• Rozdział trzynasty •

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Adele

◈◈◈

  Pogoda to rzecz niezwykle dziwna, nieokiełznana i niezależna od wszelakich ziemskich spraw. Ukształtowała sobie własne, niepodważalne prawa i rządziła się nimi wbrew ludzkiej (i nie tylko) naturze. Za nic miała emocjonalne wydarzenia i silne uczucia. Bywało, że w obliczu paskudnej tragedii była niezwykle ładna i zadziwiająco radosna, zaś przy powodzie do największego szczęścia potrafiła być smętna i pochmurna, jakby wszelkie pozytywne emocje uleciały z całego świata.

  To pierwsze miało akurat miejsce owego feralnego dnia, kiedy nasza eskapada do Whitechapel zakończyła się owym przykrym znaleziskiem. Gdy jechaliśmy w stronę Battersea, moje przygnębienie rosło z każdą chwilą, mimo urzekającej pogody. Bynajmniej nie dlatego, że odkryliśmy (ach, które to już!) ciało, do których widoku byłem więcej niż mniej przyzwyczajony przez lata przyjaźni i obserwacji poczynań Holmesa. To sam fakt, iż ofiarą okazała się Jenny, istota z charakteru tak nieśmiała i płocha, dająca bardziej wrażenie strachliwej sarny aniżeli dominującej w puszczy niedźwiedzicy, i w tak brutalny sposób została pozbawiona życia wstrząsał mną bardziej nic cokolwiek innego. Jednocześnie poczułem, jak obaj z Holmesem wdepnęliśmy głębiej w grząskie błoto tajemnic, w jakim skąpana była rodzina Carlisle. Na chwilę obecną ich powiązania z tą sprawą zacieśniały się o wiele mocniej niż ktokolwiek w ich sytuacji by chciał. Bardziej niepokojące było jednak, co t a k i e g o Jenny musiała wiedzieć, że postanowiono się jej, kolokwialnie mówiąc, pozbyć. Tacy ludzie nie są ot tak "likwidowani" z tego świata, bo nie stwarzają większego zagrożenia ani problemów. Stają się nimi wówczas, gdy sami zaczynają dzierżyć w dłoni przedmiot potencjalnego unicestwienia kogoś, kto od tej chwili staje się ich oprawcą.

  – Pobudka, Watsonie, jesteśmy już na miejscu. – Holmes potrząsnął mną mocno za ramię, a ja otworzyłem oczy zaskoczony. Dorożka stanęła już przed domem państwa Carlisle, urokliwie oświetlanym słonecznymi promieniami padającymi już trochę na ukos.

  Wyskoczyliśmy z powozu, a ja poczułem, jak zdrętwiałe nogi powoli dają o sobie znać. Skierowałem się w stronę drzwi i odwróciłem po chwili zdumiony, mając dziwne wrażenie, że Holmes wcale za mną nie podąża. W istocie, mój przyjaciel stał na chodniku i klepał się po kieszeniach w poszukiwaniu zapałek. Gdy w końcu je odnalazł, z filozoficznym spokojem zapalił fajkę, wyglądając na całkowicie nieporuszonego wszystkimi wokół.

  – Idź, Watsonie, później dołączę – powiedział, wypuszczając z ust dym, który rozwiał się z wiatrem i pomknął gdzieś nad chodnikiem.

  – A ty? – spytałem, stojąc w ciągłym zawahaniu między dwoma schodkami.

  – O mnie się nie martw, mój drogi – odparł Holmes, machnąwszy w geście lekceważenia ręką. – Mam do załatwienia kilka spraw. Wierzę, że ty sam doskonale poradzisz sobie z panią Carlisle, biorąc pod uwagę twoje doświadczenie z płcią piękną.

  To powiedziawszy zniknął, odszedłwszy ulicą i chwilę później skręcił za róg.

  Zastanawiając się, co takiego niecierpiącego zwłoki Holmes ma do roboty, zadzwoniłem do drzwi domu. Jak poprzednio otworzył mi Bernard, podekscytowany chyba jeszcze bardziej niż ostatnim razem. Ja dzisiaj nie byłem jednak w humorze na rozmowę, zbyłem więc kamerdynera lakonicznymi odpowiedziami, zaraz po tym, jak zaprowadził mnie do salonu, gdzie oczekiwała już pani Carlisle.

  O ile podczas poprzedniej wizyty wyglądała olśniewająco, lecz z zachowaniem wszelkich zasad wytworności i etykiety, o tyle teraz ubrana była odważniej niż wtedy, choć również prezentowała się niezwykle okazale i pięknie. Ośmielę się nawet stwierdzić, że piękniej.

  Jej włosy mieniły się we wpadającym przez duże okna słońcu na odcień świeżych, ledwo wyłuskanych ze skorup kasztanów, podobnych do tych zalegających ostatnimi czasy w parkach w nadmiernej ilości. Falami opadały gładką taflą na jej plecy i ramiona, okalając spokojną, łagodną, mającą teraz w sobie coś kokieteryjnego twarz. A może tego wrażenia dodawał ubiór, gdyż pani Carlisle nie miała na sobie jednej z eleganckich, powabnych sukni. Nie była też ubrana w damską koszulę i spódnicę, czy nawet bardziej po męsku, w pantalony. Miast tego jej ciało okrywała jedynie delikatna niby morska bryza czy firanka podomka koloru perłowo-białego.

  – Och, doktorze, jak miło pana widzieć tu ponownie – powiedziała pełnym ciepła głosem i upiła łyk szampana z długiego kieliszka. – Pan wybaczy niezbyt stosowny strój, brałam jednak niedawno kąpiel i nie zdążyłam się całkiem przebrać. – Spojrzała ponad moim ramieniem na korytarz, a na jej twarzy odmalowało się lekkie zdziwienie. – Przychodzi pan sam? Bez pana Holmesa?

  – Mój przyjaciel dołączy później – odparłem. – Ale w takim razie może ja... – Przełknąłem nerwowo ślinę, starając się nie skupiać na tym, jak kusa jest owa podomka i koncentrować spojrzenie na twarzy pani Carlisle, która wykrzywiona była w lekko kpiarskim wyrazie. – Mogę odwiedzić panią w innym terminie, jeśli przychodzę nie w porę...

  – Pan się chyba nie peszy? – spytała pobłażliwe, z wyczuwalną nutą owej złośliwości. Mimowolnie poczułem, jak pieką mnie uszy, co tylko spowodowało, że pani Carlisle uśmiechnęła się jeszcze bardziej drwiąco. – Jest pan doprawdy zabawny – mruknęła z delikatną nutą kokieterii. – Napije się pan?

  – Nie... dziękuję... – wykrztusiłem czując coraz większe zakłopotanie. Pani Carlisle prychnęła.

  – Niechże się pan nie wygłupia. – Nie czekając, aż zaoponuję (czego i tak mocno skonsternowany nie byłbym w stanie zrobić) nalała do drugiego kieliszka musującego trunku. Chcąc nie chcąc w ślad za nią upiłem łyk, aczkolwiek, mimo naprawdę przyjemnego smaku, szampan zdawał się być przeraźliwie gorzką żółcią. – A więc? Co pana do mnie sprowadza, doktorze? – spytała pani Carlisle, siadając na sofie i krzyżyjąc ze sobą nogi, co tylko zagęściło otaczającą ją chmurę kokietki. Postarałem się nie zwracać na to uwagi i podjąć jak najbardziej opanowanym głosem rozmowę, skupiając się na czymś, na co patrzenie byłoby o wiele mniej nietaktowne niż na prowokacyjnie odkryte niektóre fragmenty ciała pani domu.

  – Obawiam się, że wieści, które przynoszę, nie są adekwatne ani do pogody, ani do pani obecnego nastroju – powiedziałem, wreszcie klecąc całe zdanie bez trudu, choć czułem, że zakłopotanie wciąż lekko parzy mnie w uszy.

  – Ach, hiobowy posłaniec, czy tak? – Pani Carlisle uśmiechnęła się wesoło. Aż zbyt wesoło jak na mój gust jeśli chodzi o fakt, że nie dalej jak kilkanaście sekund wcześniej zapowiedziałem dość przykre wiadomości. – Cóż więc, proszę mówić, doktorze. Mniemam jednak, że nie informuje mnie pan o żadnych żywiołowych, majątkowych czy dzietnych klęskach.

  – Bynajmniej, aczkolwiek i tak doszuka się pani nawiązania do Hioba – odrzekłem. – Przykro mi to przekazywać, jednakże i tak prędzej czy później doszłyby panią o tym słuchy. – Wziąłem głęboki wdech, a pani Carlisle spojrzała na mnie z taką intensywnością, iż poczułem się pod ciężarem jej wzroku dziwnie mały i nic nieznaczący. –  Pani pokojówka, Jenny Dixon, nie... nie żyje.

  Reakcja pani Carlisle o wiele odbiegała od tej, której się spodziewałem. Pierw uniosła brwi zdziwiona, lecz chwilę później wybuchnęła śmiechem tak donośnym, iż byłem wręcz zaskoczony, że tak na tę wieść zareagowała. Nie był to jednak śmiech nerwowy, tylko całkowicie beztroski, jak gdybym opowiedział właśnie jakiś wyjątkowo dobry i w guście żart. Jednakże, gdy ja wciąż milczałem ze smutną miną, twarz pani Carlisle również zaczęła tężeć, zmarszczka na czole pogłębiać się w wyraźnie zdumienia, a wzrok stawał się coraz chłodniejszy i bardziej podejrzliwy.

  – Pan raczy żartować, doktorze – powiedziała w końcu oskarżycielskim tonem, mrużąc oczy. – Paskudnie, ordynarnie żartować. Miałam pana za dżentelmena, doktorze, ale, jak widzę, problem z panem jest taki sam jak z innymi mężczyznami – zawsze mają wrażenie, że takie na swój sposób wulgarne żarty rozbawią nas, kobiety. To wyjątkowo ohydne zachowanie, aczkolwiek cechujące, wychodzi na to, wszystkich przedstawicieli pańskiej płci.

  Jej głos był zimny, tak zimny i szorstki, iż miałem wrażenie, że stoję gdzieś na skalnej półce, targany lodowatym wiatrem, całym swym ciałem przypierając do chropowatej faktury kamiennego klifu. Wyjątkowo okropne uczucie, jednakże postarałem się zachować spokój po usłyszeniu owego niezbyt przyjemnego i ubliżającego zarzutu.

  – Ręczę pani, że wyśmiewanie się z owych rzeczy bardziej mnie obrzydza niż sprawia jakąkolwiek uciechę – odparłem. – Jak również zaklinam się, iż mówię prawdę i nie śmiałbym pani w tej sprawie kłamać.

  – Och, doprawdy? – spytała pani Carlisle kąśliwie i podniosła się z kanapy. Jej włosy i podomka zafalowały na wpadającym przez uchylone okno wietrze. Speszony, odwróciłem wzrok, uciekając nim w stronę kredensu. Do mojego nosa dobiegł zapach drogich kobiecych perfum, jakby złośliwie mącący moje myśli i nakłaniający do spojrzenia w stronę pani Carlisle. Począłem się już czuć coraz bardziej niekomfortowo. Poza uszami zaczęły mnie palić też policzki, a z zakłopotania było mi aż gorąco. Wbiłem w końcu wzrok we własne buty, nie wiedząc już, gdzie go posiać.

  – Nie ośmieliłbym się pani tak perfidnie okłamać w kwestii tak wielkiej wagi – odezwałem się w końcu cicho. – Mogę panią zapewnić, że jestem z panią całkowicie szczery.

  Pani Carlisle, a przynajmniej tak wywnioskowałem, słysząc jej kroki, usiadła z powrotem na kanapie. Poczułem na sobie jej spojrzenie, podniosłem więc w końcu wzrok, będąc jeszcze bardziej skrępowany pod ciężarem chłodu i podejrzliwości bijących od jej oczu. W końcu kobieta westchnęła, a wyraz jej twarzy złagodniał, a nawet został rozjaśniony przez delikatny, bardzo subtelny uśmiech.

  – Proszę mi wybaczyć – rzekła spokojnie, zerkając na mnie z nagle przybyłą pokorą. – Nie powinnam być wobec pana tak nietaktowna, doprawdy nie wiem, co we mnie wstąpiło.  Być może to te ostatnie wydarzenia tak na mnie działają... – Machnęła ręką i zamrugała kilkakrotnie, jakby chciała się pozbyć łez. – Proszę mi wybaczyć, doktorze – powtórzyła, po czym zdając sobie sprawę, iż wciąż tkwi przede mną w niezbyt odpowiednim stroju, wstała i przyodziała wiszącą na krześle obok marynarkę męża.

  Pokręciłem jedynie głową, czując, jak dyskomfort powoli mnie opuszcza i zaczynam czuć się pewniej, nie mając już przed sobą pani domu niemal na wpół nagiej.

  – Nic się nie stało, madame – odparłem. – Byłbym nader zaskoczony, jeśli nie miałyby one na panią żadnego wpływu.

  Pani Carlisle skinęła głową, stukając nerwowo palcami o podłokietnik sofy.

  – A więc ręczy pan, że to prawda? Jenny naprawdę nie żyje? – Widząc moją minę, dodała jeszcze:

  – Jak to się stało, doktorze?

  Gdy jej odpowiedziałem, z jej ust wydobyło się jedynie ciche "Och...", po czym kobieta odwróciła zeszklone oczy w stronę kominka. Drżała lekko, bynajmniej jednak nie z zimna. W końcu na powrót zwróciła ku mnie twarz. Mimo jej największych starań ukrycia emocji dostrzegłem jednak głębokie poruszenie. Była bledsza niż wcześniej i cała się trzęsła od skrywanego płaczu, a ja począłem czuć niepokój o jej zdrowie.

  – Czuję się dobrze, doktorze – odpowiedziała, usłyszawszy moje wyrażone głośno obawy. – Jestem tylko trochę roztrzęsiona, to wszystko.

  – Ciężko nie być na pani miejscu – przyznałem. Pani Carlisle parsknęła jedynie nerwowym śmiechem.

  – Ach, doprawdy, wątpię, by ktokolwiek inny tak właśnie zareagował.

  – Co też pani...

  Pani Carlisle wstała jednak, nie dając mi dokończyć. Podeszła do stojącej obok butelki szampana karafki mężowskiej brandy i wypełniła pobliską szklankę. Całą zawartość opróżniła niemal jednym haustem i zadygotała, czując ostrość trunku w przełyku.

  – Moje obecne położenie jest... dość specyficzne, doktorze – powiedziała, uzupełniwszy znowu szklankę bursztynowym alkoholem. – Okrutny los Jenny w istocie jest bardzo wstrząsający, jednakże była ona tylko zwykłą pokojówką. Zadarła z kimś niewłaściwym albo zwyczajnie miała pecha. Takie sytuacje się zdarzają, na nieszczęście. – Znowu wykonana teatralny gest ręką.

  – Nie chciałbym pani urazić, ale wątpię w pani stwierdzenie, iż ktokolwiek na ową wieść zareagowałby mniej emocjonalnie niż pani – wtrąciłem.

  – Nie zna pan mojej sytuacji, doktorze – odparła gorzko kobieta. – Jest pan szczęśliwy w swym małżeństwie?

  Zastygłem, słysząc to pytanie, i spojrzałem na kobietę zaskoczony. W końcu uśmiechnąłem się nerwowo.

  – Co to za pytanie? – spytałem, starając się brzmieć swobodnie, wciąż jednak będąc zbity z tropu. Pani Carlisle nie odpowiedziała mi wprost, jedynie pociągnęła dalej swą myśl.

  – Widzę, że pan jest – mruknęła jakby do siebie, zapatrując się gdzieś w dal za oknem. Dalej niezbyt mogłem pojąć, do czego zmierza pani Carlisle. Zanim jednak zdążyłem się nad tym zastanowić, zaskoczyła mnie kolejnym pytaniem, po którym zgłupiałem już całkowicie i pozostały mi jedynie wymowne, pełne zdumienia spojrzenia, gdyż nie potrafiłem nawet nic sensownego odpowiedzieć. – Myślał pan kiedyś o dzieciach?

  Tym razem pani Carlisle zwróciła ku mnie swój wzrok, z intensywnym oczekiwaniem kryjącym się wśród jego zieleni. Ja jednak milczałem, nie bardzo wiedząc, jak i co powiedzieć.

  – Cóż, to... – zacząłem w końcu, skubiąc nerwowo wystającą z marynarki nitkę – dość trudne pytanie... Obawiam się, że nie zastanawiałem się nigdy nad nim zbyt mocno...

  – Widać – skwitowała pani Carlisle. Nie dała mi jednak czasu na oburzenie się tą odpowiedzią, gdyż podeszła do kredensu i wyciągnęła z niego metalowe pudełeczko, dające się z pewnym trudem zamknąć w pięści dorosłego. Było pomalowane na żółto, a na wieczku widniał wizerunek jakiegoś budynku. – Poczęstuje się pan? – spytała kobieta, a ja z ulgą orzekłem w duchu, iż jest to wreszcie pytanie, na które mogę bez przeszkód odpowiedzieć.

  – Nie, dziękuję – odparłem, a pani Carlisle wzruszyła ramionami.

  – Pańska strata – powiedziała, po czym sama wyciągnęła papierosa z pudełka. – Kyriazi Frères, egipskie. Naprawdę pan nie chce?

  Pokręciłem jedynie głową. Pani Carlisle uniosła brwi, nic jednak nie odrzekła. Zapaliła papierosa, po czym usiadła na kanapie, otoczona gęstym, orientalnie pachnącym dymem.

  – Czy mógłbym wiedzieć – zacząłem wolno, a kobieta natychmiast na mnie spojrzała – do czego zmierzały pani pytania?

  – Ach! – Machnęła ręką. – Kobieca ciekawość. Nie ma mi pan tego za złe? – westchnęła ciężko. – Czy poza wieścią o śmierci Jenny przynosi pan jakąś jeszcze? Może coś o postępie śledztwa?

  – Pani wybaczy, ale obawiam się, że mam w tej sprawie zakneblowane usta – odparłem. Pani Carlisle zmarszczyła brwi.

  – To może niech mi chociaż pan powie, czy udało się już cokolwiek ustalić w związku z Peterem.

  – Niezmiernie mi przykro, ale i o tym nie mogę nic powiedzieć. Niemniej jednak proszę nie odbierać tego jako fakt, iż rokowania są negatywne, pani Carlisle! – dodałem widząc, jak oczy kobiety na nowo zachodzą łzami. – Gdyby ustalono jakąś tragedię, ręczę, że niezwłocznie by się pani o tym dowiedziała. A tymczasem proszę mi wybaczyć, ale ja sam nie do końca jeszcze wszystko potrafię w owej sprawie pojąć. Pytania raczej należy kierować do mego przyjaciela, choć z przykrością stwierdzam, iż on również niewiele by chyba pani powiedział.

  – Ale istnieje szansa, że memu synowi nic nie jest? – spytała drżącym głosem.

  – Szansa istnieje zawsze, madame.

  Pani Carlisle skinęła głową i zdawała się odetchnąć z ulgą.

  – Wie pan, doktorze – zaczęła, a na jej twarzy odbił się nagle smutek, przykrywający ostatnie ślady jakiejkolwiek kokieteryjności, która aż wisiała w powietrzu na początku naszej rozmowy. – Z pewnością, mimo braku własnych pociech, rozumie pan, jak trudno jest mi być matką dla dzieci tak specyficznych jak Adele i Peter.

  – Jeśli to nie jest nieuprzejme, to czy mógłbym wiedzieć, w jaki sposób...

  – Przechodziłam do tego, doktorze, cierpliwości – odpowiedziała kobieta ze słabym uśmiechem. Westchnęła, zaciągnęła się dymem jeszcze raz i dopiero po wypuszczeniu z ust siwego obłoczku kontynuowała. – Nie sposób mi zaprzeczyć, że moje małżeństwo z Edwardem było swego rodzaju wygraną aukcją na giełdzie. Och, wiem, jak to brzmi, aczkolwiek właśnie tak wiele osób to postrzegało. Nie pochodziłam ze zbyt cenionej rodziny, a małżeństwo z takim człowiekiem było jak uśmiech losu, przepustka do lepszego życia, bilet na pociąg do ekskluzywnej Francuskiej Riwiery. Z pewnością pan potrafi sobie to wyobrazić, doktorze. Cóż jednak mi przyszło po majątku i nieograniczonej miłości Edwarda, skoro już w pierwszych dniach wspólnego życia zauważyłam niemałą skłonność do hazardu i pijaństwa? Ręczę panu, doktorze, że na trzeźwo nie było żadnego chłopca, który Edwardowi doścignąłby w manierach i dżentelmeńskim zachowaniu. Alkohol zmienia mego męża nie do poznania, jak sam mógł pan doświadczyć. – Pani Carlisle pokręciła głową zmartwiona. – Niedługo po naszym ślubie zaszłam w ciążę. Przeżywaliśmy wtedy z Edwardem najgorszy w życiu okres. On miał sporo problemów w swym zakładzie, przez co często szukał zapomnienia w rozmaitych trunkach i był nieobliczalny. Stres był mi wówczas najbliższym towarzyszem, ale bynajmniej nie wpłynął dobrze na Adele. Choć sprawiała wrażenie całkiem normalnego dziecka, dość późno nauczyła się mówić, samodzielnie jeść i właściwie załatwiać swoje potrzeby. Miewała również nieadekwatne do sytuacji reakcje emocjonalne. Z Peterem zaś objawy były podobne, przyczyną zaś była moja choroba. Później, gdy trochę podrósł, widać było jego już nader ograniczone zachowania społeczne i same umiejętności radzenia sobie w otoczeniu ludzi. Nie wspominając już o wspólnych problemach z opanowaniem czytania i pisania. Być może jest to dość niedorzeczne, doktorze, że spowiadam się z tego akurat panu, chcę jednak, by pan wiedział, jak w ciężkiej obecnie sytuacji się znajduję. Zbyt dużo wydarzeń ma ostatnio związek z moją rodziną, jeśli zaś owe powiązania staną się zbyt ciasne, może się to wszystko skończyć dla nas nader okropnie.

  Choć przez cały czas pani Carlisle mówiła spokojnie, widziałem, jak cała drży. Kilka łez spłynęło po jej policzkach, wytarła je jednak dłonią, po czym dopiła resztę brandy. Mimo iż z początku mojej wizyty swym dość beztroskim zachowaniem wzbudziła we mnie niechęć, na chwilę obecną nie mogłem nie współczuć tej kobiecie nawet trochę. Z trudem powstrzymałem się od chwycenia jej dłoni w geście jakiegokolwiek pocieszenia, miast tego jedynie spojrzałem na nią łagodnie i powiedziałem kilka słów otuchy. Kobieta uśmiechnęła się lekko, lecz doskonale wiedziałem, że bynajmniej nie polepszyło to jej humoru.

  Nagle z górnego piętra domu, zdawało się centralnie nad nami, dobiegły nas odgłosy jakichś kroków. Umilkły one niedługo później, aczkolwiek zaniepokoiły mnie lekko.

  – Proszę się nie denerwować, doktorze, to pewnie tylko Adele – odparła spokojnym tonem pani Carlisle. – Często spaceruje po domu.

  – Czy ja i mój przyjaciel, gdy do nas dołączy, będziemy mogli zamienić z nią kilka słów? – spytałem. Długą, wąska zmarszczka na czole pani Carlisle pojawiła się na powrót, co, jak zauważyłem, towarzyszyło kobiecie zawsze, gdy się nad czymś intensywnie zastanawiała.

  – Cóż, jeśli jest to konieczne, może i tak być, lecz uprzedzam, że może to być dość trudne – powiedziała w końcu. – Ale oczywiście, jeżeli uważają to panowie za coś istotnego, nie widzę przeciwwskazań co do tej rozmowy. Uprzedzę jednak, że sama będę musiała ją o tym poinformować, by nie była zaskoczona.

  Kiwnąłem głową w podziękowaniu. Po chwili do salonu wszedł Bernard, zapowiadając przyjście Holmesa. Ja i pani Carlisle podnieśliśmy się ze swych miejsc, a niedługo później do salonu wszedł mój przyjaciel. Dostrzegłem, jak zlustrował spojrzeniem ubiór pani domu, po czym tym samym wzrokiem otaksował mnie, nie powiedział jednak nic. Po wymienieniu krótkich, powitalnych formułek, pani Carlisle przeprosiła nas i udała się do pokoju córki, by zapowiedzieć naszą rozmowę z nią.

  Holmes tym czasem począł bez skrupułów przyglądać się salonowi. Największą jego uwagę przykuł owy kredens, mebel niezwykle ładny i elegancki, misternie inkrustowany różnymi wyżłobieniami w drewnie wypełnionymi złotem i z klamkami wyrzeźbionymi w wymyślny wzór. Nie sam wygląd zainteresował go jednak aż tak bardzo – to zawartość zdawała się go intrygować najbardziej.

  Ku mojemu zdziwieniu, bez żadnych oznak zawahania czy wstydu otworzył drzwiczki i zaczął przyglądać znajdującym się w meblu bibelotom. Szczególnie interesowało go owe blaszane pudełeczko z papierosami i małe konterfekty oprawione w ramki. Zwłaszcza jeden zdawał się bardzo go absorbować, gdyż chwycił go pewnie i począł się mu z uwagą przyglądać. Przedstawiał on panią Carlisle, młodą jeszcze i bardzo ładną, tuż obok niej stał zaś równie młody mężczyzna. Nie był to jednak pan Carlisle – ten miał czarne włosy i pochmurne spojrzenie, lecz w jego twarzy skrywała się pewna łagodność.

  Po chwili Holmes odstawił go na miejsce, zanim jednak całkiem zamknął kredens, wyciągnął jednego papierosa z żółtego pudełka i schował go do kieszeni. Gdy niedługo później pani Carlisle wróciła na dół, mój przyjaciel przyglądał się już jej i jej towarzysza wizerunkowi przez oszklone drzwiczki.

  – Stary znajomy – odparła pani Carlisle z lekkim uśmiechem, jakby doskonale wiedziała, na którą z podobizn patrzy Holmes. – Mogą panowie porozmawiać z Adele, wątpię jednak, by była to łatwa rozmowa. Bernard panów zaprowadzi.

  Pokój dziewczyny, jak właściwie wszystkie pomieszczenia w tym domu, był urządzony bardzo pomysłowo, a sam wystrój był o tyle uniwersalny, że wystarczyłoby zmienić jedynie kilka szczegółów i równie dobrze mógłby w nim mieszkać chłopiec. O samym zamyśle na urządzenie domu i wyraźnie dominującym ulubionym przez panią Carlisle połączeniu barw wiedziałem już co nie co, toteż nie zdziwiło mnie, iż sypialnia Adele również nie odstawała od tej reguły. Te same co w salonie zasłony spięto po obu stronach dużych okien, wychodzących na ogród i kawałek ulicy za jego murem. W pokoju było niezwykle jasno i czysto, toteż po przekroczeniu progu mieliśmy z Holmesem idealny widok na duże łóżko ze zwiewnym, lekkim baldachimem wręcz spływającym na kształt leniwego wodospadu po obu jego stronach, eleganckie biurko i przysunięte do niego krzesło, ciemnozielony fotel pod regałem z książkami i wyjątkowo obszerną szafę.

  Przy biurku siedziała nasza obecna gospodyni – dziewczyna niezwykle smukła i wysoka, z włosami barwy intensywniejszej niż u matki, brązowymi oczyma z figlarnym błyskiem i kropelkami piegów na nosie i policzkach. Ubrana była w prostą suknię rdzawo-brązowej barwy z beżową szarfą przepasającą ją w talii. W jednej z dłoni trzymała ołówek, który przygryzała w skupieniu, ślęcząc nad na wpół zapisaną kartką. Na nasz widok podniosła wzrok, a na jej twarzy zagościł promienny uśmiech, jakby wpadające przez okno słońce tchnęło w nią znaczną część swej energii.

  – Dzień dobry – powiedziała, wstając zza biurka, i pospieszyła ku nam z gracją i niemal dziecięcą swobodą. Gdy znalazła się przy nas, bez żadnych skrupułów wyciągnęła dłoń i uścisnęła nasze z uśmiechem i fascynacją w oczach. – Mama zapowiedziała mi przyjście panów – oznajmiła, gestem zapraszając nas do spoczęcia na krzesłach przed biurkiem, za którym sama w końcu usiadła.

  Wciąż czułem na sobie jej zainteresowane spojrzenie, jakbyśmy byli dla niej czymś zupełnie nowym. Wsparła brodę rękoma, opierając je na łokciach na blacie, i zdawała się śledzić każdy nasz ruch, wyraźnie zaabsorbowana takimi gośćmi jak my.

  – Mama wspominała, że szukają panowie mojego brata, czy tak? – spytała, wciąż jednak tak samo radosnym i pogodnym głosem, jakby nie zdawała sobie sprawy z powagi obecnej sytuacji.

  – W istocie, robimy co w naszej mocy, by go odnaleźć – odparłem. Holmes mruknął coś cicho pod nosem, jakby niezadowolony z mojej odpowiedzi. Adele spojrzała nań  z niewinnym niezrozumieniem, wciąż się uśmiechając, po czym wzruszyła ramionami i zaczęła bawić się zawieszonym na łańcuszku medalionem, położonym nieopodal. Pokrywka wisiorka była otwarta, a ze środka patrzył na nas wizerunek nie tylko właścicielki owego drobiazgu, ale i stojący obok niej mężczyzni. W jednym rozpoznałem pana Carlisle'a, drugi zaś podobny był do tego na konterfekcie w kredensie, wyglądał jednak na starszego o kilka lat.

  – Ładna pamiątka – skwitował po chwili Holmes łagodnie, przyglądający się już wisiorkowi od pewnego czasu. Adele uśmiechnęła się jeszcze szerzej.

  – Prawda? – odrzekła z dumą. – Dostałam ją od taty.

  Holmes kiwnął głową, po czym wskazał na drugiego mężczyznę.

  – Kto to?

  – Mój stryj. Brat taty.

  – Jesteś pewna? – Mój przyjaciel uniósł brwi i postukał nerwowo palcami o stół.

  – Czemu miałabym nie być? Tak mi go przedstawiono.

  – Nie są do siebie zbyt podobni.

  – O tak! – zawołała Adele z uciechą. – Ma pan rację! Ja zwróciłam na to uwagę już dawno, ale myślałam, że może nie są rodzonymi braćmi. To w końcu możliwe, prawda?

  – Oczywiście – przyznał Holmes. – Jak ma na imię?

  – Charlie. Bardzo ładnie – odparła dziewczyna, a mój przyjaciel posłał mi krótkie, wymowne spojrzenie. – Ale to trochę dziwne, bo mój tata i stryj nie zachowują się do końca jak bracia.

  – Doprawdy? Cóż, niekoniecznie trzeba się bratać z rodzeństwem, to bardzo indywidualna kwestia.

  – Ma pan rację, ale czy ukrywałby się pan specjalnie przed własnym bratem?

  – Jak mam to rozumieć?

  Adele prychnęła, a uśmiech zniknął z jej twarzy.

  – Myślałam, że dorośli rozumieją takie kwestie – powiedziała zaskoczona. – Stryj bardzo często przychodzi, kiedy taty nie ma w domu i spędza dużo czasu z mamą. Czy to jest między braćmi normalne?

  – Bynajmniej, aczkolwiek...

  – Właśnie! – Adele klasnęła w dłonie. – Rozumie pan, a mówił, że nie do końca pan pojmuje. – Spojrzała oskarżycielsko na Holmesa. – Właśnie dlatego mówię, że stryj i tata nie wyglądają na braci. Nie widują się zbyt często, jednakże jeśli już do tego dochodzi, dogadują się wcale nieźle. Choć ostatnimi czasy wydaje mi się, że trochę się między nimi ociepliło, gdyż zaczęli podobno coś razem robić. Chyba ma to związek z pracą taty. Ale nie wiem wszystkiego dokładnie, nie rozmawiamy o tym głośno w domu. Z ciekawości jedynie podsłuchałam rozmowę taty ze stryjem. – Dziewczyna nagle urwała, jakby zdała sobie sprawę z tego, iż nie powinna mówić ostatniej części swej wypowiedzi. W jej oczach pojawił się lekki strach, ona sama zgarbiła się nieco, zaś jej głos stał się o wiele cichszy niż poprzednio i niemal ledwo słyszalny. – Wiem, że nie powinnam tego robić, bo to brzydko – szepnęła, nerwowo skubiąc rękaw sukienki. – Nie powiedzą o tym panowie nikomu? Tata byłby bardzo zły.

  – Obiecuję, że będziemy w tej sprawie milczeć – odparłem łagodnie, a Adele uśmiechnęła się nieśmiało.

  – Dlaczego pan Carlisle byłby zły, gdyby się o tym dowiedział? – spytał naraz Holmes, a ja posłałem mu oburzone jego brakiem delikatności spojrzenie.

  – Tata nie lubi, kiedy ja czy Peter interesujemy się jego własnym życiem – powiedziała cichutko dziewczyna. – Więc tego nie robimy.

  – Czyżbyście obawiali się czegoś z jego strony?

  Adele wstała gwałtownie, z oczami pełnymi łez, które spływały jej dwoma słonymi strumieniami po bladych policzkach. Drobne dłonie zacisnęła w piąstki, a spojrzenie które posłała Holmesowi pełne było skrywanego smutku, bólu i złości. Stała tak długą chwilę, hardo patrząc memu przyjacielowi w oczy, po czym w końcu opadła z powrotem na krzesło i ukryła twarz w dłoniach. Jej ciałem wstrząsnął dreszcz płaczu, a cichy szloch wybrzmiał w całym pokoju.

  – Proszę wyjść – nakazała słabo Adele głosem drżącym od łkań, wciąż chowając twarz. – Nie chcę już z panami rozmawiać. Do widzenia.

  Holmes podniósł się z miejsca i objąłwszy dziewczynę trudnym do odczytania spojrzeniem, wyszedł z pokoju. Ja, z ciężkim sercem, udałem się za nim, odprowadzany cichymi odgłosami płaczu młodej panny Carlisle.

◈◈◈

  – Nie musiałeś być wobec niej aż tak niedelikatny, mój drogi – powiedziałem, gdy wyszliśmy na ulicę. – To w końcu jeszcze dziecko.

  – Tylko mentalnie – odparł Holmes, zapalając fajkę. – Och, nie przesadzaj, Watsonie. Musiałem zadać to pytanie, a te tego typu nigdy nie są delikatne.

  – Finalnie i tak nie uzyskałeś odpowiedzi, więc niepotrzebnie naraziłeś Adele na chwilę tego bólu – fuknąłem.

  – Mylisz się, przyjacielu – panna Carlisle odpowiedziała mi doprawdy niezwykle wyraźnie. Nie zawsze muszę uzyskiwać werbalny odzew, sama mowa ciała niekiedy w zupełności wystarczy. W tym przypadku akurat tak się stało.

  – Dobrze więc, dowiedzieliśmy się, że niekiedy obecność ojca wzbudza w Adele i Peterze strach. Ale co to ma do rzeczy ze sprawą, którą prowadzimy?

  – Nie musi na razie mieć nic. Wpływa jednak bardzo na naszą korzyść – dzieci, nie wściubiając nosa w sprawy rodziców, nie grzebią im w rzeczach, w przeciwieństwie do nieufnych, a może raczej zakochanych i przekonanych o miłosnym nieszczęściu swego obiektu westchnień pokojówek. – Holmes wyciągnął z kieszeni kawałek papieru i podał mi go. Złożony był z tajemniczej, niezrozumiałej kombinacji znaków, wyglądającej mniej więcej tak:

  11-30;31-24;25--16;17-26;27--34;35-8;9-40;41-8;9-32;33-34;35--38;39-26;27-6;7-8;9-32;33--36;37-14;15-0;1-24;25-8;9-34;36--16;17--40;41-16;17-22;23-22;23--2;3-8;9--40;41-0;1-16;17-
36;37-16;17-26;27-12;13

22;23-16;17-34;35-8;9-22;23-16;17-8;9
--22;23-0;1-4;5-22;23-0;1-32;33-4;5

  – Doprawdy bardzo dziwne – skwitowałem, oddając mu kartkę. – Skąd to wziąłeś?

  – Już ci mówiłem, Watsonie – wykorzystałem fakt, iż dzieci państwa Carlisle bynajmniej nie interesują się jawnie, skrycie zresztą też nie, życiem rodziców, a Jenny, jako jedyna postronna mająca dostęp do prywatnych korespondencji (wątpię nawet, czy rozumiejąca je właściwie) nie żyje, więc wszelkie ewentualne wskazówki w nich zawarte są na wierzchu.

  – Chwileczkę, Holmesie. – Uśmiechnąłem się, nie dowierzając w prawdziwość mego wniosku, wysuniętego po jego słowach. – O ile dobrze pojmuję, włamałeś się...

  – Och, bez przesady, drzwi balkonowe były otwarte na oścież, nie ma mowy o żadnym...

  – ... podczas mojej rozmowy z panią Carlisle do jej i jej męża sypialni i przejrzałeś ich prywatne listy...

  – Większości tych informacji dowiedziałbym się od Jenny, gdyby żyła, zaś jeśli nie, policja zrobiłaby prędzej czy później to samo, doktorze, a więc prędzej czy później i tak by wszystko do mnie dotarło. Lepiej jednak prędzej, czyż nie?

  – Mimo intencji to wciąż jednak niemoralne. Naruszyłeś ich prywatność.

  – Bynajmniej. No może w małym stopniu, aczkolwiek nie miałem zamiaru przeczesywać całego pokoju tylko po to, by owe listy odnaleźć. Leżały na wierzchu na biurku, czyli nikomu nie zależało na ich ukryciu. Skoro zaś Jenny musiała je odnaleźć, widać, iż niezbyt zależało państwu Carlisle na tej prywatności.

  – Po cóż ktoś miałby chować zwykłe listy? – spytałem, unosząc brwi.

  – Te listy bynajmniej nie były zwykłe, mój drogi, a odważny ubiór pani Carlisle bynajmniej nie przypadkowy. – Holmes wzruszył ramionami, a ja pokręciłem głową, niezadowolony z jego lekceważącego podejście do całej sprawy.

  – Jakkolwiek byś się nie bronił...

  – Ja jedynie prostuję twoje fakty, Watsonie, nadając im bardziej urzeczywistniony niż ci się wydaje wyraz.

  – ...zachowałeś się doprawdy nieprzyzwoicie. Mogłeś to zrobić na kilka innych sposobów, niekoniecznie zaś musiałeś uciekać się do tego najmniej uczciwego.

  – Id facere laus est, quod decet, non quod licet*, mój drogi, aczkolwiek masz rację – w istocie mogłem to rozegrać inaczej, jednakże masa jest, przyjacielu, zagrań dozwolonych, ale nieuczciwych. Nie zawsze trzeba grać strikte z etykietą i pewne drobne od niej odchylenia niekiedy się przydają. Zostawmy już jednak wszelkie kwestie moralne do rozpatrzenia na Sądzie Ostatecznym, skupmy się zaś na tym, co powinno nas interesować bardziej. – Holmes stuknął palcami we wciąż trzymaną w rękach kartkę z cyframi. – Masz jakiś pomysł, mój drogi? Żeby cię uspokoić dodam, że zwyczajnie te liczby przepisałem i bynajmniej nie uciekłem się do kradzieży listu. Nie jestem aż takim amatorem.

  – Nic mi nie przychodzi na myśl – westchnąłem, wciąż jeszcze urażony faktem, w jaki sposób Holmes zdobył owy list. – Sądzę jednak, że ty doskonale już znasz rozwiązanie.

  – Owszem, chcę jednak cię trochę rozruszać. Ostatnio jesteś wyjątkowo apatyczny. – Holmes uśmiechnął się figlarnie i wypuścił chmurkę dymu z ust, która odfrunęła ku ulicy. – Mówisz więc, że nie masz żadnego pomysłu?

  – Gdybym miał, niewątpliwie bym się nim z tobą podzielił – mruknąłem.

  – Och, mój drogi, nie bądź aż tak pochmurny, bo zaburzasz całą harmonię dzisiejszej pogody.

  Puściłem tę uwagę mimo uszu, skupiając się na liście.

  – Sam system kodowania zdaje się opierać na parach uporządkowanych – powiedziałem w końcu.

  – Ciepło, Watsonie, aczkolwiek nie wygląda to aż tak prosto. Jesteś jednak naprawdę dość blisko. – Holmes uśmiechnął się zadowolony.

  – Obawiam się, że na razie nie przychodzi mi do głowy żaden inny pomysł – westchnąłem, poddając się. Nigdy nie miałem zbyt wiele cierpliwości do liczb.

  – To nic, jednakże szedłeś naprawdę dobrym tropem – odparł mój przyjaciel. – Z obecnego punktu widzenia mogę jasno stwierdzić, iż każdej z liter została przypisana jedna para, której druga współrzędna jest tą poprzedzającą w szeregu liczb pierwszą w następnej parze. Interesującym, lecz dość banalnym rozwiązaniem byłoby przypisanie każdej z liter naszego alfabetu jako pierwszą współrzędną jej miejsce w nim, wychodziłoby wtedy jednak, iż zawiera on ponad czterdzieści znaków, co jest czystą abstrakcją. Pozostaje więc tylko ustalić, która para powtarza się najczęściej i dopasować ją do tej równie często występującej w naszym języku. Jest to litera "e", w owym liście zaś ukrywa się pod parą "8;9". Analogicznie można już wywnioskować, jakie litery kryją się pod pozostałymi parami. Samotna pierwsza cyfra na początku jest zaś w tym przypadku godziną. Trudne tylko z pozoru. Podobnie jak w liście od panny Kelly, zgodzisz się?

  – Nie sugerujesz chyba...

  – Och, bynajmniej – przerwał mi Holmes, jakby wychwytując w locie moją myśl. – Tu widać od dawna planowaną intrygę, zaś zakodowana wiadomość naszej młodej guwernantki miał tylko dać jej cząstkę nadziei, że zainteresuję się tak przedstawioną sprawą.

  – Jak więc finalnie brzmi ten list? – zapytałem, a Holmes odwrócił kartkę, na której była delikatnie zapisana ołówkiem odszyfrowana cała treść:

  11 wieczór w kanałach pod Tamizą będę czekać

Liselie Laclarc

  – Obawiam się, mój drogi, że i dzisiejszy wieczór będziesz musiał poświęcić na kolejną eskapadę – powiedział Holmes. – Jeśli tylko jesteś do dyspozycji.

  – Myślę, że będę mógł ci towarzyszyć – odrzekłem, kiwając głową.

  – Wyśmienicie. A teraz, korzystając z łaskawości pogody i uroków dzisiejszego dnia, zamiast męczyć się w dorożce, przejdźmy się pieszo chociaż do Chelsea Bridge i przy okazji opowiesz mi, czego to ciekawego dowiedziałeś się od pani Carlisle.

◈◈◈

*Id facere laus est, quod decet, non quod licet (łac.) Chwalebną jest rzeczą czynić to, co wypada, nie to, co wolno

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro