• Rozdział osiemnasty •

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Sprawiedliwości staje się zadość

◈◈◈

  Pierwszy powiew wiatru włóczącego się po nabrzeżu niedaleko stoczni przyniósł swą kojącą rześkością ulgę, stanowiąc przyjemny kontrast między duchotą panującą w podziemiach. Dopiero później świeżą woń listopadowego wieczora zastąpił zapach mułu Tamizy i śmieci, które wody rzeki pieczołowicie spychały falami w stronę betonowych brzegów, co upodobniło trochę doki do tuneli, z których niedawno wyszliśmy.

  Uszkodzone latarnie, znajdujące się na całym terenie, dawno już zrezygnowały z dawania jakiegokolwiek światła i stały chudymi słupami rozsianymi gdzieniegdzie, między opustoszałymi o tej porze budynkami. Tej nocy nie były jednak zbyt potrzebne, gdyż księżyc srebrzystą łuną obejmował cały Londyn, białawą poświatą zaglądając do ciemnych uliczek. Niebo stało się bezchmurne, tym więc intensywniej zdawał się świecić jego srebrny władca. Zapowiadało się na zimną noc, co już dawało się odczuć po przenikającym chłodzie.

  W ciszy przepełnionej gwizdem wiatru, głuchym, powolnym tętentem końskich kopyt dobiegającym z oddalonych ulic i naszymi krokami rozlegał się również stukot czyichś butów, wyraźnie niezdecydowanych i błąkających się po nieznanych sobie dokach. Gdyby nie to, że przed sobą widziałem plecy mego przyjaciela, który zdawał się doskonale w tym miejscu orientować, sam czułbym się podobnie jak właściciel owych butów.

  Wędrując tak po ciemnym, pełnym starych beczek, skrzyń i lin labiryncie dotarliśmy w bardzo bliskie okolice rzeki. Fale pluskały cicho, rozbijając się o śliskie kamienie brzegu. W oddali zamajaczył się cień jakiegoś statku, przycumowanego i spokojnie czekającego na wyprawę gdzieś poza obręb Londynu.

  Być może mi się zdawało, usłyszałem jednak po chwili czyjś podniesiony głos. Wrażenie złudzenia zniknęło w tym samym czasie, gdy rozbrzmiał kolejny, bardziej zdenerwowany. W świetle jednej z działających latarni dostrzegłem, jak Holmes tylko uśmiechnął się pod nosem. Skierowaliśmy się więc w stronę źródła dźwięku, ja z lekkim niepokojem w sercu, mój przyjaciel zaś całkiem spokojny.

  Zanim jednak tam dotarliśmy, zobaczyłem, jak jedna łódź przemknęła z chlupotem między statkami w doku, kierując się ku otwartym wodom Tamizy. Pociągnąłem Holmesa za rękaw, zwracając na to dziwne zjawisko jego uwagę, on jednak wyszarpnął rękę z mego chwytu, jakby rozdrażniony tym gestem. Na łódź nawet nie spojrzał, pomyślałem więc, że musiało to nie być aż tak istotne, jak mi się wydawało.

  Odgłos stukania czyichś butów stał się nagle o wiele wyraźniejszy. Tym razem nie szły one jednak, a tupały miarowo, jakby w zdenerwowaniu ich właściciela. Jednocześnie poczułem delikatny i jakby orientalny aromat papierosowego dymu.

  Pod drugą z działających latarni dostrzegłem stojącą w żółtawym świetle postać. Nieruchomo spoglądała w dal za odpływającą łodzią, z której buhającego pieca wydobywało się pomarańczowawe światło, jedyny znak obecności tego statku-widmo. Musiała usłyszeć, że ktoś się zbliża, bo rzuciwszy niedopałek na ziemię, odwróciła się szybko.

  I choć jej twarz była skryta pod kapturem, doskonale dostrzegłem, jak spięła się nagle, w wyrazie niezwykle widocznego zaskoczenia, gdyż bynajmniej nie byliśmy tym, kogo liczyła zobaczyć.

  Zanim jednak któryś z nas zdążył się do niej zbliżyć, krzyknęła cicho, czy to ze zdziwienia, czy może ze strachu lub złości. Cokolwiek nią kierowało, owy okrzyk sprowadził ze sobą niemal natychmiast kogoś, kogo zapewne owa postać wzywała.

  Był to wysoki, mierzący sobie zapewne coś w okolicach górnej granicy sześciu i pół stopy, o ile nie zbliżający się już do siedmiu mężczyzna. Nawet Holmes, mimo swej podkreślającej wzrost chudości, zdawał się być przy nim o wiele mniejszy. Na to mogła wpływać jednak potężna postawa mężczyzny, a jego mocnej budowy ciała Szkoci* mogli mu tylko pozazdrościć. Ośmieliłem się w duchu stwierdzić, że może w istocie pochodzi właśnie z północnych regionów naszego kraju, a przynajmniej posiada tamtejsze koszenie.

  Jego twarz również pozostała zagadką, skryta w cieniu szerokiego ronda kapelusza. Nie mogłem więc dostrzec, czy cokolwiek ona wyrażała. Czułem jednak na sobie równie ciężkie co zwalisty mężczyzna spojrzenie błyszczących oczu, które raz mignęły mi w tajemniczej ciemności jego oblicza.

  Nie odezwał się słowem. Stanął jedynie u boku wołającej go postaci, nie ruszając się w naszą stronę ani o krok. Jakby sama jego postura miała nas zniechęcić do jakiejkolwiek zaczepki.

  Ja na takową bynajmniej się nie szykowałem. Postanowiłem również nie lekceważyć siły, jaką natura obdarzyła tego człowieka. Holmes nie miał jednak skrupułów ani przed pierwszym, ani też przed drugim. Ze spokojem wyciągnął papierosa i zapalił go, po czym rzucił zapałkę gdzieś na chodnik, całą swoją postawą wyrażając arogancką nonszalancję, aż prosząc się o kłopoty, których tak bardzo chciałem uniknąć.

  – Cóż więc to, nie dane mi będzie ujrzeć pani twarzy? – zapytał w końcu, wydmuchując dym. Dopiero po chwili zorientowałem się, że kierował swe słowa do postaci w pelerynie. – Ja znam ją doskonale, to jednak okrutnie nieuczciwe według obecnego tu doktora Watsona. – Przy tych słowach poczułem na sobie spojrzenie tajemniczego człowieka, które ześlizgnęło się po mnie szybko. – W końcu i on chciałby wiedzieć, co skrywa ten kaptur.

  Obojętność w jego słowach nie mogła przynieść nam niczego dobrego, nikt jednak się nie poruszył. Owy bezruch i brak reakcji zdawał się konsternować tylko mnie, gdyż nikt inny nie wyglądał na bardzo zbitego z tropu. Wysoki mężczyzna i jego towarzysz wyglądali jak sztywne posągi, nieporuszone słowami mego przyjaciela. Holmes spokojnie dopalał swego papierosa, widziałem jednak po nim, że zaczyna się lekko niecierpliwić.

  – Szkoda – westchnął w końcu, wyrzucając swój niedopałek i sięgając po ten leżący nieopodal odzianej w czerń postaci. – Chciałem uniknąć tej sytuacji, w obecnej jednak sytuacji zmuszony jestem sam ujawnić pani tożsamość, tak skrzętnie przed nami ukrywaną. – Wzruszył ramionami obojętnie, jakby nie robił mu wielkiej różnicy taki obrót spraw. – Ale może doktor Watson sam ją odkryje? Spójrzże no, mój drogi, na tego papierosa. – Zbliżył się do mnie i pokazał mi pochwycony niedawno niedopałek. – Ręcznie robiony. Turecki tytoń – stwierdził, lekko go wąchając. – Byłbym zdziwiony, gdyby nawet na podstawie tego dowodu nie można było pani zidentyfikować.

  – Pan raczy kpić – wypluła w końcu z niekształcącym głos jadem postać. Postawiła krok w naszą stronę i stanęła przed mym przyjacielem, wlepiając w niego swoje oczy, skryte w cieniu kaptura. – Spodziewałam się po panu czegoś więcej.

  – Przyznam, że ja również, madame – odparł Holmes spokojnie. – Przykro mi stwierdzić, że niestety się zawiodłem.

  Postać prychnęła ze złością, po czym jednym szybkim ruchem zrzuciła zasłonę mroku ze swej twarzy.

  Niemal krzyknąłem ze zdziwienia, widząc oblicze niczyje inne niż właśnie pani Carlisle. W jej rysach malowała się zaciętość, a oczy nie zerkały już na nas z taką delikatnością jak przed kilkoma dniami. Patrzyła na Holmesa z niepasującą do niej zuchwałością, hardo i dumnie unosząc podbródek.

  Nie mogąc pojąć tego, co wówczas widziałem, stałem jedynie jak skamieniały, przenosząc swój pytający wzrok to na przyjaciela, to na panią Carlisle, nie będąc nawet zdolnym do poproszenia o wyjaśnienienie całej sprawy.

  Na moje szczęście Holmes poprawnie zinterpretował to milczenie z mej strony, gdyż, cofnąwszy się nieco, powiedział spokojnie:

  – Pani Melanie Benett, po, zmarłym już, mężu Carlisle.

  Twarz pani Carlisle złagodniała na chwilę, a kobieta uśmiechnęła się sztucznie i na swój wyraz kpiąco.

  – Pan Sherlock Holmes – rzekła z chłodem w głosie. – Zawsze musi pan wiedzieć więcej niż inni, hm?

  – To moja praca. Mniej krzywdząca od pani zajęcia – odparł Holmes. – Choć przynosząca zapewne mniej zysków.

  – To już zależy od punktu widzenia, panie Holmes.

  – I o wiele mniej ryzykowna – kontynuował mój przyjaciel, zdając się ignorować uwagę pani Carlisle. – Choć osiemnaście lat temu i tak uszło to pani na sucho.

  – Gdyby nie pan, dzisiejszej nocy również uniknęłabym ręki sprawiedliwości.

  – Gdyby nie ja, dzisiejszej nocy dwa tuziny dzieci wywieziono by bez wiedzy rządu daleko za granice Londynu lub nawet Brytyjskiego Imperium – powiedział szorstko Holmes. – Pani złapanie jest jedynie zwykłą formalnością uzupełniającą całą tę sprawę.

  – Stał się pan bohaterem – prychnęła kpiąco pani Carlisle, po czym spojrzała na mnie z rozbawieniem. – Pański towarzysz również.

  Zerknąłem na nią przelotnie, pełen rosnącej niechęci. W jej postaci nie było już śladu niedawnej rozpaczy i jedynymi oznakami płaczu (udawanego, co do mnie dotarło dopiero wtedy) były delikatne zaczerwieniania wokół powiek. Bladą twarz wykrzywiał grymas złości, objawiający się również w mocno zaciśniętych szczękach i ustach oraz ściągniętych brwiach. Zielone oczy nie wydawały się już tak piękne jak przed kilkoma dniami, oblicze nie tak delikatne, a sama jej osoba nie tak atrakcyjna. Zamiast zdruzgotanej śmiercią męża oraz utratą dzieci matki miałem przed sobą bezwzględną kobietę, która poświęciła własne pociechy, by osiągnąć swój okrutny cel.

  – Zrobiliśmy to, co każdy uczciwy człowiek zrobiłby na naszym miejscu – rzekłem.

  – Daleko udało się panu zajść, panie Holmes – ciągnęła dalej pani Carlisle, nie zważając na moją uwagę. Jej aksamitny do niedawna głos, który zauroczył mnie od pierwszego naszego spotkania, zastąpiły twarde nuty, zdradzające jej prawdziwe oblicze. – Dalej i szybciej niż stróżom prawa.

  – Dziękuję za te słowa uznania, pani Carlisle – odparł mój przyjaciel. – Obawiam się jednak, że pani droga niestety nie będzie tak długa – do więzienia, później do sądu i wreszcie – dziwny błysk pojawił się w oczach mego przyjaciela – na stryczek. Pana Attwella spotka ten sam los. – Holmes machnął ręką w stronę tęgiego mężczyzny.

  Widziałem, jak twarz pani Carlisle czerwienieje z gniewu. Po chwili zdołała się jednak opanować, bo uśmiechnęła się iście diabelsko i przemówiła głosem tak chłodnym, ale zarazem niepokojąco wesołym, i przesiąkniętym okrucieństwem, że aż poczułem na plecach nieprzyjemne ciarki.

  – Co mnie zgubiło? – zapytała. – Ten niedopałek papierosa? To niezbyt wiarygodny dowód.

  – W istocie, nie zainteresuje to zbytnio sądu. Za to pani barwne korespondencje już tak.

  Cień zaskoczenia przemknął przez twarz pani Carlisle na słowa mego przyjaciela. Po chwili jednak jej delikatne rysy zniekształciła złość i coś na kształt bezsilności.

  – To nietaktowne, panie Holmes! – krzyknęła. – Nie miał pan prawa przeglądać tych listów! A tym bardziej ich czytać!

  – Kiedy toczy się gra takiej wagi, nie dbam ani o prawo, ani tym bardziej o takt, pani Carlisle – odparł spokojnie Holmes. – Gdybym postępował zgodnie z nimi, połowa niektórych spraw, w tym też i pani, pozostałaby do tej pory nierozwiązana.

  Pani Carlisle wykrzywiła się w pełnym złości uśmiechu, okrytym jednak zasłoną lekkiej niepewności.

  – Widzę, że dopracował pan to wszystko w najmniejszych szczegółach – wycedziła z goryczą przez zęby.

  Nagle w jej ślepiach, tak ślepiach, bo tak wyglądały wtedy jej oczy, niczym ślepia polującej lwicy, błysnęło coś, co przywiodło mi na myśl tego właśnie drapieżnika, który dostrzegł idealną okazję do zaatakowania zwierzyny, słabszej sztuki w pędzącym w ucieczce stadzie.

  – Na pana miejscu nie byłabym jednak taka pewna. Pewność siebie często prowadzi do błędów. A błędy bywają w swych konsekwencjach bardzo surowe – dodała już z pewnym triumfem w głosie

  To mówiąc, sięgnęła do kieszeni obszernej peleryny, by po chwili wyciągnąć z niej krótki pistolet. Zdołałem jedynie dostrzec błysk lufy w żółtym świetle latarni, gdy po chwili padł strzał. Jego odgłos poniósł się złowróżbnym echem po pustych dokach, bardziej mnie jednak zastanawiało, co było celem zdradzieckiego pocisku. Ja sam nie poczułem nic, więc w co on finalnie trafił?

  Spojrzałem za siebie i w jednej chwili poczułem, jak serce staje mi w piersi, a krew zamarza w żyłach, unieruchamiając mnie od stóp do głów. Trwoga i przerażenie wbiły mnie w chodnik, wszystkie członki odmówiły posłuszeństwa i tylko żołądek zdawał się żyć, ściskając w ciasny supeł.

  Holmes stał, z wyrazem konsternacji na twarzy. Oczy spoglądały z niemym zdziwieniem i dziwną obojętnością na panią Carlisle, na twarzy błąkał się uśmiech niezrozumienia. Biała koszula na wysokości lewej kieszeni na piersi nasiąkała z każdą sekundą czymś czerwonym, rozlewającym się wokół małej dziury po pocisku.

  – Holmes! – zawołałem przerażony, zmuszając swoje ciało do ruchu. Podbiegłem natychmiast do przyjaciela, łapiąc go zanim przewrócił się na wiotkich nogach. On oparł się z trudem o łańcuch barierki na nabrzeżu. Nie był wstanie wypowiedzieć słowa, miast tego z jego ust uciekał urywany charkot. – Holmes, na Boga!

  Holmes to usiadł, to osunął się na ziemię, z wzrokiem niemrawo wędrującym to od wciąż dymiącej lufy pistoletu pani Carlisle do mnie, wciąż patrząc z pełną zdumienia obojętnością. Przycisnąłem mocno chustkę do czerwonego od krwi miejsca na jego piersi, usilnie przekonując się, iż nic nie jest jeszcze stracone. Holmes otworzył usta, jakby chciał coś powiedzieć, zaniósł się jednak paskudnym kaszlem, od którego aż zaczął się trząść.

  – Och, doprawdy, przykro mi kończyć to w taki sposób – odezwała się pani Carlisle, wciąż spoglądając na nas z mroku. – Obawiam się jednak doktorze, że sam przed sądem nic pan nie wskóra, a i na próżno ratuje pan teraz swego przyjaciela. – Zerknęła na Holmesa, którego twarz bledła z każdą chwilą, a oczy powoli skrywały się za chmurą mgły. – Pocisk niechybnie dotarł do serca i to doprawdy cud, że pan Holmes jeszcze się męczy.

  Z trudem powstrzymałem cisnące się do oczu łzy, czując rosnącą nienawiść i bezradność. W istocie, niewiele mogłem już teraz zrobić. Klęczałem jednak, wciąż kurczowo przyciskając chustkę do piersi mego przyjaciela, owładnięty szaleńczą rozpaczą i bólem, jakie towarzyszyły świadomości o okrutnej, rozgrywającej się tu i teraz rzeczywistości. Pani Carlisle dalej stała, z triumfalnym uśmiechem na twarzy, opierając się o ramię Attwella, którego twarz wciąż spowita była mrokiem.

  Ciszę przerwał ostry gwizd, tak nagły, że aż zadzwoniło mi w uszach. Spojrzałem zaskoczony na Holmesa, który miast konać w półsiedzącej pozycji, dmuchał w metalowy gwizdek co sił. Oczy na powrót mu rozbłysły, na twarzy pojawił się zacięty wyraz determinacji, a wszystko to działo się ku memu i pani Carlisle zdziwieniu.

  Odsunąłem się zdumiony, próbując pojąć, co się właściwie stało. Mój przyjaciel powinien być już martwy, tymczasem, gdy już wypuścił całe powietrze z płuc do gwizdka, podniósł się lekko i otrzepał spodnie, jak gdyby nigdy nic.

  Gdy ja i pani Carlisle staliśmy oniemiali, z portowych zakamarków wyskoczyli nagle policjanci, zamykając ją i Attwella w ciasnym kręgu. Powietrze w jednej chwili wypełniło się złowrogim szczękiem kajdan, które zamknięto na nadgarstkach kobiety, wciąż skonsternowanej i patrzącej z niezrozumieniem na otaczających ją funkcjonariuszy.

  – Ach, doprawdy, wielka to szkoda, pani Carlisle – powiedział Holmes beztroskim tonem. – Prawie się pani udało. Jak to jednak w matematyce bywa, jest tylko jedno rozwiązanie i nie ma nic pomiędzy. Prawie rozwiązane zadanie oznacza nierozwiązane, a więc i pani właściwie się nie udało. Aczkolwiek wypadałoby przyznać pani za to jakieś punkty – na szczęście mam teraz wystarczająco mocny zarzut, by móc panią co najmniej aresztować. Panu – wskazał na Lestrade'a, który instruował konstabli – z pewnością wystarczy sam fakt, iż podjęła się pani, już po raz trzeci, morderstwa, ta próba jednakże zakończyła się fiaskiem. Na pani zgubę, ale szczęście lubi się od zuchwałych graczy odwracać.

  – Ale... Holmesie, jak, do diaska! – zawołałem cicho, spoglądając zdumiony na przyjaciela. – Przecież...

  – Och, mój drogi Watsonie, to zwykła wiśniówka. – Holmes uśmiechnął się i sięgnął do kieszeni na piersi, po czym wyciągnął z niej metalową piersiówkę. Na środku zionęła z rozerwanymi przez pocisk brzegami dziura. – Stary trik, ale wciąż niezwykle skuteczny.

  Poczułem, jak robi mi się słabo, a nogi wiotczeją, przez co musiałem aż oprzeć się ciężko o moją laskę, by nie upaść, zamroczony tak nagłym zwrotem akcji.

  – No już, no już, przyjacielu – powiedział Holmes, chwytając mnie za ramiona. – Jestem ci winien szczere przeprosiny. A teraz głowa do góry, mój drogi, już po wszystkim, zaś ja nie zamierzam więcej tak wykorzystywać twego przywiązania.

  Poklepał mnie jeszcze pocieszająco po dłoni, uśmiechając się łagodnie, po czym poszedł zamienić kilka słów z inspektorem. Po krótkiej rozmowie wyswobodzono z kajdanek tęgiego mężczyznę, który natychmiast zrzucił z siebie swój kapelusz. Na widok jego twarzy przypomniała mi się natychmiast rozmowa z człowiekiem tak niepokojącym panią Hudson, którego Holmes przedstawił mi później jako Jacka z Peterborough, swojego rywala na ringu z czasów studenckich.

  Obaj mężczyźni uścisnęli sobie dłonie z wyraźną serdecznością. Bokser nawet coś krzyknął z moją stronę, byłem jednak wciąż zbyt oszołomiony szybkością wydarzeń, by zrozumieć, co takiego wolał. W końcu odszedł dziarskim krokiem w swoją stronę.

  – Więc potrzebowałeś go tylko po to, by zagrał Attwella? – spytałem Holmesa, gdy ten w końcu do mnie podszedł. Konstable pod instrukcjami Lestrade'a odprowadzali panią Carlisle w stronę czekającej na nich na ulicy Czarnej Marii*, a doki zdawały się wreszcie powracać do tego samego spokoju, który panował tu zanim przybyliśmy.

  – Dokładnie tak, Watsonie. – Holmes skinął głową. – Jack miał posłużyć jako jego zastępca, by nie wzbudzać zbytnich podejrzeń jego nieobecnością. Ustalenie listownie przez gońców, oczywiście używając złamanego przez nas szyfru, planu działania na dzisiejszy wieczór było dziecinnie proste. Toteż pani Carlisle nie podejrzewała nic, mając przy sobie kogoś podobnego wzrostem i posturą do swojego le concubin*.

  – A co z prawdziwym Attwellem?

  Holmes uśmiechnął się jedynie w odpowiedzi na to pytanie.

  – Zostanie ci on za niedługo przedstawiony – odrzekł w końcu, wciąż się uśmiechając. – Choć wątpię, by przypadł ci do gustu jako człowiek, to wasze pierwsze i zarazem ostatnie spotkanie będzie przynajmniej miało o wiele mniej brutalny charakter niż to, gdy to ja miałem okazję go poznać. Ach, chodźmy już, mój drogi, inspektor się niecierpliwi. Pytania zachowaj na później – na razie jedziemy wysłuchać, oczywiście jeśli poczciwy Lestrade się zgodzi, relacji naszych porywaczy. Jeśli byłbyś tak uprzejmy wpaść jutro na śniadanie, wyjaśnię ci wszystkie niezrozumiałe dla ciebie kwestie.

  To mówiąc, skierowaliśmy się w stronę czekającego na nas inspektora. Chwilę później jechaliśmy już dorożką w stronę gmachu Scotland Yardu, gdzie w jednym z pokojów przesłuchań czekała pani Carlisle, a obok niej prawdziwy owoc szatańskiego łona – Fleamont Attwell, którego historię i punkt widzenia mieliśmy za niedługo poznać.

◈◈◈

  Dobra, ogólnie to tak - TA scena w tym rozdziale (łatwo się domyśleć o którą chodzi) dla mnie była troszkę ciężka do napisania i przetrawienia, właśnie chyba przez wzgląd na tę odrobinkę... przesady? XD Nie wiem, ja to tak odebrałam.

Nie mam do niej nic (jak bym miała to bym nie publikowała, logiczne 😄), ale chcę znać Waszą szczerą opinię, czy przypadkiem Sherlock Holmes nie stał się nagle f**king Jamesem Bondem z milionem żyć, którego od śmierci ratuje piersiówka albo portfel XD Znaczy, ogólnie takowym i tak się staje w "Pustym Domu" w "Powrocie Sherlocka Holmesa", kiedy w cudowny sposób przeżywa upadek z Reichenbach, który nigdy tak naprawdę nie nastąpił hah.


  Mam nadzieję, że jednak ta scena tutaj nie stała się zbyt przesadzona hah. Dla mnie wyznacznikiem przesady i tak jest "Sztuka we krwi" Bonnie MacBird, bo jedna akcja z Holmesem jest naprawdę bardzo ciekawa i trochę z mojego obecnego punktu widzenia... dziwna? 😅 Ogólnie na cześć tej książki mogłabym śpiewać peany, ale jest ten jeden incydent, który powoduje u mnie trochę takie "Meh no okej". Jeśli u kogoś ta dzisiejsza scena coś takiego wywołała, niech się tym podzieli, nawet na prywatnym.

  Ale, nie oszukując się – w nie conan-doyleowych opowiadaniach Sherlock Holmes właśnie staje się przez te swoje opresje takim 007 trochę 🤓 To o włos unika śmierci, to trafia do więzienia, to znowu coś – aż dziw bierze, że nie ratuje go jakaś elegancka dama, rodem Pussy z Jamesa Bonda (matko Gośka stop, stop, stop... 🤦)

  Reasumując, żeby nie przedłużać, bo, do diaska, jak ktoś chce podyskutować to priv, ja podam Messengera by wygodniej było gadać i zapraszam do rozmowy, a to nie jest miejsce na takie dywagacje (może kiedyś oddeleguję do tego osobną książkę XD). Jestem szczerze ciekawa Waszych wrażeń po tym magicznym zmartwychwstaniu Holmesa (które właściwie zmartwychwstaniem nie było, bo nie umarł) i czy jest ono niestrawną brukselką (czy czymkolwiek czego nienawidzicie), znośną cytryną czy słodziutką wisienką na samym szczycie tortu a może i nawet wyżej, tak, że lepiej się już nie da.

  Oraz oczywiście tożsamości drugiego z naszych porywaczy. No, przyznać się, kto od początku wiedział, że rude to fałszywe !przytaczam stereotyp, tak naprawdę nie mam nic do rudych, a to określenie ma na celu jedynie humorystyczny wydźwięk¡ i że pani Carlisle okaże się największą bitch tego opowiadania 😅

  A kto miał zupełnie inny typ? I jaki to był? Śmiało możecie pisać, ja nie zjem, jestem bardzo ciekawa tego, jak to wyszło. No i ze smutkiem stwierdzam, że chylimy się już ku końcowi tej książki, niestety 😐

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro