ma nic piękniejszego od pogrążonego nocną ciszą miasta.

 Jakże jednak owe stanowisko zmieniło się w przeciągu lat przyjaźni z Holmesem! Londyn po zmierzchu stał się dla mnie ostoją dla potwornych przestępstw i równie potwornych zbrodniarzy. I o ile jego co brudniejsze i ciaśniejsze zaułki już przedtem napawały mnie niepokojem, o tyle nawet zwykłe, za dnia ruchliwe ulice, mimo latarń rozstawionych po obu ich stronach również potrafiły wzbudzić we mnie dreszcz przez tańczące w ich kątach cienie.

  I nawet towarzystwo Holmesa nie poprawiło mojego samopoczucia. Choć mknęliśmy właśnie obok Hyde Parku, sympatycznie mrugającego do nas światłami lamp, czułem wiszącą nad nami ciężką dłoń czyhającego na nas niebezpieczeństwa, przez które nie mogłem podziwiać tego urokliwego wbrew pozorom miejsca.

  Sam Holmes zdawał się również być ogarnięty niepokojem, który maskował, acz dostrzegłem oznaki tego stanu. Milczał z zamkniętymi oczyma, stukając palcami o nogę i marszcząc brwi. Tym bardziej Hyde Park stał się dla mnie przerażający, a jego spowite wieczorną mgłą alejki złowrogie – skoro nawet Holmes nie był spokojny, musieliśmy jechać prosto w paszczę niezwykle krwiożerczego lwa.

  – Denerwujesz się, przyjacielu? – spytałem w końcu.

  – Hm? – Holmes otworzył oczy, po czym uśmiechnął się i zaśmiał krótko. – Po czym wnioskujesz?

  – Cały czas milczysz i masz zamknięte oczy. Ponadto bębnisz palcami o kolano i raz lub dwa zmarszczyłeś brwi – odparłem. – To typowe oznaki zdenerwowania. Poza tym byłbym zdziwiony, gdybyś nie przejmował się naszą eskapadą w żaden sposób.

  Holmes nie odzywał się przez chwilę, po czym wybuchnął donośnym, krótkim śmiechem podobnym do szczekania psa, co tylko spotęgowało wrażenie myśliwskiego ogara wyruszającego na polowanie.

  – Nie możesz się bardziej mylić, przyjacielu. – Spojrzał na mnie z rozbawieniem i pokręcił głową.

  – To niemożliwe.

  – Bynajmniej, mój drogi. – Holmes uśmiechnął się łagodnie i na swój sposób przepraszająco, oczy błysnęły mu jednak figlarnie.

  – Więc? Cóż było powodem twojego zachowania?

  – Przypominałem sobie po prostu operę, na której dzisiaj byliśmy. Dlatego byłem taki milczący i bębniłem palcami.

  – A zmarszczenie brwi?

  – Pomyliłem się na arii Księcia Mantui*. Jak to leciało, Watsonie? – Holmes zaczął nucić cicho pod nosem i postukiwać obcasem o podłogę powozu. Zastanawiając się, czy w istocie mówi prawdę, czy jedynie zbywa mnie, bym się nie niepokoił, skupiłem swą uwagę na widoku za oknem.

  – Ha! – zawołał Holmes po chwili, po czym pochylił się ku mnie wyraźnie z siebie zadowolony. – W końcu mi się udało. No, przyjacielu, masz niezbyt tęgą minę. Ty z pewnością denerwujesz się naszą przygodą.

  – Dziwię się, że ty nie – odparłem.

  – Nie mam czym poważnym. Wątpię, by nasi porywacze posunęli się do czegoś, co by mnie zaskoczyło. Mimo to ryzyko zawsze istnieje. – W mdłym świetle latarni błysnął jego rewolwer, zwiastując przykry koniec dla tego, kto wejdzie Holmesowi w drogę. – Muszę cię o coś prosić, przyjacielu.

  – Jestem gotów.

  – Obiecujesz, że wykonasz moje polecenie tak, jak ci powiem?

  – Holmesie! – wykrzyknąłem z obruszeniem. – Jak...

  – Och, spokojnie, Watsonie, spokojnie. – Holmes poklepał mnie po kolanie. – Nie śmiałbym podważać twej uczciwości i lojalności, chcę mieć jednak absolutną pewność i twoje niepodważalne słowo. Od tego mogą zależeć wydarzenia dzisiejszego wieczoru.

  – Obiecuję ci w takim razie moje posłuszeństwo, o ile nie przyniesie to nikomu krzywdy.

  Holmes skinął głową.

  – Proszę cię więc, byś bez względu na to, co się wydarzy, nie użył broni przeciwko naszym porywaczom. Nawet w sytuacji niezwykle krytycznej nie masz na to mojej zgody, z wyjątkiem zagrożenia twojego własnego bezpieczeństwa.

  – A co z tobą, Holmesie? Czy wymagasz ode mnie bym stał bezczynnie, jeśli stanie się coś tobie?

  – Owszem, mój drogi, jakkolwiek irracjonalnie to brzmi.

  – Śmiesz chyba żartować!

  – Wiem, Watsonie, że proszę cię o zbyt wiele biorąc pod uwagę twe wierność i oddanie, jednak jeśli jesteś lojalny tak, jak sądzę, uszanuj to – odparł Holmes spokojnie.

  – Wykluczone! Nie mam zamiaru być obojętny wobec twojej krzywdy i tego, kto ci ją wyrządzi.

  – Coś mi obiecałeś, przyjacielu.

  – Nie zgodziłbym się na to nigdy wiedząc, co karzesz mi zrobić.
  
  – Watsonie! – zawołał szorstko Holmes. – Twoje towarzystwo cenię sobie w takich jak ta chwilach niezwykle, lecz gotów jestem odprawić cię teraz z powrotem do domu i samemu udać się do doku. Wolałbym jednak mieć cię przy sobie, pod warunkiem posłuszeństwa. Masz wybór, mój drogi, i liczę, że zdecydujesz słusznie. Tak więc czy zgadzasz się mi towarzyszyć mimo moich niezbyt ci się podobających żądań?

  Słysząc jego ton, nieznoszący sprzeciwu i niezwykle chłodny, pozostało mi jedynie pójść na kompromis. Przytaknąłem cicho, woląc nie zostawiać przyjaciela samego i przystać na jego absurdalne według mnie warunki.

  – Wiedziałem, że mądrze postanowisz – rzekł Holmes już spokojniej. – No, głowa do góry, mój drogi! Jeśli to pocieszy cię w pewnym stopniu to dodam, że nie wymagałbym od ciebie takiego a nie innego zachowania gdybym przeczuwał większe niebezpieczeństwo. – Poklepał mnie po ramieniu. – Jestem ci niezwykle wdzięczny za twą troskę i przyjacielski niepokój i wiem, jak trudno ci jest pogodzić się z mymi wymaganiami. Mimo to poproszę cię raz jeszcze nie tylko o nieużycie broni wobec sytuacji zagrożenia (chyba, że będzie chodziło o twoje bezpieczeństwo), ale też bez względu na kierujące tobą niechęć i wstręt do Attwella o niekrzywdzenie go w żaden sposób.

  – Nie zasługuje na to udogodnienie – prychnąłem.

  – To do ciebie niepodobne, mój drogi, tak źle komuś życzyć – zaśmiał się Holmes. – Ręczę ci, że poniesie zasłużoną karę, nie do nas należy jednak jej wymierzenie. Naszym zadaniem jest jedynie rozwiązanie tej zagadki. Zaś pod sąd zaprowadzi naszych porywaczy Lestrade, więc nam przypadnie tylko zaszczyt złapania naszych rybek w sieć.

  – A dzieci? – zapytałem.

  – Nie martw się, przyjacielu, jeszcze dzisiaj znajdą się we własnych domach.

  Odetchnąłem z ulgą, czując to zapewnienie. Dalszą drogę przebyliśmy już w milczeniu. Wieczór robił się coraz bardziej nieprzyjemny – wzmógł się świszczący w ciemnych kątach wiatr, a krople deszczu poczęły stukać w dach powozu w sobie tylko znanym rytmie.

  Zejście do podziemi nieopodal doku przypominało swą czernią mroczną bramę do skrywających wiele niemożliwych już do usłyszenia krzyków cierpienia i wołań zmarłych katakumb. Aż zadygotałem lekko pod płaszczem na myśl, ile tajemnic mogą one chować, owładnięty szalonymi wizjami wyobraźni, w których to widziałem wynędzniałe ciała nieszczęśników umierających tu w samotności i zapomnieniu.

  – Nie obawiaj się, Watsonie, Lestrade i jego ludzie czuwają w pobliżu – szepnął Holmes tuż przed zanurzeniem się w mrok tuneli. Czułem jednak, że i on począł wreszcie odczuwać niepokój na myśl o zapuszczeniu się w te mroczne, napawające strachem przez swój wygląd i nieodkryte przez nikogo sekrety okolice.

  Szliśmy skuleni w ciemnościach i przejmującej ciszy, którą co jakiś czas przerywał głośniejszy stukot obcasa czy kapiąca ze stropu woda. Pokryte oślizgłymi, mokrymi glonami ściany odbijały delikatne światło naszej lampy, a w powietrzu unosiła się nieprzyjemna, cuchnącą brudem, strachem i nikczemnością wilgoć. W pewnej chwili rozległ się głośny chrupot, a ja i Holmes zatrzymaliśmy się natychmiast i zaczęliśmy rozglądać zdenerwowani. Okazało się jednak, że mój przyjaciel nadepnął nierozważnie na drobny szkielecik szczura czy innego gryzonia władającego tym niechlubnym królestwem rodem z koszmaru i to cienkie kosteczki wydały ten dźwięk, pękając pod ciężarem Holmesa. Otarłem chustką spoconą twarz i ruszyliśmy dalej, pod przewodnictwem światełka latarni w dziwnie niedrżącej mimo niepokoju dłoni detektywa.

  Ciężko mi będzie stwierdzić, ile trwała nasza wędrówka, gdyż każda sekunda zdawała się nieznośnie wydłużać do minuty, a każda minuta do godziny. Nie byłem więc pewien, czy szliśmy kwadrans, dwa albo i trzy, czy też tylko dziesięć minut. Martwa cisza dookoła nas ciążyła dusznym, gnębiącym balastem. Jedynie piszczące szczury przebiegające co jakiś czas u stóp zdawały się żyć w tym podziemnym cmentarzysku ludzkich uczuć, o ile nie faktycznie istnień.

  Poza odgłosami gryzoni słyszałem również bicie własnego serca. W tym nieznośnym milczeniu zdawało się być ono wyolbrzymione do niosącego się echem nad afrykańską puszczą łomotu tam-tamów* kanibali przekazujących sobie wieść o krwawej uczcie. Posiłku rodem z piekła, gdzie daniami głównymi byli niewinni śmiałkowie*, grzeszący tylko swą niezaspokojoną ciekawością odkrywcy, którzy zapuścili się zbyt daleko w głąb Czarnego Lądu i nigdy już nie wrócili do kojącego gwaru na ziemiach białych ludzi.

  W końcu doszedł i trzeci odgłos. Z początku dochodzący jakby z daleka, zagłuszony jak gdyby wydobywał się z głębokiej studni, ale mimo wszystko słyszalny. Holmes zatrzymał się w pół kroku i począł nasłuchiwać, po czym nagle pociągnął mnie za rękaw i ruszył szybkim truchtem dalej. Pobiegłem za nim, czując, że zbliżamy się coraz bardziej do zionącego bestialstwem jądra zła. Odgłos z każdą chwilą stawał się wyraźniejszy, a ja w końcu mogłem go wreszcie rozpoznać i nazwać.

  Nie był to żaden agonalny pisk konającego gryzonia, dziki i pełen rozdrażnienia miauk kota czy zawodzący skowyt bezdomnego, zbłąkanego psa.

  Był to ludzki, cichy niczym u dziecka płacz.

  Szloch pełen strachu i bezradności, rozdzierający serce i ściskający za gardło ze wzruszenia. Wyciskający łzy z oczu na myśl, że niewinne, bezbronne i delikatne istoty muszą tak cierpieć, że nie mogą powstrzymać się od zrozpaczonych łkań tęsknoty za domem. Przeganiający strach i nakłaniający do szybszego biegu, aby zdążyć i nie przybyć za późno.

  Wybiegliśmy z Holmesem zza załomu i wtedy dostrzegliśmy źródło owego płaczu. Pierw zatrzymaliśmy się zaskoczeni zastanym widokiem, później zaś emocje owładnęły nami (a przynajmniej mną) i pchnęły w końcu do ruszenia się naprzód.

  Tunel kończył się ślepym zaułkiem, położonym w głąb odnogi przecinającej naszą trasę. W ciemnościach niewiele udałoby nam się dostrzec, jednak trzy czy cztery palące się w nim świeczki sprawiły, że skupiliśmy na tym miejscu swą uwagę. Było ono nieduże, okrągłe i duszne. Pełno w nim było starych, przesiąkniętych niezbyt przyjemnymi woniami pledów, skrawków szmat i innych materiałów, brudnych i mokrych, niedających żadnego ciepła.

  Spośród nich zerkał na nas z tuzin par błyszczących oczu, osadzonych w zlęknionych, wychudzonych buziach, umorusanych brudem i z wymalowanymi na nich przeżyciami. Były to buzie delikatne, należące do kulących się przy ścianach dzieci, tulących się do siebie, by zatrzymać choć trochę ciepła i dodać sobie otuchy. Najmłodsze z nich mogło mieć lat sześć, najstarsze około szesnastu, lecz wszystkie były jednakowo przerażone i spoglądały na nas ze strachem i niepewnością. Kilkoro z nich, szlochających, poczęło sobie zatykać usta brudnymi rączkami, by stłumić płacz i powstrzymać zdradzające poruszenie pociągnięcia nosem. Na nasz widok podpełzły do siebie i zbiły się w ciasną, zlęknioną grupkę przypominającą stadko porzuconych gdzieś na górskiej hali owieczek przestraszoną niespodziewanym przybyciem innego zwierzęcia.

  Po chwili ktoś z tej grupki odważył się podnieść z klęczek, a ja po rdzawej, przybrudzonej sukience, rudo-złotych włosach i delikatnej twarzy rozpoznałem Adele. Podeszła do nas chwiejnym krokiem, ze skupieniem na twarzy starając się sobie nas przypomnieć, po czym zaśmiała się głośno. Następnie, równie niespodziewanie, zaniosła się płaczem i osunęła wyczerpana na ziemię, mocno obejmując ramionami nogę mego przyjaciela.

  Holmes kucnął przed nią i uspokajającym gestem począł powoli gładzić jej głowę, obejmując trudnym do zidentyfikowania spojrzeniem pozostałe dzieci. Te spoglądały na nas wciąż z lękiem, pomieszanym już z zaskoczeniem. W końcu, przekonane, że nie mamy żadnych niecnych zamiarów, zaczęły powoli do nas podchodzić z prośbą i błaganiem w oczach, by zabrać je z tego potwornego miejsca.

  – Tylko pamiętaj, Watsonie, bądź opanowany – powiedział Holmes, pomagając Adele wstać, wciąż obchodząc się z nią delikatnie i bardzo ostrożnie. Widziałem, że on sam jest wzburzony i obrzydzony zachowaniem ludzi których ścigaliśmy. – Zostaną odpowiednio ukarani za swoje występki przez sąd, a my nie jesteśmy wymiarem sprawiedliwości.

  – Żadna kara nie będzie wystarczająca za takie łajdactwo – warknąłem. – Potwory! – dodałem, patrząc ze wzruszeniem na drobną, poczochraną dziewczynkę, która przydreptała do mnie i nieśmiało chwyciła za rękę, stęskniona za rodzicami.

  – Uwierz mi, poniosą srogie konsekwencje swych czynów. W najgorszym wypadku czeka ich Newgate*, w najlepszym – stryczek. – Holmes wzdrygnął się nieznacznie. – A nawet jeśli uszłoby im to w jakiś sposób płazem, to surowa jest ręka Bożej Opatrzności i nic co na ziemi nie zostanie nierozliczone w ostatecznym sądzie.

  Odpowiedziałem milczeniem, patrząc na coraz śmielej podchodzące do nas dzieci i odradzającą się w ich oczach niczym feniks ufność. Starałem się obejrzeć każde z nich i z niemałą ulgą stwierdziłem, że poza wyczerpaniem i kilkoma niegroźnymi zadrapaniami i siniakami nic poważnego im fizycznie nie dolega. Byłem jednak pewien, że przeżyte przez nich dni odbiją się bardzo mocnym piętnem w ich pamięciach, najprawdopodobniej już nigdy nie dając o sobie zapomnieć i kołacząc się gdzieś z tyłu ich głów.

  Gdzieś rozległy się odgłos kroków czterech osób, a niedługo później u wylotu zaułka pojawiło się tyleż właśnie konstabli. Zbledli nieznacznie na widok tego zbiorowiska, nie odezwali się jednak słowem. Holmes podszedł do nich i wytłumaczył im coś twardym tonem, a chwilę później funkcjonariusze ostrożnie zaczęli zabierać po szóstce dzieci ze sobą i kierować się do wyjścia z tych podziemi, przyświecając sobie zielono-żółtymi policyjnymi latarkami.

  – Lestrade zgodził się poświęcić czterech ludzi na odwiezienie zaginionych do ich rodzin – wyjaśnił Holmes, gdy po chwili zaułek opustoszał, a kroki ostatniej grupy już ucichły.

  – Czy nie wpłynie to zbytnio na efektywność jego i reszty policjantów działania?

  – Specjalnie poleciłem mu wziąć tych czterech dodatkowych konstabli. Nie moglibyśmy udać się w ślad za naszymi porywaczami, zostawiając tutaj te dzieci.

  Kiwnąłem głową ze zrozumieniem. Owa plątanina podziemnych tuneli stała się dla mnie tym bardziej przygnębiająca, że od bliżej nieokreślonego czasu zachowywała dla siebie tajemnicę o tym, kogo skrywa w ciemnościach i dla kogo jest ponurym więzieniem pięknych dziecięcych lat winnych zostać spędzonych zgoła inaczej.

  Gdzieś w oddali zamajaczyło się światełko, a zaraz potem postać trzymająca jego źródło. Holmes ściągnął brwi, uważnie obserwując zbliżającego się przybysza. Gdy dzieliło już nas około pięćdziesięciu jardów, intruz zatrzymał się i przyglądał nam się krótko, po czym nagle zawrócił i udał się w stronę, z której przyszedł.

  Zerknąłem zaskoczony na mego przyjaciela, ten jednak zdawał się nie być w żaden sposób tym incydentem poruszony. Ba, mógłbym przysiąc, że na jego twarzy zabłąkał się cień uśmiechu zadowolenia, tak jak wtedy gdy coś szło po jego myśli. Bez słowa pobiegł za uciekinierem, a ja z trudem mogłem nadążyć za jego długimi, pełnymi gazelej gracji susami, nie tylko ze względu na różnicę wzrostu, ale i dającą o sobie znać skaleczoną uprzedniego wieczoru nogą.

  W końcu po niezbyt długim, ale męczącym pościgu, po którym ciężko mi było złapać normalny oddech, wydostaliśmy się wreszcie z dusznych podziemi, wychodząc na spotkanie z samym diabłem.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro