• Rozdział dziesiąty •

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Niewidzialny detektyw

◈◈◈

Po tej sprawie, a przynajmniej po tych kilku dniach, byłem święcie przekonany co do dwóch rzeczy - tego, że mając do wyboru mur i furtkę zawsze będę wybierał to drugie, oraz że nigdy w życiu nie zasnę już na fotelu. Ogarniające mnie zdrętwienie i ból promieniujący od wciąż chorej nogi były zdecydowanie tego niewarte.

  Holmes wciąż jeszcze nie wrócił i nic raczej nie zwiastowało, by cokolwiek miało ten proces przyspieszyć. Poczynałem się już trochę martwić, gdyż wyglądał na wzburzonego, gdy widziałem go po raz ostatni, zanim wyszedł. Nie wiem, co konkretnie czuł, ale cokolwiek to było, wygnało go z domu, podobnie jak przy innych poważnych sprawach, i zmusiło do spędzenia następnych dni w samotności, oddając się całym sobą Bóg raczył wiedzieć czym.

  Przesiadywanie samemu w pustym salonie przy Baker Street zupełnie mi się nie uśmiechało. Nie było nikogo, do kogo mógłbym się odezwać, nikt (poza mną, ale w duchu) nie narzekał, nikt nie chodził czy się śmiał. Stare mieszkanie spowiła cisza i nawet panią Hudson zdawała się ona konsternować, gdyż w jej oczach dostrzegałem lekki smutek i jakby tęsknotę, gdy spoglądała na ulubiony fotel mego przyjaciela i fajkę, spoczywającą na stoliku obok. Choć sam dym, który nie raz i nie dwa obejmował swym zapachem cały salon i docierał nawet do kuchni, irytował gospodynię niezwykle, czułem, że wiele by dała, by poczuć go jeszcze raz. Przez osiem lat, podobnie jak ja, zdążyła się przyzwyczaić do tej panującej niekiedy pustki, niemniej jednak za każdym razem z wyczekiwaniem wypatrywała jej końca, nieważne do powrotu do jak bardzo irytującej rzeczywistości zmierzał.

  Pomimo iż wciąż skłócony byłem z żoną, nie pozostawało mi na razie nic innego, jak wrócić do naszego nabytego po małżeństwie mieszkania. Ciężko było mi zostawiać panią Hudson samą, mając jedynie za towarzysza milczącego jegomościa z portretu nad kominkiem, jednakże jeszcze ciężej było znosić myśl, że chowałem się przed Mary, własną żoną, jak spłoszony zając przed myśliwskim ogarem. Poza tym żywiłem ogromną nadzieję, iż cała, a przynajmniej większa część złości już z niej uleciała i wreszcie wybaczy mi stracony wieczór.

  Listopad zaczął się na dobre, a stała za tym głównie pogoda. Choć na szczęście już nie padało, ulice były mokre od delikatnych, wieczornych mżawek, rankiem spowite zasłonami ciągnącej się jak wata mgły, zaś coraz niższe temperatury skłaniały do rychłego odnalezienia czapek, rękawiczek i szalików, by chronić szyję, głowę i palce przed ostrymi smagnięciami lodowatego wiatru. Zdarzało się jednak, że ni stąd ni zowąd w południe Londyn rozświetlał się delikatnym blaskiem słonecznych promieni przebijających się przez gęstą kołdrę chmur, które zaraz jednak znikały, jakby onieśmielone chłodem i miejskim pośpiechem.

  Gdy minął już cały drugi dzień odkąd Holmes wyszedł, udałem się wreszcie do siebie, czując, że skoro tak długo nie daje śladów życia, to prawdopodobnie ma w tym większy cel i dopóki sam nie zechce, nie odezwie się słowem. Powróciłem więc do żony, która wciąż traktowała mnie chłodniej niż dotychczas, i do mojej praktyki, doprowadzając do porządku zaniedbane przez ostatnie dni sprawy w niej.

  I zdawać by się mogło, że z powrotem całkowicie wyemigrowałem już do swego życia, zostawiając cień i ostre szpony zbrodni za sobą, na nowo pogrążając się w wirze lekarskich i małżeńskich obowiązków, z czego tych drugich nie miałem szczególnie dużo. Ja sam w pewnym momencie, między jednym i drugim pacjentem, zapomniałem praktycznie o całym tym śledztwie, mając w głowie jedynie objawy i przyczyny atakujących Londyńczyków grypy i przeziębienia oraz skuteczne na nie medykamenty, ale, jak to bywa, myśl o nim powróciła do mnie niczym bumerang i ponownie musiałem wszystko odłożyć, by uporządkować przyjacielskie sprawy.

  Było środowe popołudnie, chłodne ale słoneczne. Mary wciąż się na mnie boczyła za sobotnie zachowanie, jednak na szczęście coraz częściej doszukiwałem się w jej głosie wracającego ciepła, co oznaczało już dawno upragniony powrót na właściwe tory. Sam dzień, po części właśnie przez to, a po części przez pogodę, był wyjątkowo ładny, co tylko potęgowało mój dobry humor. Z tej miłej atmosfery wyrwało mnie przyjście pani Hudson, a jej mina bynajmniej nie wróżyła niczego dobrego.

  – Jakie to szczęście, że tu pana zastałam! – zawołała na mój widok. – Nie wiem, co bym poczęła, gdyby nie udało mi się pana znaleźć!

  – Co się stało? – spytałem zaniepokojony. – Herbaty? Może brandy? – zaproponowałem z zamiarem wstania.

  – Nie, nie, doprawdy nie trzeba! – zaprzeczyła pani Hudson, kręcąc głową. – Chociaż... Może odrobinę, gdyż taka jestem roztrzęsiona jak nigdy!

  – Holmes wciąż nie wrócił?

  – Gdyby wrócił, to nie musiałabym się niczego obawiać. Wie pan, doktorze, czasem naprawdę wariuję w tym pustym mieszkaniu, ciężko mi wytrzymać tę ciszę. – Pokręciła głową. – Ale nie o tym! Przybyłam tu do pana najszybciej jak się dało, zaraz po odwiedzinach tego paskudnego typa! Pojawił się taki jeden na progu, z groźną miną na twarzy, postury boksera - aż się zląkłam, stojąc przed nim i nie mając się nawet jak obronić! Wypytywał o pana Holmesa i, daj Boże oby nie, wyglądał, jakby miał do niego o wiele poważniejszą sprawę niż tylko przyjacielska pogawędka!

  – To mógł być każdy, moja poczciwa pani Hudson, nie powinniśmy nic sugerować – odparłem z uśmiechem rozbawienia.

  – Ach, gdyby go pan tylko widział! Nie, tu chodziło o naprawdę poważną sprawę, gdyż długo upewniał się, czy aby na pewno pan Holmes jest nieobecny. A niezadowolony przy tym był bardzo, aż słyszałam, jak zgrzyta zębami. I nie powie mi pan, że ktoś taki przyszedł w sprawie porady, o nie! Sprawiał wrażenie człowieka, który wszelkie problemy rozwiązuje siłą, jeśli pan wie, o co mi chodzi.

  – Oczywiście, niemniej jednak wciąż mógł to być zwykły człowiek o dobrych intencjach. Sama doskonale pani wie, jak różne indywidua poradzają się u Holmesa, ten mężczyzna mógł być więc jednym z nich lub którymś z jego znajomych.

  – Nie bierze mnie pan na poważnie, doktorze! Pan przecież wie, w jakie kłopoty potrafi się wpakować pan Holmes i wie pan, jak bardzo nieswojo czuję się przy takich gościach sama w domu! – W głosie pani Hudson wybrzmiewało już wyraźne podirytowanie, a ona sama zdawała się być na mnie obrażona coraz bardziej, że tak bagatelizuję jej lęk. – Nie chcę, by cokolwiek, w co miesza się pan Holmes, odbijało się później na mnie, a ten człowiek kręcił się jeszcze koło domu gdy wychodziłam! Dopiero kiedy zagroziłam mu policją odpuścił, ale nie wyglądał na takiego, który miałby się szybko poddać.

  – I to nim się tak pani martwi?

  – Po części tak! Nie życzę sobie, by ktoś obcy wałęsał mi się koło mojego domu, a tym bardziej nie życzę sobie, by miało to związek z jego mieszkańcami! Jak również bardzo nie chcę, by sam pan Holmes był odpowiedzialny za bliską obecność takich ludzi. Ostatnim razem i tak porządnie namieszał, pakując się w niezłe tarapaty.

  – Ostatnim razem? – powtórzyłem. – Ma pani na myśli tę sprawę z Whitehall?

  – A co innego miałabym mieć, jak nie ten paskudny incydent?

  – Co się wówczas stało? – spytałem, czując już wyraźny niepokój.

  – Ach, nie wiem wszystkiego dokładnie, ale pamiętam, że szczęśliwie udało mu się uniknąć więzienia. A i to ani odsunięcie od sprawy nie zapobiegło dalszym kłopotom. Pan Holmes również, tak jak teraz, zniknął wtedy na kilka dni. Znaleziono go później chyba w Canning Town, tak, tam, w tej paskudnej, portowej dzielnicy. – Pani Hudson aż się wzdrygnęła na myśl o tym miejscu. – Podobno był w nie najlepszym stanie... Cały posiniaczony, pokaleczony, z pewnością to te czarne dzikusy* stamtąd za tym stały!

  – Dlaczego nikt mnie o tym nie powiadomił!?

  – Pan Holmes bardzo wzbraniał się przed zawiadomieniem któregokolwiek z londyńskich lekarzy. O panu nie wspomniał, ale gdy powiedziałam, że do pana napiszę, spojrzał na mnie tak, że natychmiast porzuciłam tę myśl, choć obiecałam sobie, że gdy tylko się pogorszy, natychmiast pana o tym poinformuję.

  Westchnąłem ciężko, czując, jak ziarno niepokoju, zasiane w moim sercu, przeobraża się powoli w dorodną roślinę. Choć oczywiście nie miałem żadnych podstaw by sądzić, iż historia się powtórzy, to jednak kołatająca do drzwi umysłu myśl, że mego przyjaciela ponownie wywiało do tak paskudnych miejsc jak East End, wspomniane Canning Town czy ostatnio przez nad odwiedzonego Bermondsey nie pozwoliła mi odetchnąć ze spokojem.

  Obiecałem pani Hudson, że przyjrzę się temu, i zaraz po jej wyjściu ja również opuściłem swe mieszkanie, łapiąc dorożkę, którą dojechałbym do Pall Mall, gdzie znajdowała się jedyna bliska memu przyjacielowi osoba w Londynie którą znałem, i która w pewnym stopniu mogła mi pomóc.

  Gdy minęliśmy Trafalgar Square, odprowadzani chłodnym, obojętnym spojrzeniem kamiennych oczu admirała Nelsona, zatrzymałem woźnicę, wysiadłem z powozu i zapłaciłem mu należne za przejazd, po czym idąc powolnym krokiem chodnikiem, z uwagą przyglądałem się mijanym budynkom, chcąc dostrzec wtopiony w tło cel mej podróży.

  Zajęło mi trochę czasu, zanim odnalazłem wreszcie drzwi do Klubu Diogenesa. Z zewnątrz był to niczym niewyróżniający się budynek, z kamienną, bieloną fasadą pyszniącą się z elegancją nad ulicą z podobną dumą co sąsiedzi, prowadzącymi do drzwi kilkoma niskimi, kamiennymi stopniami i odsłoniętymi, dużymi oknami, przez które widać było fragmenty wnętrza.

  Zupełnie inna atmosfera panowała w środku. Och, jakże miło było zanurzyć się w tej wewnętrznej ciszy, otulającej ciepłem niczym kołdra, pozostawiając hałasy i problemy dnia codziennego za drzwiami!

  Wszedłszy poczułem od razu, jak moje stopy zapadają się w miękkim, grubym, indyjskim dywanie z fantazyjnymi wzorami. Ściany pokryte były boazerią z ciemnego, lakierowanego drewna oraz obite czarną, skórzaną, pikowaną skórą. W portierni pełno było eleganckich, wygodnych kanap, wieszaków na płaszcze aż uginających się pod ciężarem ogromu wierzchnich odzień dżentelmenów, a stojaki na gazety pełne były najnowszych numerów eksponujących dumnie swe nagłówki. Na dodatek w powietrzu unosiła się miła, przywodząca na myśl bezpieczne domostwo mieszanka kawowych aromatów, zapachów przeróżnych dań i woń dymu z najlepszych cygar, papierosów i fajkowych tytoni.

  Pokój Obcych, jedyne pomieszczenie w całym tym klubie, gdzie można było rozmawiać, zdawał się być zaprojektowany z tą samą myślą co sam budynek. Regały pełne oprawionych w skórę książek tłoczyły się w przeciwległym do tego w którym siedziałem kącie pokoju, dominując swą wielkością nad ustawionymi w tym zakątku fotelami, z półek zaś spoglądały wcale nie zakurzone, jakby się mogło wydawać, pękate globusy, lśniąc lekko w świetle lamp i zachęcając do wzięcia ich, zakręcenia kulą i wybrania miejsca na wielką, emocjonującą i niezapomnianą podróż.

  Poza mną w pokoju nie było nikogo i panowała w nim ta sama cisza, co w całym klubie. Jedynie stary zegar miał wyraźne pozwolenie na jej przerywanie, gdyż tykał miarowo, również jednak cicho, jakby onieśmielony wszechobecnym milczeniem i niepewny, czy jednak nie czyni źle. Okno, przy którym siedziałem, wychodziło na Pall Mall, głośną i pełną życia ulicę nawet o tej porze, a mimo to żaden jej dźwięk tutaj nie docierał. Powoli nawet zaczynałem, zrelaksowany i otulony ciszą i dymem z cygara, drzemać w wygodnym fotelu (pomimo wewnętrznego przyrzeczenia, że dla dobra własnych kości i stawów oduczę się tego nawyku), przerwało mi w tym jednak przybycie gościa, z którym rozmowa była właśnie celem mojego przyjścia tutaj.

  Mycrofta Holmesa miałem przyjemność (lub też nieprzyjemność, zależy jak na to patrzeć) poznać stosunkowo niedawno, podczas sprawy oprawionej tytułem "Grecki tłumacz"*. Był, jak łatwo można wywnioskować bo nazwisku, bratem mego przyjaciela, wiekiem przewyższającym go o lat siedem. Nie tylko jednak przeżytymi latami dominował nad młodszym z Holmesów - również tęższą, o wiele tęższą posturą, wyższym wzrostem, a także większym poziomem dedukcyjnych* i obserwacyjnych umiejętności, choć nie wykorzystywanych w tak szlachetnych i ambitnych celach co u Sherlocka. Dość wulgarną, sprawiająca wrażenie cielesnego uosobienia fizycznej bezwładności posturę Mycrofta rekompensowały bystre, trochę jaśniejsze niż u brata, wodniste, czujne, głęboko osadzone oczy oraz pewna władczość, ale i również filozoficzny spokój i brak pośpiechu bijące od całej jego postaci.

  Chłód i obojętność pozostały jednak takie same, jak u młodszego z braci. Gdy wstałem, by się przywitać i nawet wyciągnąłem w tym geście dłoń, Mycroft zdawał się jej wcale nie zauważać, gdyż powoli usadowił się w fotelu naprzeciwko mnie, a mi nie pozostało nic innego, jak uczynić to samo.

  – A więc, doktorze, z czym pan do mnie przychodzi? – spytał dość lekceważącym tonem. Dopiero gdy odezwał się później, zdałem sobie sprawę, że w istocie było to jednak pytanie retoryczne. – Czyżby mój brat sprawiał jakieś problemy? Dlaczego w takim razie jeszcze o nich nie słyszałem?

  – Sądzę, że na chwilę obecną nie jest zbyt wielkim zagrożeniem i jedyne problemy, jakie mają z nim związek to te, których sam sobie narobił – odparłem, a Mycroft uniósł brwi.

  – Proszę doprecyzować. Ryzykiem zawodu mego brata są różne kłopoty i nieuniknione jest w końcu narobienie ich sobie. Co konkretnie ma pan na myśli?

  – Sherlock zniknął...

  – Pan raczy ze mnie kpić? – prychnął Mycroft. – To w jego przypadku całkowicie normalne i nie rozumiem, co w tym jest zwiastunem jakichś problemów.

  – W obliczu jednak poprzednich wydarzeń...

  – Ma pan na myśli Whitehall? Och, doprawdy, mój brat nie jest małym chłopcem, doktorze! Z pewnością już dawno wyciągnął konsekwencje tamtych działań i cokolwiek teraz robi, to robi to w ukryciu przed stróżami prawa. Nie jestem co prawda zwolennikiem takich zachowań, ale mój brat słynie ze swoich niezbyt konwencjonalnych metod, stąd też nie zdziwiłbym się, jakby i tym razem postanowił się do tego posunąć. A odpowiedź brzmi nie.

  – Odpowiedź na co?

  – Na pańskie pytanie.

  – Żadnego jeszcze nie zadałem.

  – Ale chciał pan zadać. I powtórzę się, ale odpowiedź brzmi nie. Nie widziałem Sherlocka od dawna, nie widziałem go też i teraz.

  – Skąd pan wiedział, jakie pytanie chcę zadać? – spytałem zaskoczony, gdyż Mycroft w istocie się nie mylił.

  – Jestem pewien, że to, ile jeszcze wiem zdziwi pana jeszcze bardziej niż wyjaśnienie pańskiego drugiego pytania.

  – Pan mnie śledzi?

  – Och, bynajmniej, cóż za paskudna insynuacja. Właściwie powinienem po niej zakończyć nasze spotkanie, ale ze względu na pańską przyjaźń z mym bratem dam panu jeszcze chwilę.

  "Łaskawca" pomyślałem gorzko, a ostre, choć wciąż trochę łagodne spojrzenie Mycrofta wprawiło mnie w dziwny niepokój, że i tę myśl, mimo iż niewypowiedzianą, również usłyszał.

  – Bo ma pan jeszcze chwilę, prawda? Czy musi pan już wracać do żony? Na pańskim miejscu tak właśnie bym zrobił, jeśli nie chciałbym, by obraziła się na nowo.

  Zerwałem się z krzesła, tracąc opanowanie, które obiecywałem sobie zachować podczas całej rozmowy.

  – Obawiam się, że moje małżeństwo jest rzeczą, którą najmniej powinien się pan interesować – powiedziałem ze złością. Holmes jednak tylko się uśmiechnął.

  – Podobnie jak to, co robię w wolnym czasie – odparł wciąż z lekko drwiącym uśmiechem na wcale nie szczupłej twarzy. – To już wszystko, doktorze? Zaskakująco szybko panu poszło, sądziłem, że będzie pan chciał wiedzieć więcej.

  – Nawet gdybym pytał, pan i tak mi nie odpowie – burknąłem.

  – Odpowiem tyle, ile uznam za stosowne. Już pan wychodzi? Szkoda, moglibyśmy porozmawiać dłużej. Gościom też zdarza nam się podawać obiad, a pan koniecznie musiałby spróbować naszych cynaderek. Są wyborne. Ale może innym razem.

  Puszczając tę uwagę mimo uszu, wymruczałem jakieś powitanie i opuściłem pokój, chwilę później stając już na ganku przed klubem, spod którego złapałem dorożkę. I nawet gdy odjeżdżałem czułem na sobie czujne spojrzenie stojącego w oknie starszego z braci i miałem dziwne wrażenie, że na jego pulchnej twarzy ciągle tkwi ten sam trochę kpiarski, a trochę triumfujący uśmiech.

◈◈◈

*od końca XIX wieku w Canning Town zaczęła powstawać dość liczna społeczność osób czarnoskórych, ze względu na brytyjskie połączenia z Karaibami (Jacka Sparrowa tam nie było :() i Afryką Zachodnią

*to jedno z oryginalnych opowiadań o Holmesie! Poza latem, nie wiadomo, kiedy się ono konkretnie dzieje, więc pozwalam sobie na to stwierdzenie, iż przed listopadem 1888 roku

*niby Holmes (i Sherlock, i Mycroft) dedukuje, ale... Czy na pewno? Metoda dedukcji polega na wyprowadzaniu wniosków z tego, co wiadome, przykładowo: Jeśli wszystkie ptaki mają pióra i skowronek jest ptakiem, to też je ma [skowronek pióra]. Wychodziłoby więc, że Holmesa posługuje się raczej metodą indukcji (ale nie projektuje płyt indukcyjnych, spokojnie, a przynajmniej Watson nic o tym nie wie), czyli najpierw szczególne fakty, a później ogólne wnioski. W istocie jednak jest to abdukcja (nie mylić z obdukcją i abdykacją!), czyli wyjaśnianie tego, co już jest wiadome, podawanie najbardziej prawdopodobnego wyjaśnienia dla określonego zbioru faktów, na przykład: Jest kura, więc było jajko (ale to prawdopodobne rozwiązanie, bo nie wiemy, czy faktycznie tak musiało być, jeśli za pewnik nie uznamy dwóch kwestii – że ptaki wykluwają się z jaj i kura jest ptakiem).

Mam nadzieję, że wyjaśniłam dobrze hah. Korzystałam z Wikipedii (no niezbyt porządne źródło) oraz podręcznika do filozofii (Holmes też się tam znalazł :D), który potwierdza wiarygodność ostatniego przypisu.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro