• Rozdział piąty •

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Toby

◈◈◈

  Około godziny pierwszej zakończyłem swą eskapadę do Pinchin Lane w Lambeth i wysiadłem z dorożki z powodem mojej podróży tam - Toby'm, długowłosym, kłapouchym kundlem, brzydką mieszanką spaniela, charta i owczarka szkockiego, zawierającego te rasy w proporcjach następujących: połowa i dwa razy jedna czwarta. Miał brązowo-białą sierść i szeroko rozstawione, włochate nogi, na których kiwał się jak kaczka podczas swojego niezgrabnego chodu. Stary Sherman, właściciel tego dziwnego i niecodziennego zlepku ras przywitał mnie równie szorstko i nieprzyjemnie co ostatnim razem, gdy Toby potrzebny był Holmesowi przy sprawie Znaku Czterech, ale gdy mnie rozpoznał, od razu zmienił swe nastawienie. Pozdrowił mnie i mego przyjaciela, bez cienia zawahania wręczając mi psa. Ten również zdawał się mnie pamiętać, bo począł się łasić u moich stóp, nieprzekupiony nawet jakimś przysmakiem.

  Obecność zwierząt była jednak czymś, co Carlisle'a niezwykle drażniło, o czym przekonałem się zaraz po wejściu do jego domu już po raz trzeci tego dnia.

  – Cóż to ma znaczyć, panowie! Nie życzę sobie takich pchlarzy w moim domu, nikt nie pozwolił na ich obecność tutaj! – krzyczał, cały czerwony od alkoholu i gniewu, widząc jak przeprowadzam Toby'ego przez salon. Psisko trzymało się blisko mnie, niepewnie zerkając na głośnego i pijanego mężczyznę, oczy mając osnute cieniem niepokoju. – To jest granda, inspektorze Lestrade! Pozwalacie się temu detektywowi panoszyć wszędzie, gdzie tylko się da, i robić z moim domem co mu się żywnie podoba! I to mają być policyjne procedury!? Och, złożę na pana skargę, tak, złożę ją, i mam nadzieję, że komisarz upomni pana surowo za takie niedopilnowanie miejsca przestępstwa, do którego rzekomo tu doszło!

  Ścisnąłem smycz i odrobinę za mocno za nią pociągnąłem, przyciskając obrożą stąpającego przy mnie psa jego gardło, przez co ten warknął ostrzegawczo. Nie zwróciłem jednak na to uwagi, wpatrując się w Carlisle'a z takim wzburzeniem, jakiego chyba nigdy nie okazałem. Ten człowiek był paskudny i choć znałem go przecież tylko niespełna trzy godziny, moja niechęć szybko z rachitycznej sadzonki stała się potężnym drzewem, o korzeniach tak głęboko skrytych w ziemi mego serca i pniu tak grubym, że za nic w świecie nie dałoby się jej usunąć. Czułem wyraźną odrazę do tego mężczyzny, głównie przez jego lekceważący sposób bycia i to, jak ignorancko obchodził się sprawą swego małego, zaginionego synka. Przeczuwałem, że z jego obecności w naszej sprawie nie wyniknie nic dobrego, i gotów byłem nawet założyć najokropniejszy ze scenariuszy.

  – Edwardzie, błagam cię, uspokój się – jęknęła bezradnie Claire. – Panowie są tu po to, by ustalić, co stało się z Peterem, dajmy im czynić swą powinność, nieważne, jak absurdalna może się ona nam wydawać...

  – Też mi powinność – prychnął Carlisle. – Jeden z tych panów – ostatnie słowo wypowiedział z nieskrywaną butą – pałęta mi się tu pod nogami cały ranek i sprowadza na własną rękę nieproszonych gości, drugi przynosi jakiegoś pełnego pcheł zwierzaka, a trzeci im na to wszystko pozwala! Doprawdy, jeśli chciałbym obejrzeć kabaret, to wybrałbym się do Paryża, do Moulin Rouge, a nie oglądał tę marną, ani trochę nieśmieszną komedię, którą od trzech godzin prezentują nieznani mi ludzie!

  Niemal wypluwał z siebie słowa wściekłości, co jakiś czas tupiąc nogą niczym obrażone dziecko w swej bezsilności. Nigdy nie widziałem kogoś tak zdenerwowanego i choć owszem, niekonwencjonalne metody mego przyjaciela nierzadko wzbudzały w ludziach negatywne emocje, jeszcze nikt nie był tak wrogo i na swój sposób agresywnie do nas nastawiony.

  Na widok pani Carlisle, bezradnie ukrywającej twarz w dłoniach, gdy słyszała mężowski gniew, poczułem zalewającą mnie falę żalu. Znałem tę kobietę mniej więcej tyle samo co pana tego domu i pomimo mniejszej okazanej nam ilości emocji, miałem o niej o wiele bardziej pozytywne zdanie. Była piękną panią o, jak podejrzewałem, równie pięknym i łagodnym usposobieniu, pełną wrażliwości i matczynej miłości. Zdecydowanie zasługiwała na kogoś lepszego niż ten pijany furiat, który urządzał już kolejną awanturę. Pragnąłem podejść do pani Carlisle i czułym gestem jakoś ją pocieszyć, ale pewna obawa przed pogrążeniem się i gwałtowną reakcją jej męża skutecznie odepchnęła ode mnie tę myśl, jak również przypomnienie sobie o mojej żonie. Tak, zdecydowanie ten gest, choć na miejscu i uzasadniony, byłby w moim przypadku niezbyt wskazany, a mimo to tkwienie w milczeniu na widok bólu tej kobiety było największą torturą.

  – Niezmiernie państwa przepraszamy – odezwałem się tonem pełnym skruchy i wstydu. Jeśli w jakiś sposób mogłem pomóc tej biednej kobiecie, to właśnie tak, dając Holmesowi wyraźny znak, że powinniśmy już zakończyć nasze przedstawienie w tym domu. – Ja i mój przyjaciel już idziemy, nie chcemy sprawiać większych kłopotów...

  – Ha! – zawołał głośno Carlisle i uderzył pięścią w stół z takim impetem, że szklanka z brandy zachybotała się i przewróciła, a wylewający trunek zaczął kapać na podłogę, tworząc już drugą taką kałużę. Inspektor Lestrade i Claire podskoczyli, zaskoczeni taką nagłą reakcją Carlisle'a, on jednak nie zwrócić na to uwagi.

  – Mówi pan, że nie chcecie już panowie sprawiać nam większych kłopotów. – Mężczyzna spojrzał na mnie tak chłodnym i przeszywającym wzrokiem, aż zadrżałem pod marynarką, a Toby przywarł bardziej do mojej nogi. – Ja jednak chciałbym wiedzieć, co pan przez to rozumie. – Zanim jednak zdążyłem odpowiedzieć, on ciągnął dalej. – Co to znaczy "większych"? To znaczy, że moglibyście nam zatruć życie bardziej? Och, na Jowisza! – Mężczyzna złożył ręce jak do modlitwy. – Bogu niech będą dzięki! Dzięki, po stokroć dzięki!

  Skrzywiłem się nieco. Jego reakcja była przesadzona, o wiele przesadzona jak na mój gust, ale biorąc pod uwagę stan alkoholowego upojenia w jakim znajdował się Carlisle, takie wyolbrzymione zachowanie dało się jak najbardziej uzasadnić.

  – Trochę jeszcze za wcześnie na te wyrazy wdzięczności – skwitował Holmes, przyglądający się wszystkiemu ze spokojem, opierając się o drewnianą framugę. – Chodź, Watsonie. – Machnął na mnie ręką i skierował swe kroki do ogrodu.

  – Śmiem zauważyć, błyskotliwy panie detektywie, że drzwi są w drugą stronę. – W głosie Carlisle'a pobrzmiewał wyraźny cynizm i kpina. Im dłużej przebywałem w towarzystwie tego człowieka, tym bardziej działał mi na nerwy. Ach, jakże ja miałem już go dość! Nigdy w życiu nikomu nie życzyłem źle, ale Carlisle wyjątkowo zasługiwał na to, by po cichu mu złorzeczyć.

  Holmes zdawał się jednak nie zwracać większej uwagi na ton mężczyzny. Zawsze ciekawiła i lekko imponowała mi ta umiejętność okazywania takiej obojętności niektórym nietaktownym, choć to delikatnie powiedziane, ludziom w otaczającym społeczeństwie. Holmes wyćwiczył to tak dobrze, jak swoją zdolność do ukrywania przed ludźmi wszelkich emocji kierującymi nim w pewnych momentach, jeśli w ogóle kiedykolwiek takowe nim kierowały.

  – Dziękuję za tę uwagę, nie zmierzam jednak w stronę drzwi – odparł i wyszedł na werandę, nie czekając na jakiś komentarz ze strony pana domu.

  I choć ja udałem się zaraz za nim, do mych uszu dobiegł jeszcze cichy pomruk mężczyzny, mówiącego do inspektora o "niezrozumieniu, dlaczego londyńska policja tak nie szanuje swojej pracy, pozwalając temu aroganckiemu człowiekowi panoszyć się wszędzie i wciskać nos w nie swoje sprawy". Posłyszałem jeszcze, jak Lestrade coś mu odpowiada i jak swoje trzy grosze dorzuca jeszcze Claire, ale nie zrozumiałem już, co wtrącili.

  – Zadanie będzie dość trudne – oznajmił Holmes, gdy do niego dołączyłem. – Porywacze mają nad nami niemal czterdzieści osiem godzin przewagi! Owszem, woń amoniaku utrzymuje się o wiele dłużej niż zwykłe molekuły zapachowe człowieka, ale nie wątpię, że Toby, pomimo swego wyjątkowo czułego węchu, może zawieść. – Poklepał kundla po kosmatym łbie. – No co, piesku? – zawołał wesoło i pozwolił zwierzęciu polizać się różowym jęzorem po dłoni, którą zaraz wytarł o spodnie.

  Gdy doszliśmy do kompostownika, dał Toby'emu obwąchać uważnie czułym nosem okolicę. Pies po chwili ruszył kaczym chodem wzdłuż muru, aż dotarł do miejsca, gdzie wcześniej Holmes przeprowadzał swój eksperyment. Zaskomlał cicho i spojrzał na nas bezradnie.

  – Tak jak myślałem – mruknął detektyw. – Porywacze faktycznie przeszli z chłopcem przez mur... – To mówiąc wspiął się po ogrodzeniu, odebrał ode mnie psa, po czym cierpliwie czekał, aż i ja znajdę się po drugiej stronie. Przechodząc przez ceglaną ścianę czułem, że wyczerpałem już chyba mój życiowy limit takiego forsowania murów. Zdecydowanie wolałem zwykłe furtki.

  – Dobrze, że niewiele padało, wczoraj jedynie lekko mżyło – powiedział Holmes. – Czeka nas zapewne kilkumilowy spacer. Mam nadzieję, że twoja noga to wytrzyma – dodał, zerkając na mnie.

  – Bez problemu – odparłem.

  – Świetnie. Swoją drogą, przechadzka dobrze ci zrobi. – Mój przyjaciel spojrzał na mnie z rozbawieniem. – Przydałoby się zrzucić te dwanaście funtów, co, mój drogi? Widać, że małżeństwo ci służy.

  – Z całym szacunkiem, Holmesie, ale nie przytyło mi się aż tak bardzo – obruszyłem się.

  – Faktycznie, może dodałem ci niepotrzebnie parę funtów... Ale i tak wypadało by spalić pozostałe dziesięć, nieprawdaż? – Detektyw uśmiechnął się szelmowsko.

  – Holmesie! Osiem to maksimum, które możesz mi zarzucić!

  Mój przyjaciel roześmiał się szczerze, widząc moje oburzenie.

  – No już, no już, mój drogi Watsonie! – Miałem wrażenie, że moja obrażona mina rozbawia go jeszcze bardziej. Patrzył na mnie załzawionymi od śmiechu oczami, a ja z każdą chwilą czułem, jak uraza powoli mnie opuszcza i ustępuje miejsca wesołości. Chwilę później już obaj się śmialiśmy i tylko Toby kręcił się niespokojnie koło nas, kiwając się na boki.

  Gdy już się opanowaliśmy, Holmes podsunął psu zamoczoną w kałuży na beczce chustkę, a kundel stanął szeroko na swych kudłatych łapach, uniósł głowę i zaczął węszyć. Dość długą chwilę staliśmy, patrząc jak porusza swym wilgotnym nosem to w powietrzu, to tuż przy ziemi, ale w końcu ruszył szybko, pyskiem niemal dotykając trotuaru, stawiając niezgrabne kroki. Kilka razy musiał przystawać i odnajdywać zatarty ślad, zanim ruszał na nowo, szarpiąc przyczepioną do metalowej obroży smycz i pociągając detektywa za sobą.

  Podczas gdy Toby na przemian łapał i gubił trop, ja z Holmesem zaczęliśmy wymieniać uwagi dotyczące śledztwa.

  – I co o tym wszystkim sądzisz, przyjacielu? – spytał, poprawiając chwyt na smyczy.

  – Ja? – powtórzyłem i wzruszyłem ramionami. Holmes kiwnął głową i uśmiechnął się zachęcająco.

  – Śmiało, Watsonie – powiedział. – Może znowu błyśniesz jakimś bystrym spostrzeżeniem?

  Prychnąłem cicho z rozbawieniem. Doskonale wiedziałem, że nie zawsze moje teorie okazywały się tak dobre, jak myślałem, praktycznie działo się to cały czas, ale za to skutecznie stymulowały umysł mego przyjaciela i popychały go, jak sam mówił, ku innym, wartym rozpatrzenia lub wykluczenia rozwiązaniom. Teraz jednak, z tej gmatwaniny różnych wątków, których jednak z pozoru nie było tak wiele, nie mogłem wyczytać nic.

  – Obawiam się, że na chwilę obecną możemy mieć jeszcze za mało szczegółów – zacząłem, a mój przyjaciel wybuchnął śmiechem.

  – Zabawny dziś jesteś, doktorze, wyjątkowo zabawny – odparł, kręcąc głową. – Szczegółów jak na teraz jest wystarczająco, by móc już wysunąć jakąś hipotezę. No, mój drogi, rusz głową i wymyśl coś!

  – Hmm... – mruknąłem. Toby przystanął na chwilę na rogu ulic i węszył jakiś czas przy chodniku, po czym znowu ruszył. – I tak udało nam się już sporo ustalić w ogrodzie... Ale mogę jeszcze dodać, że jeden z naszych porywaczy, ten odpowiedzialny za "wyniesienie" Petera z posesji, musiał być wysoki i dobrze zbudowany. Nam z ledwością udało się przerzucić czterdziestoczterofuntowy worek, a porywacze musieli działać szybko. Przy dużej sile bez problemu jeden z nich dał radę przekazać Petera swojemu towarzyszowi. O jego niemałym wzroście może zaś świadczyć dość spory rozmiar butów.

  Holmes, podczas gdy ja mówiłem, słuchał w milczeniu, co jakiś czas kiwając głową. Nie przerwał mi ani razu, a kiedy skończyłem, nie odzywał się dłuższą chwilę, jakby myślał nad odpowiedzią.

  – Doskonale, Watsonie! – odezwał się w końcu. – Może nie przerosłeś samego siebie, ale poszło ci naprawdę dobrze!

  Uśmiechnąłem się dumnie, słysząc tę pochwałę, i mile nią połechtany, ośmieliłem się przedstawić moje kolejne domysły:

  – Moim zdaniem to Carlisle.

  – Ona? – Holmes uniósł brwi.

  – Nie. – Zaprzeczyłem gwałtownym ruchem głowy, chyba aż nazbyt gwałtownym. – Jej mąż.

  – Ale dlaczego on? Czemu nie bierzesz pod uwagę pani Carlisle?

  – Bo jest kobietą – odparłem, a Holmes prychnął.

  – To bez różnicy.

  – Dobrze wychowaną, piękną kobietą – powtórzyłem z naciskiem. Jak w ogóle Holmes mógł dopuścić do siebie myśl o tym, że to Claire dokonała czego tak okropnego! W istocie, wszyscy domownicy byli podejrzani i nikogo nie wykluczano, ale jednocześnie pani Carlisle była niczym anioł - jej uroda biła o kilka głów urodę innych równie ładniejszych pań i musiała być boskim dziełem, a sama kobieta była pełna takiego wdzięku, wytworności i delikatności, że nie sposób było przejść obok niej obojętnie. Nie, nie, ktoś taki nie mógłby posunąć się do tak chaniebnego czynu, po prostu nie mógł!

  – Poza tym pani Carlisle jest za niska i za wątła, by móc przenieść ośmioletnie dziecko nad murem – kontynuowałem. – I ma za małe stopy. Do opisu pasuje jej mąż – jest wysoki i silnej postury, oraz ma duży rozmiar buta, a także jest kimś, kogo Peter zna i na kogo widok nie podniósłby alarmu.

  – Tak... - mruknął Holmes. – Bardzo zgrabna i logiczna teoria, brawo, Watsonie.

  Poczułem, jak zalewa mnie fala dumy, a ja niemal pęcznieję z samozadowolenia. Po raz pierwszy wpadłem na właściwy trop stosując metody mego przyjaciela i byłem z tego powodu nie tylko mile zaskoczony, ale i ucieszony z samego siebie. Pogratulowałem sobie, czując słodki smak triumfu spowodowanego przez opanowanie choć trochę sztuki dedukcji, którą do perfekcji posiadł Holmes. Miałem bardzo miłe wrażenie, że powolutku, bardzo pomału zaczynam mu dorównywać i niezwykle mnie to radowało.

  Moja radość i szczęście trwały jednak tylko jeden krótki moment, gdyż mój przyjaciel jak zwykle musiał coś wtrącić i zepsuć tę uroczystą, dość ważną dla mnie chwilę.

– Tak, w istocie, twoja teoria ma sens – zaczął. – Ale...

  – Ale? – przerwałem mu, czując rosnący zawód i rozczarowanie. – Mam wrażenie, że nigdzie się nie pomyliłem.

  – Obawiam się, że muszę cię zmartwić, ale tak nie jest. Przynajmniej nie całkiem. – Holmes uśmiechnął się przepraszająco. – Choć przyznaję, że sylwetkę naszego porywacza odczytałeś doskonale.

  – Czyli miałem rację.

  – Niestety tylko w tej kwestii.

  – Czyżby? A teoria o panu Carlisle?

  – Otóż zmartwię cię, ale jest całkowicie błędna.

  – Ach, doprawdy? To może wyjaśnisz mi, dlaczego? No, proszę, przedstaw jakieś logiczne kontrargumenty podważające moją tezę – fuknąłem. Stawiałem tysiąc do jednego, że takowych nie znajdzie, a przynajmniej nie od razu.

  – Sznurówka – mruknął Holmes, zerkając na węszącego psa.

  – Co? Co do tego wszystkiego ma jakaś sznurówka? – prychnąłem. Liczyłem, że mój przyjaciel wykaże się bardziej.

  – Trochę ma, Watsonie, ale rozumiem, że mogłeś przeoczyć ten szczegół.

  – Chcesz mi powiedzieć, że mojej teorii zaprzecza jakaś zwykła sznurówka?

  – Nie tylko ona, ale tak, po części stanowi dowód wykluczający pana Carlisle'a z grona podejrzanych. O ile jednak rozumiem twoje niedopatrzenie w tej kwestii, o tyle całkowicie nie mogę pojąć, dlaczego nie wziąłeś pod uwagę pozostałych dwóch równie ważnych czynników.

  – Pijaństwo Carlisle'a i jego niechęć do stróżów prawa?

  – Nic bardziej mylnego! Pomyśl, Watsonie - to pierwsze nie ma w wątku porwania żadnego znaczenia, a...

  – Jak to nie? – spytałem zdumiony, znowu wtrącając się w jego wypowiedź.

  – Nie przerywaj mi, przyjacielu, bardzo cię proszę – westchnął podirytowany Holmes. – Lestrade nie zamknie pana Carlisle'a za to, że on pije, podobnie sąd nie będzie do tego zbytnio przekonany. Jego uzależnienie może co najwyżej wpływać na stosunki między członkami rodziny i zachowanie dzieci, nie świadczy jednak o tym, że to on jest odpowiedzialny za porwanie chłopca. Zaś drugi wymieniony przez ciebie powód, niechęć pana Carlisle'a do stróżów prawa, jest bardziej argumentem przemawiającym za, nie zaś przeciw twojej teorii. – Wyraźnie zaakcentował te dwa słowa, dając mi tym samym do zrozumienia, jak bardzo się myliłem. Nie zamierzałem się jednak tak łatwo poddać.

  – Więc jakie są te dwie ważne kwestie, które przeoczyłem? – zapytałem zniecierpliwiony.

  – Jedną z nich jest alibi, drogi doktorze, alibi twojego podejrzanego. Żaden sąd nie uzna jego winy, jeśli okaże się, że w chwili porwania pan Carlisle znajdował się w zupełnie innym miejscu. Jestem przekonany, że nietrudno będzie ustalić, gdzie się wtedy znajdował.

  – A ten drugi dowód? – westchnąłem ciężko, czując, że się pogrążam.

  – Carlisle powłóczy lewą nogą – odparł Holmes. – Utyka i to bardziej niż ty. W rogu salonu stały dwie kule, najwyraźniej używa ich gdy wychodzi z domu. Przy nas starał się ukrywać swoje kalectwo, ale i tak dostrzegłem, że każdy stawiany przez niego krok wyraźnie sprawia mu ból. Ktoś taki już, jak widać, ma problemy z chodzeniem, a wspinanie się po murach i przenoszenie przez nie dzieci, obciążając chorą nogę, jest w jego stanie absolutnie niemożliwe. Stąd też wiem, że to nie mógł być on.

  – Wygłupiłem się, podejrzewając go – mruknąłem cicho.

  – Owszem, Watsonie, ale to nic. Zdarza się każdemu, a zresztą i tak poszło ci nieźle. – Holmes uśmiechnął się. – Choć może gdybyś był mniej skupiony na pani Carlisle i dzielił swoją uwagę po równo, dostrzegłbyś wiele więcej.

  Wzniosłem oczy ku niebu, kręcąc jednocześnie głową z rozbawieniem i zrezygnowaniem. Jak zwykle widział więcej i nie miał zbyt wielkich skrupułów przed wytknięciem, nawet pośrednim, mi mojego braku umiejętności obserwowania ludzi oraz tendencji do skupiania się na tylko jednym, interesującym mnie szczególe lub na żadnym.

  – Należy ci się jednak pochwała za dzielne bronienie swojej teorii – kontynuował detektyw. – Choć przyznasz, że siałem sporo wątpliwości, nieprawdaż?

  Po jego słowach poczułem narastającą nadzieję, że jednak nie poszło mi tak źle, jak myślałem, a Holmes po prostu sprytnie mnie podpuszczał. Niestety, tak nie było, co odnotowałem niezbyt chętnie, wciąż licząc, że może jednak wcale nie mylę się aż tak bardzo.

  – To znaczy, że jednak miałem rację? – spytałem.

  – Nie, przykro mi, mój drogi, nie miałeś, a przynajmniej nie całkowicie.

  Westchnąłem ciężko.

  – A co z tą przeklętą sznurówką?

  Holmes wzruszył ramionami.

  – To w istocie jedynie marginalna poszlaka, ale jeśli chcesz usłyszeć moje przemyślenia, proszę. Pamiętasz zapewne, że panna Kelly przyniosła nam sznurówkę, prawda?

  – Tak, skórzaną – przytaknąłem. – Ale wciąż nie widzę związku z nią a tą sprawą.

  – Cierpliwości. – Holmes musiał postawić duży krok, gdyż Toby szarpnął mocno. – Przyjrzałem się jej uważnie i zauważyłem coś interesującego. Jeden jej koniec, ten którego używa się do wiązania, jest gładko zakończony i równo przycięty. Drugi zaś jest mocno wytarty przy brzegach i widać ślady pęknięcia. Na dodatek ta gładsza końcówka jest o wiele bardziej ubłocona niż ta druga, co najprawdopodobniej jest skutkiem tego, iż nasz porywacz na nią nadepnął i tym samym urwał sznurowadło, którego część znalazła panna Kelly. Zaskakujące jest jednak to, jak sporo jeszcze może powiedzieć nam ten fragment. Jest to nic innego jak skórzany rzemyk, zapewne pozostałość po wyrobie skórzanych butów, do których tego rodzaju sznurówki pasują idealnie. Skóra, a przynajmniej taki rzemyk, nie niszczy się zbyt łatwo. Trzeba siły, by go przerwać. Stąd też zapewne nasz porywacz musiał swoje buty nosić długo. Ja, ty, Watsonie, czy inni mężczyźni mający trochę pieniędzy w kieszeni, buty wymieniamy średnio co dwa lata, choć to wszystko zależy od stanu w jakim się znajdują. Oczywistym jest fakt, że drogowa sól, wilgoć czy mróz przyspieszają proces niszczenia naszego obuwia, ale to najtrwalsze wytrzymuje do kilku lat. Po tym okresie przychodzi czas na zmianę, a wraz z całym butem zmienia się i sznurowadła. Po cóż trzymać stare, zniszczone sznurówki? No właśnie. Ustaliliśmy już, że rzemyk dość ciężko przerwać, ale jednak po pewnym czasie i on ulega zniszczeniu. Wyciera się, skóra przestaje być już tak sprężysta jak była. Nasz porywacz musiał swoich butów używać bardzo długo, skoro udało mu się takowy rzemyk przerwać przez nadepnięcie na niego, nie zapominajmy, że nie na twardym trotuarze, a mokrej, miękkiej ziemi. To świadczy o tym, że buty musiały być mocno sfatygowane, lecz jednak wciąż nadające się do użytku. Ale dlaczego porywacz nie zmienił ich wcześniej, widząc, że się starzeją? Czy to przesadna oszczędność? Jednak przecież nawet największy skąpiec koniec końców zmieni buty dopiero kilku latach, jeśli o nie należycie dbał. A więc co? Ubóstwo? To już bardziej prawdopodobny scenariusz, biorąc pod uwagę fakt, że właśnie, idąc tropem porywaczy, znaleźliśmy się na skrzyżowaniu Abbey Street z Riley Road na obrzeżach Bermondsey, pięć i pół mili od Battersea, a przed nami pyszni się wystawa doskonałego i taniego zakładu szewskiego. Czyżby coś jeszcze było w kwestii sznurówki dla ciebie niejasne, mój drogi?

  Przyznam, że w pewnym momencie nawet przestałem słuchać mego przyjaciela i wyłączyłem się zupełnie, zaczynając interesować się zmieniająca się okolicą. Jego słowa przelatywały przez moją głowę jako tło, podobnie jak uliczny gwar. Mniej więcej od połowy nie zwracałem już na nie uwagi i tylko zwrot do mnie na końcu przywrócił mnie do rzeczywistości i kazał skupić się ponownie na Holmesie, nie zaś na trochę uboższych budynkach Bermondsey.

  – Nie powiesz mi, że wyczytałeś to wszystko ze zwykłego kawałka sznurówki? – spytałem z niedowierzaniem. – To niemożliwe.

  – Owszem, możliwe. Choć przyznam, że ubóstwo jest zwykłym strzałem, wydaje się niezwykle prawdopodobne, jeśli zwrócimy uwagę na to, jak daleko znajdujemy się już od państwa Carlisle i jak blisko mamy zakład trudniący się produkcją obuwia. Uprzedzając pytanie o zmianie butów - gdyby miała ona miejsce, Toby już dawno zmieniłby swoją drogę, podążając innym śladem, który przeciął nasz. Tak się jednak nie stało. Co do pozostałych informacji, to są one zwykłym procesem łączenia ze sobą poszczególnych punktów. Wystarczyło jedynie dostrzec tych kilka szczegółów, a reszta już przyszła sama. Nie musiałem nawet przyjeżdżać do Battersea, by się tego wszystkiego dowiedzieć.

  – To fenomenalne! – zawołałem.

  – Och, nie przesadzaj, to zwykłe połączenie ze sobą odpowiednich kropek tak, by utworzyły obraz. Nie ma w tym wielkiego fenomenu, jest to niczym jak rozwiązywanie po kolei równań. Z początku trzeba dokładnie przeanalizować ich treść, następnie przekształcać ją na różne sposoby, aż w końcu skrócić do najprostszej postaci i ewentualnie wyznaczyć zbiór rozwiązań. Nic w tym genialnego – westchnął mój przyjaciel, ale ja wiedziałem, że wyrazy mego zachwytu nad jego zdolnościami często sprawiają mu radość i mile mu schlebiają.

  – Wciąż jednak pozostaje nierozwiązana kwestia motywu sprawcy – powiedziałem.

  Holmes kiwnął głową i spojrzał gdzieś w dal, zamyślony.

  – Obawiam się, że tego na razie nie można ustalić, podobnie jak odpowiednio zawężonego kręgu podejrzanych – odparł. – Powodów tego porwania mogło być wiele, pamiętajmy, że nie zajmujemy się nim indywidualnie - podobnych incydentów ostatnimi czasy było dość sporo i trzeba wziąć pod uwagę, iż były to tylko dzieci co bogatszych ludzi naszej stolicy. Sprawy motywu bynajmniej nie ułatwia nam fakt, że nasze zaginione dziecko zostało porwane przez dobrze znaną mu osobę. Najpewniej chłopiec nawet nie domyślił się, co się z nim dzieje.

  – Sugerujesz, że za porwanie Petera odpowiedzialni są ci sami ludzie, co za pozostałe? – spytałem.

– Nie zamierzam na razie nic, czego na obecną chwilę nie da się wyjaśnić, brać pod uwagę. Do tego potrzeba jeszcze trochę czasu, mój drogi. Teraz mamy jedynie obraz najprawdopodobniej ubogiego, wysokiego, postawnego mężczyzny z dużymi stopami i zniszczonymi butami bez jednej sznurówki, trzymającego się jednak zbyt dumnie jak na swoją pozycję społeczną.

  – Skąd ten pomysł? Nie możesz tego wiedzieć, sznurówka nie mogła ci i tego powiedzieć.

  Holmes zaśmiał się cicho.

  – Aż tak rozmowna nie była, masz rację. Jednak czyż nie zwróciłeś uwagi na postawę Carlisle'ów? To majętni, usytuowani wysoko w społeczeństwie, dumni ludzie. A jednak ktoś z niższej warstwy znał ich i ich syna - nasz porywacz. Czyż posiadanie znajomości w tak szlachetnym kręgu w jakim obracają się państwo Carlisle nie jest powodem do aż nazbyt dużej pewności siebie i wywyższania się nad swoimi pobratymcami? Przed nami kłania się teraz znajomość ludzkich zachowań i reakcji, Watsonie. Nawet z pozoru błahe mogą być tak ważne, jak nasza sznurówka.

  Pokiwałem ze zrozumieniem głową, czując falę zmęczenia. Noga powoli dawała o sobie znać po ponad pięciomilowym spacerze, a cała nabyta dziś wiedza zlewała mi się w jedną, nieuporządkowaną całość, której ogrom przybijał mnie swym ciężarem. Pragnąłem już tylko wrócić do domu, usiąść w fotelu przy kominku i pozwolić myślom odpłynąć gdzieś daleko, nie skupiając się na żadnych tropach i mogąc odpocząć od natłoku informacji.

  Gdy doszliśmy do Tooley Street, można rzec, głównej ulicy Bermondsey, Toby zaczął dziwnie się zachowywać. Chodził w kółko, węszył z nosem przy chodniku i kiwał się zdezorientowany na szczudłatych nogach. W końcu usiadł i spojrzał na nas smutno, spuszczając smętnie łeb.

  – Co mu się stało? – spytałem. – Czyżby stracił trop?

  – Nic z tych rzeczy – odparł Holmes, głaszcząc spokojnie psa. – Po prostu krzyżuje się on z innymi, bardziej wyrazistymi zapachami amoniaku, nadchodzącymi niemal ze wszystkich stron. Po Tooley Street jeżdżą w stronę garbarni w Rotherhithe codziennie powozy z wodą amoniakalną, używaną do produkcji żelatyny w garbarstwie, w przeciwnym kierunku zaś do zakładów stolarskich, gdzie służy do przyciemniania drewna. Oczywiście zastosowań tego pachnącego amoniakiem roztworu jest wiele, używa się go każdego dnia w Londynie. Jeśli wziąć też pod uwagę bliskość doku, do którego przybijają statki z towarami, w tym też właśnie wodą amoniakalną, nic dziwnego, że Toby jest zdezorientowany, czując tak wiele krzyżujących się śladów.

  – Więc co teraz zrobimy? Gdzie mogli pójść nasi porywacze?

  – Sam wymyśl, Watsonie. – Holmes uśmiechnął się z łobuzerskim błyskiem w oku. – Jeśli nie znasz odpowiedzi, najlepiej jest wyeliminować te niemożliwe, a ta która pozostanie, będzie tą właściwą, nieważne jak bardzo nieprawdopodobna może się okazać.

  Westchnąłem ciężko. Nie bardzo chciałem już dzisiaj snuć jakieś teorie - byłem zmęczony, noga dawała o sobie znać coraz bardziej, a na dodatek słońce schowało się za chmurami i zerwał się nieprzyjemny wiatr.

  – By ułatwić ci zadanie, wskażę ci trzy możliwe odpowiedzi – dodał Holmes. – Jeśli poszlibyśmy w prawo, dotarlibyśmy do Rotherhithe i wspomnianych garbarni; jeśli w lewo i cały czas prosto, do tartaków i zakładów stolarskich, zaś jeśli w lewo i skręcili w prawo w Shad Thames, do doku, o którym też już wspominałem. Więc? Gdzie według ciebie mogli się udać porywacze?

  – Nie mam bladego pojęcia – odpowiedziałem znużonym tonem. – W stronę Rotherhithe?

  – Pomyliłeś kierunki, mój drogi. – Holmes pokręcił głową. – Cóż wyręczę cię w tym, bo widzę, że jesteś już zbyt zmęczony. Jestem niemal pewny, że udali się w stronę doku. Znajdują się tam stare magazyny, idealne do ukrycia porwanych dzieci, a na dodatek St. Saviour's Dock stanowi bramę wodnej drogi ucieczki z Londynu. Według mnie to właśnie tam znajduje się też nasz zaginiony chłopiec, choć mogę też nie doceniać porywczy, którzy mogli okazać się na tyle przebiegli, że wybrali jedną z tych najmniej oczywistych dróg. – Holmes uśmiechnął się pod nosem. – Tak... Przyznam, że byłoby to niezwykle ciekawe...

  – Obawiam się, że musiałem się przesłyszeć – zacząłem. – Chyba nie powiedziałeś "St. Saviour's Dock", prawda?

  Holmes spojrzał na mnie ze zdziwieniem, po czym odezwał się z nietęgą miną, dość oschłym tonem:

  – Och, doprawdy, Watsonie, to już daleka przeszłość. Nie bądź przesądny, tak jak większość ludzi w tym mieście. Choć ty wykaż się racjonalizmem i przestań widzieć wszystko w czarnych barwach! Czasy "świetności" Wyspy Jakuba minęły dobre dwadzieścia lat temu, może piętnaście. Świat brnie do przodu, ku nowym innowacjom i technologii, więc proszę cię, przestań się już wygłupiać, wspominając stare, jeszcze nie tak nowoczesne dzieje, i opanuj się!

  – Ale przecież te okolice...

  – Dajże już spokój! Ich historia nie ma w tej sprawie żadnego znaczenia – mógłby być to równie dobrze królewski dok, ale te dzieci i tak byłyby w tej samej sytuacji! Ten dziwny strach ma jedynie odpędzić ciekawskich i utrzymać ich z daleka od tego miejsca. Wykażmy się choć odrobiną rozwagi i nie dajmy się zwieść jakimś zabobonom!

  Chciałem zapytać, cóż to za rozwaga pchnie nas znowu na głębinę oceanu przestępstw, ale za nim zdążyłem, Holmes już podzielił się planem działania na następne godziny, skupiając moje myśli na czymś innym, jakby doskonale wiedział, co zamierzam zrobić.

  – Teraz, mój drogi, wrócimy na Baker Street – mówił, gdy wciąż tak staliśmy na rogu dwóch głównych ulic Bermondsey, należących też do jej małej poddzielnicy zwanej St. Saviour's Estate.

  – Myślałem, że udamy się sprawdzić ten dok – mruknąłem wciąż niepocieszony, ale jednocześnie szczęśliwy, że w najbliższym czasie zakładaliśmy powrót do naszego mieszkania w sąsiedztwie spokojnego Regent's Park, z dala od wszelkich większych niebezpieczeństw tego miasta.

  – Jak mówiłem, jestem omal pewien, że te dzieci się tam znajdują. "Omal pewien" stanowi pewną różnicę między "całkiem pewnym", co oznacza, że przyjmuję też inne możliwości, choć skłaniam się ku nim mniej niż ku hipotezie z dokiem. Ja nie mam zbyt wiele czasu na sprawdzenie wszystkich i nie mogę być w kilku miejscach na raz, ale, jak doskonale wiesz, jest ktoś, kto tego czasu ma mnóstwo i kto może się rozdzielić, patrolując jednocześnie wszystkie wskazane przeze mnie okolice.

  – Przecież ja mógłbym ci w tym pomóc.

  Holmes uśmiechnął się.

  – I pomożesz, przyjacielu, ale w czymś zupełnie innym – odparł. – A teraz pospieszmy się, jeśli chcemy zdążyć na ciepły obiad. Zapewne jako doktora ucieszy cię fakt, że po wszystkich wydarzeniach z dzisiejszego dnia zgłodniałem, a biorąc jeszcze pod uwagę popołudniową wizytę niecodziennego gościa, warto byłoby jakoś ugłaskać panią Hudson i się nie spóźnić.

  Po czym machnął ręką na dorożkarza i po chwili mknęliśmy już w stronę Marylebone i Baker Street w podskakującym powozie, w przeróżnych nastrojach - Holmes w doprawdy wyśmienitym humorze, gwiżdżący cicho najprawdopodobniej Paganiniego, ja zaś zamyślony i nieobecny, rozwodzący się z lekkim niepokojem nad tym, jakie to kłopoty zagnały nas aż pod same granice historycznej Wyspy Jakuba.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro