Rozdział 3. Kuć żelazo, póki trop świeży.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Zapach rozgrzanej stali i gorąc unosił się z niedużej kuźni. Budynek został postawiony na samym uboczu skromnej mieściny. Zapewniając tym nie tylko swobodną przestrzeń do pracy kowalowi, ale także spokój dla mieszkańców, którzy nie musieli wysłuchiwać ciągłego donośnego dźwięku uderzania młotem o kowadło.

      Miłosz zastukał w uchylone drzwi. Te niemal natychmiast otworzyły się szerzej, ustępując miejsca barczystemu kowalowi. Mężczyzna miał rudawą kozią bródkę zaplecioną w warkocz oraz krzaczaste brwi, a długie siwiejące już włosy związał z tyłu głowy w prostą kitkę. Nie odezwał się nawet słowem, tylko zrobił groźną i nieufną minę. Pewnie nie jednego intruza odstraszał samym spojrzeniem, ale Miłosz nie dał się tak łatwo przestraszyć, choć w istocie jegomość wyglądał na znacznie silniejszego i nie wątpił, że bez problemu mógłby go zgnieść małym palcem. Ignorując nie wesołość mężczyzny, ze śmiałością wyciągnął do niego dłoń w geście powitania.

      – Uszanowanie! Pan Wit jak się domyślam? – mówiąc to, przybrał na usta najsympatyczniejszy uśmiech, jaki potrafił, ale oblicze mężczyzny nie zmieniło się ani odrobinę. Ciągnął więc dalej. – Zamawiał pan poszukiwacza przygód z dostawą do domu?

      – Ta, wchodzi – odburknął tylko i wrócił do środka.

      Miłosz dziarsko wkroczył do kuźni. Pomieszczenie było dokładnie takie, jakiego się spodziewał. Kuźnia jak kuźnia, różne narzędzia, kamienny piec, stół rzemieślniczy, kowadło i beczka z wodą. Oczywiście bez trudu dostrzegł wszelkiego rodzaju zbroje, broń, a nawet podkowy walające się wszędzie, gdzie tylko znalazło się na nie miejsce.

      Kowal Wit oparł się o swój stół i przyjrzał się przybyszowi od czubków lekkich butów, po starannie wyprasowany płaszcz, na zawadiacko rozczochranej blond czuprynie kończąc. Wyraźnie go oceniał, ale Miłoszowi to nie przeszkadzało. Jego średni wzrost i raczej przeciętna budowa były doskonałym przykładem, że pozory mogą być mylące.

      – Wypierdek z ciebie. Na pewno jesteś poszukiwaczem, a nie pachołkiem? – prychnął i wyszczerzył nieco krzywe zęby. Miłosz przyjął jego drwinę ze stoickim spokojem, a nawet uśmiechnął się jeszcze szerzej, jakby i jego ta uwaga rozbawiła.

      – Zapewniam, że jestem odpowiednio wykwalifikowany do tej roli, co niedługo zapewne udowodnię. Więc jeśli wolno wiedzieć, w czym mogę szanownemu panu służyć? – Uśmiech kowala znikł, powróciła za to sroga powaga.

      – Mam na karku truciciela. – Na tę rewelację Miłosz również spoważniał.

      – Ktoś pana otruł?

      – Nie mnie, moją biedną jabłonkę! – odparł, zgrzytając ze złości zębami. Zacisnął też palce na krawędzi stołu. Widać było, że aż świerzbi go, by udusić rzekomego truciciela gołymi rękami.

      – Jabłonkę? – Zdziwił się. Nigdy nie słyszał tak dziwnego imienia. – To pana...?

      – Drzewo.

      – Drzewo? – powtórzył tępo.

      – Ta drzewo, jak mówię drzewo, to drzewo! Czego, żeś nie chwycił?! – burknął poirytowany, piorunując go wzrokiem.

      – Dobrze, dobrze, rozumiem. Zatrute drzewo, wszystko chwytam. Czy mógłbym więc zobaczyć, w czym rzecz? – zapytał pojednawczo, uniósł przy tym ręce w pokojowym geście. Wolał go zbytnio nie denerwować. Tak na wszelki wypadek.

      – Ta, chodzi za mną – fuknął i wyprowadził go z kuźni, a następnie zaprowadził na tyły budynku.

      Tam jak zapowiedział, stała samotna jabłonka, na gołej ziemi. Nieduże drzewo prezentowało się doprawdy marnie. Liście pokryte były ciemnymi plamami, kora jakby zszarzała i odpadała od pnia, a u jej podnóża leżały nieliczne gnijące już owoce, tak paskudne, że nawet muchy trzymały się z dala. Młoda jabłoń wręcz emanowała aurą nadchodzącej śmierci.

      – Mówiąc szczerze, nie znam się za dobrze na drzewach. Pytał pan może jakiegoś sadownika albo chociaż ogrodnika? Skąd pomysł, że ktoś ją otruł? Może tylko dopadł ją jakiś szkodnik? – zaproponował, ale kowal pokręcił przecząco głową. Kucnął przy drzewie i z ogromną delikatnością, musnął palcami chorą korę. Dolna warga mu zadrżała, przez co wyglądał na zbolałego. Jego dotychczasowa powaga została w kuźni, teraz ukazał swoje drugie oblicze, człowieka łagodnego, a przy tym niezwykle cierpiącego.

      – Ty myślisz, żem nie pytał? Pytał! Nikt nie wie, co za cholerstwo ją dopadło! Moja kochana Ewunia posadziła ją, zanim... – głos mu się załamał. Wielką łapą otarł kąciki oczu, pozbywając się nadchodzących łez. Widok tak wielkiego faceta w takim stanie, był bardzo przykry. Miłoszowi zrobiło się go strasznie szkoda. Ukląkł obok niego i wbił wzrok w drzewo.

      – Ewa była pana żoną? – zapytał cicho, nie patrząc na niego.

      – Ta – mruknął, pociągając nosem.

      – Zobaczę, co mogę zrobić – zapewnił i poklepał go lekko po plecach. Obawiał się, że za bardzo się spoufalił i Wit odtrąci jego pomoc. O dziwo ten tylko mruknął w zgodzie i wstał.

      – Przyleź, jak coś znajdziesz – powiedział słabym głosem, po czym wrócił do swojego miejsca pracy. Po chwili ponownie rozbrzmiał brzdęk młota uderzającego o stal.

      – No to zobaczmy, w czym rzecz – westchnął Miłosz i podwinął rękawy.

      Z braku łopaty, o którą wolał nie pytać pogrążonego w smutku kowala, zaczął rozkopywać ziemię pod drzewem gołymi rękami. Korzenie jak się okazało, również nie prezentowały się najlepiej, były strasznie wiotkie i czarne. Może nie znał się na drzewach, ale na jego oko wyglądało, jakby ktoś wyssał z jabłoni całe życie. Ziemia pod nią również była zadziwiająco miękka i sypka, nie wspominając o niemal całkowitym braku trawy na całej posesji, a nawet dalej. W pierwszej kolejności uznał, że to kowal się jej pozbył, ale teraz zaczął w to wątpić. Coś tu rzeczywiście było nie tak, jak być powinno.

      W trakcie żmudnego kopania i przeglądania korzeni za jakimś potencjalnym szkodnikiem, natrafił nagle na coś twardego. Myśląc, że to pewnie jakiś kamulec, wygrzebał go z plątaniny korzeni. Gdy w końcu go wyciągnął, zrozumiał, że był w błędzie. To nie był żaden kamień, zdecydowanie było to zbyt kanciaste i za lekkie jak na swój rozmiar. Postawił znalezisko obok, aby oczyścić je z ziemi, a po jej zniknięciu nie miał wątpliwości, że trzyma drewnianą skrzynkę. Zaskakująco nową, o czym świadczył brak rozkładu po czasie spędzonym w ziemi. Zamknięta była na solidną kłódką, na której dostrzegł jakiś symbol, ale przez brud, który w nim się osadził, nie mógł go rozszyfrować. Postanowił zabrać dziwne znalezisko do kuźni.

      Zastał kowala, gdy był w trakcie wyciągania świeżo wykutego miecza z wody. Para z beczki oraz gorąc z rozgrzanego pieca ponownie wypełniły pomieszczenie. Wit przyglądał się swojemu dziełu, wypatrując pęknięć czy zakrzywień. Przerwał pracę, jak tylko zobaczył Miłosza czekającego cierpliwie w progu.

      – Coś tam znalazł? – zapytał, odkładając miecz na kawałek materiału obok innych wykutych broni. Zdjął też rękawice i wcisnął je do wielkiej kieszeni fartucha.

      – To coś było zakopane centralnie pod drzewem. Jak się domyślam, to nie pańskie? – oznajmił, pokazując mu skrzynkę.

      – Pierwsze na oczy widzę – odparł i przesunął narzędzia, by zrobić mu miejsce. – To od tego moje maleństwo choruje?

      – Tego właśnie chcę się dowiedzieć. – Postawił ją na stole. Wziął leżącą obok miskę i napełnił ją wodą z beczki. Starannie oczyścił kłódkę, która po umyciu zalśniła złotem, ukazując prosty symbol korony zamkniętej w okręgu.

      – Symbol króla goblinów – stwierdził, rozpoznając go bez wahania.

      – Gobliny?! Już ja im zaraz gnaty roztrzaskam! – zakrzyknął i gwałtownie sięgnął po skrzynię.

      – Nie, nie dotykaj! – Złapał go za łokieć, lecz kowal zdążył już położyć swoją wielką łapę na drewnianym wieku.

      Niemal w tej samej chwili ryknął z bólu. Odskoczył jak oparzony, przewracając stojący mu na drodze stołek. Jego dłoń momentalnie stała się cała zaczerwieniona i w szybkim tempie pokryły ją ohydne plamy oraz krosty. Miłosz również zaklął. W pośpiechu sięgnął do pasa. Miał na nim zawieszone kilka niedużych fiolek z kolorowymi płynami. Sięgnął po jedną o ciemnozielonej zawartości. Zębami odkorkował wieczko, następnie podbiegł do kowala, ściskającego swoją rękę. Wielkolud naprzemiennie jęczał i przeklinał siarczyście.

      – Skrzynia nasiąkła trucizną – wyjaśnił, wylewając mu na rękę zawartość fiolki. – Na bezpośredni kontakt działa znacznie mocniej, ale i tak zakopana głęboko, dość mocno zatruła najbliższą glebę, a w szczególności twoje drzewo.

      Kowal zacisnął mocno szczękę, stękając głośno, ale pozwolił poszukiwaczowi wetrzeć w dłoń tajemniczy specyfik i ją opatrzyć. Gdy już została starannie owinięta opatrunkiem, a mikstura zaczęła działać, ból znacznie zelżał.

      – Cholerstwo diabelskie – skomentował, ale widać było, że odczuł sporą ulgę.

      – Do końca dnia powinna wyzdrowieć, ale nie dotykaj już tej skrzyni – poinstruował go, odgarnął niesforne kosmyki z twarzy i powrócił do badania skrzyni.

      – To i ja już wiem – burknął w odpowiedzi. – A czemu to ciebie nie zraniło?

      – Mam ochronę przed magią – wyjaśnił oszczędnie. Sięgnął po wiszące na uchwycie obcęgi i zaczął próby wyłamania kłódki.

      – Magiczna trucizna? – zdziwił się. Obserwował poczynania Miłosza z bezpiecznej odległości.

      – Wszystko, co ma związek z goblinami, ma też związek z paskudną magią. – Napiął mięśnie i z całych sił próbował wyłamać zabezpieczenie. Niestety ono nigdzie się nie wybierało.

      – Daj – rozkazał kowal, a Miłosz bez sprzeciwu oddał mu narzędzie. Sam za to złapał za skrzynię, by nawet nie drgnęła z miejsca. Witowi wystarczyła chwila, jeden pewny ruch i kłódka ułamała się, lądując pod ich nogami.

      Obaj spojrzeli po sobie, potem na skrzynie. Miłosz powoli otworzył wieko. Widok, jaki im się ukazał, wywołał u obydwu zniesmaczone skrzywienie i mdłości. Na dnie skrzynki leżał zdecydowanie bardziej martwy niż żywy szczur. Jego czarne futro było mokre i posklejane, a gruby jak kciuk ogon przeraźliwie biały i sztywny. Już po chwili z truchła zaczął ulatywać niemożliwy do zniesienia smród rozkładu, że aż dziwne, że nie poczuli tego przed otwarciem.

      – Co za diabli! – krzyknął kowal, kolejny raz odskakując na drugi koniec kuźni z dłońmi zakrywającymi usta i nos.

      – Jak wspomniałem, paskudna magia. Nasączyli go trucizną i zaklęli. To i tak dobrze, że był w skrzyni. Gdyby zakopali go bezpośrednio, to wykończyłby roślinność w całej okolicy, o zwierzynie już nie wspominając. Mieli byście tu niezłą zarazę. – Miłosz również zatykał nos, a gdy już napatrzył się na szczura, zamknął skrzynie. Dowiedział się już wszystkiego, co było mu potrzebne do dalszych działań.

      – Za jakie grzechy! W życiu ja nie widział goblina na oczy! Za co to przekleństwo?! – burzył się Wit, ale szybko zszedł Miłoszowi z drogi, gdy zaczął wynosić skrzynie. – A ciebie gdzie niesie?

      – Nie jestem w stanie ci odpowiedzieć teraz, dlaczego zatruły twoją jabłonkę, ale niedługo się dowiem – zapewnił hardo i wsadził skrzynkę pod pachę.

      Kowal nic mu nie odpowiedział, tylko patrzył, jak odchodzi, znikając mu z oczu. Gdy odwrócił się znowu do stołu, dostrzegł na nim taką samą miksturę, jaka uleczyła mu dłoń. Wiedząc co z tym zrobić, odkorkował buteleczkę i popędził na zewnątrz. Miał nadzieje, że jeszcze zobaczy poszukiwacza, by móc mu podziękować.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro