Rozdział 1. Licencja poszukiwaczem nie czyni, a może jednak?

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Ledwie dotarł na miejsce, a już czuł dobrze mu znany zapach przygody. Małe miasteczko, do którego zawitał, było niezwykle urokliwe. Zaokrąglone niewysokie domy, cieszyły oczy pastelowymi barwami, a ich kopulaste dachy przypominały skorupy egzotycznych żółwi. Przestronne kamienne uliczki przyozdobione były kwiatowymi rabatkami. Słodkawa wiosenna woń unosiła się więc po całej okolicy.

      W drodze do swojego celu przeszedł obok ulicznego grajka, który wybrzmiewał skoczną melodię na klarnecie. Wrzucił mu odruchowo kilka monet do czarnego melonika, który leżał u jego stup, czym muzyk odwdzięczył się lekkim skłonem i jeszcze żywszym brzmieniem.

      Zatrzymał się dopiero przed budynkiem usytuowanym w samym centrum barwnej osady. Nie wyróżniał się on prawie wcale spośród innych. Jedynymi charakterystycznymi elementami były symbol smoka zakręcającego się w spiralę oraz wywieszony nad nim szyld z napisem "Urząd Poszukiwaczy Przygód".

      Nim złapał za klamkę, spojrzał jeszcze na swoje odbicie w małym okienku w drzwiach. Niesforne blond kosmyki sterczały mu gdzieniegdzie, a czekoladowe oczy patrzyły z pełnym zapału spojrzeniem. Nos nieco obsypany ledwie widocznymi piegami zmarszczył się nieco. Przejechał dłonią po głowie, by na powrót ułożyć fryzurę. Na szybko też poprawił kołnierz czarnego, sięgającego kolan płaszcza. Wyglądał przyzwoicie. Zadowolony z uzyskanego efektu, pchnął drzwi.

      Wnętrze jak na urząd wyglądało dosyć surowo i mało interesująco, w przeciwieństwie do uroczej otoczki na zewnątrz. Na końcu korytarza znajdowało się okienko, z którym pracownik zajęty był swoją codzienną pracą. Jego znużony i nieco zaspany wzrok wyraźnie wskazywał, że pomimo nazwy, to zajęcie nie miało za wiele z przygody.

      – Makary, trzeba poważnie przemyśleć obecny wystrój, bo wygląda strasznie ponuro – powiedział wesoło na powitanie i podszedł dziarsko do okienka.

      – Dobry Miłosz, w jakiej sprawie? – spytał znużony Makary, poprawiając kanciaste okulary. Ton głosu dawał do zrozumienia, że nie ma ochoty na czcze pogaduszki.

      – Coś ostatnio mniej zleceń do mnie spływa, pomyślałem, że wpadnę i sprawdzę, czy znalazłaby się dla mnie jakaś robótka – odparł, po czym nonszalancko odwrócił się w stronę wywieszonej tablicy informacyjnej.

      – Czynsz wynajmu znowu ci podnieśli? – zapytał, nie odwracając wzroku od sterty dokumentów.

      – O! O tym to chcę ci się plotkować! – zauważył, na co tamten zareagował wzruszeniem ramion. – Czynsz to nie problem, powiedzmy, że... Potrzebne mi nowe lokum.

      – Co tym razem? Zazdrosna nimfa wodna zalała ci mieszkanie albo mściwy ogr zdemolował kuchnie?

      – To było tylko raz! – odparł w swojej obronie, ale wyraz twarzy kolegi dalej pozostał niezmiennie niezainteresowany, więc odpuścił sobie dalsze przekomarzanki. – To znajdzie się coś dla mnie? Cokolwiek! Bądź dobrym kumplem i wyciągnij z tej sterty jakieś małe zadanko dla starego dobrego Miłosza.

      Makary w końcu uraczył go niezbyt przychylnym spojrzeniem. Mimo to wyciągnął z wiszącej obok szafki jeden z segregatorów i zaczął go przekartkowywać. Miłosz w tym czasie czekał cierpliwie, pogwizdując cicho. Nie spieszyło mu się, bo i tak nie miał w tej chwili dokąd wracać.

      – Kiedy ostatnio sprawdzałeś swoją licencję? – spytał nagle urzędnik, czym go zaskoczył. Kolejne gwizdnięcie utknęło mu w gardle, tak że musiał odkaszlnąć.

      – Nie wiem, chyba dawno, a co?

      – Wygasła ci tydzień temu. – Pokazał palcem datę na dokumencie.

      – Co?! Jak to tak szybko?! – nie dowierzając, niemal wetknął głowę przez szparę okienko, by lepiej widzieć.

      – No tak to, przecież wiesz, że licencja jest trzyletnia – odparł, niezbyt przejęty jego sytuacją.

      – Kto wymyślił, by była tylko na trzy lata?! – oburzył się zirytowany, choć wiedział, że Makary nie jest temu winny.

      – Jak wielu znasz poszukiwaczy przygód, którzy dożyli chwili wygaśnięcia swojej licencji? – Zamknął segregator i odłożył go na miejsce.

      – Słuszna uwaga, w zeszłym miesiącu byłem na łącznie czterech pogrzebach – przyznał Miłosz, już nieco odzyskawszy utracony spokój. – Więc co mam zrobić, by ponownie ją uzyskać?

      – Przez te trzy lata nie dostaliśmy na ciebie żadnej skargi, wykonywałeś wszystkie zlecenia w terminie i ogólnie nie sprawiałeś większych problemów, więc powinno pójść gładko.

      – Więc gdzie mam podpisać? – Nachylił się i spojrzał po dokumentach, ale Makary machnął ręką i odgonił go jak natrętną muchę.

      – Najpierw musisz ponownie zdać test, wykonując zadanie pod okiem starszego poszukiwacza.

      – Znowu? – jęknął i z rezygnacją oparł głowę o szybę okienka.

      – Takie są przepisy. Idź do Bazyla, on będzie cię tym razem nadzorował – oznajmił i podsunął mu pod nos skierowanie na egzamin. Miłosz nie był zadowolony takim obrotem spraw, ale niewiele mógł na to poradzić.

      – Jak trzeba, to trzeba, miejmy to jak najszybciej z głowy – poddał się niemożliwej do pominięcia biurokracji i zabrał kartkę.

      Makary już nie uraczył go nawet jednym słowem, gdy opuszczał Urząd Poszukiwaczy Przygód, mając tym razem w sobie znacznie mniej entuzjazmu, niż kiedy do niego wchodził.

***

Bazyl, doświadczony i najstarszy poszukiwacz, jakiego znał, był zarazem najbardziej szalonym, jakiego dane mu było poznać. Bo jak wytłumaczyć człowieka w średnim wieku, który dobrowolnie i w pełni władz umysłowych, zamieszkał na rwącym wodospadzie?

      Chwiejna, ale o dziwo dobrze trzymająca się chatka, stała tuż przy samym skraju, na kawałku skały, niewiele większym od niej samej. Z lewej, jak i z prawej strony niewielkiego domku przepływała rwąca rzeka, która od razu spływała w dół, z licho wie jakiej wysokości. Wprawdzie Miłosz nie bał się wodospadów ani wysokości, ale możliwość przedostania się do tego miejsca, budziła jego wątpliwości. Do odizolowanej skały nie prowadził żaden most ani nic w tym rodzaju. Stojąc na jednym z brzegów, zastanawiał się, jak ktoś, kto nie umie latać, lub nie pływa szybciej od nurtu, może się tam dostać.

      – Czy to część testu? – zastanawiał się, bo inne możliwości nie widział. Poprzedni przydzielony mu trzy lata temu poszukiwacz, czekał na niego przed wejściem do królestwa goblinów, które było celem jego testu. Tym razem pewnie nie było inaczej.

      – Jestem w końcu profesjonalistą! Musi być jakiś sposób... – stwierdził z zapałem i rozejrzał się dookoła, za jakąś łódką czy czymkolwiek co by mu mogło dopomóc. Za sobą miał tylko ścianę lasu i nic poza tym. Żadnej łodzi, żadnego innego śladu obecności człowieka. Tylko stara chata na szczycie wodospadu. Nie pozostało mu więc nic innego, jak użyć tego co miał ze sobą.

      Zrzucił z ramion nieduży plecak i wyciągnął z niego zwój liny. Pogratulował sobie przy tym w myślach za przezorność. Test mógł polegać na wszystkim, a taka lina w wielu sytuacjach jest w stanie ocalić życie, o czym już nie raz zdołał się przekonać. Związał więc koniec liny w pętlę, a drugi przywiązał sobie do spodni. Znowu przyjrzał się swojemu celowi. Tuż obok chaty dostrzegł nieduży drewniany słup wbity w skałę, podejrzewał, że służy do mocowania łodzi. Wydawał się dość mocny, by mu teraz posłużyć.

      W pełni skupiony zakręcił swoim prowizorycznym lassem, po czym nim rzucił. Niestety spudłował, a lina wylądowała w wodzie. Nie przejmując się tym zbytnio, zaczął ją zwijać i wyciągać. Rzucił tak jeszcze parę razy, aż w końcu, gdy zaczął już powątpiewać w swój plan, pętla wylądowała na słupku.

      – Tak! – zakrzyknął i pociągnął linę, tak że pętla zacisnęła się na słupie.

      Upewnił się jeszcze, że lina, aby na pewno dobrze go trzyma, nie chciał przecież żadnych niespodzianek. Następnie bez wahania wskoczył do wody. Silny nurt od razu porwał go ze sobą i nim się obejrzał, ominął chatkę i zawisł pod krawędzią wodospadu. Woda lała się na niego niczym z wielkiego prysznica, co nie ułatwiało mu sprawy. Pod stopami wiele metrów w dół dostrzegł dalszy ciąg rzeki oraz pienistą wodę w miejscu gdzie lądowała. Szum był tak ogłuszający, że nie był w stanie słyszeć własnych myśli.

      Nie ma wyjścia, trzeba się wspinać, stwierdził i zabrał się do pracy. Strumień wody non stop bombardował go uparcie, a przemoczone ubrania dodały mi co najmniej kilka kilogramów zbędnego obciążenia. Czuł, jak wodospad ciągnie go uparcie ze sobą, ale on sam miał w sobie równie tyle, jak nie więcej uporu.

      W końcu drżąca z wysiłku dłoń złapała się skały i mógł się na nią podciągnąć. Ociekał niemiłosiernie przemoczony na wskroś, ale w tej chwili nie specjalnie go to obchodziło. Odgarnął lepkie włosy z twarzy i zdjął z siebie górną odzież. Wycisnął z niej nadmiar wilgoci, ciesząc się, że w końcu dotarł do celu.

      – Widzę, że nie mogłeś się powstrzymać, ale nie dziwie ci się! Ja też, gdy pierwszy raz zobaczyłem to miejsce, od razu wskoczyłem do wody! – krzyczał męski głos, by zagłuszyć ryk wodospadu. Niewysoki mężczyzna w średnim wieku, o kruczoczarnych, krótko ściętych włosach, stał obok otwartych drzwi do chatki.

      – Bazyl! Przyrzekam, że jeśli nie zamontujesz tu jakiegoś przejścia, to osobiście cię stąd zepchnę! – Miłosz również krzyczał, wymachując z frustracji rękami, przez co go nieco ochlapał. Bazyl spojrzał za to na niego rozbawiony.

      – Trzeba było krzyknąć, to bym po ciebie wyszedł! – Po tych słowach podszedł do słupa, do którego dalej uwiązana była lina.

      Miłosz patrzył tępo, jak tamten wciska kawał drewna mocniej w skałę. Niemal natychmiast z wody od strony, z której przybył, wyłoniły się platformy i zawisły tuż nad powierzchnią, tak że rzeka dalej mogła swobodnie spływać. Wiszący pomost, choć mokry, wyglądał na stabilny i bezpieczny, zdecydowanie bezpieczniejszy od kawałka liny i słupa. Miłosz poczuł, jak się czerwieni.

      – Myślałem, że to część testu! – powiedział na swoje usprawiedliwienie i obruszony wszedł za Bazylem do jego domu. Ledwie zdołał przekroczyć próg i dostał w twarz ręcznikiem. Bazyl od razu przystąpił do rzeczy.

      – Więc potrzebujesz nowej licencji? Na pewno ci się to już nie przejadło? Nie wolałbyś zabrać się teraz za coś bardziej przyziemnego i bezpieczniejszego?

      – Bazyl przecież mnie znasz, więc możesz sobie odpuścić morały i ostrzeżenia, dobrze wiem, w co się pakuje. Robiłem to przez ostatnie trzy lata i będę przez kolejne – odparł dumnie, wycierając włosy.

      Wnętrze chatki było równie nieduże i ubogie co zewnątrz. Stali w jedynym pokoju, który pełnił funkcje wszystkich. Po raptem kilku rzeczach osobistych domyślił się, że starszy poszukiwacz rzadko gości tu na dłużej. Taki jednak był urok tego fachu, ciągła podróż, wieczne poszukiwania nowych wrażeń i doświadczeń.

      – Wybacz, musiałem spytać, takie procedury. – Machnął ręką, siadając na łóżku, kopnął też jedyne krzesło w stronę gościa. Miłosz posłusznie zajął wskazane miejsce, choć mebel był wyjątkowo chwiejny, jakby w każdej chwili mógł się pod nim rozpaść.

      – To, co mam zrobić tym razem? Ostatnio odzyskałem koronę skradzioną przez władcę zielonych paskudztw. Mam nadzieje, że tym razem będzie to coś równie ekscytującego, bo jestem gotów na wszystko – zapewnił, kołysząc głową na boki, by wytrząsnąć wodę z uszu.

      – Masz skierowanie?

      Miłosz od razu sięgnął do wewnętrznej kieszeni płaszcza, z której wyciągnął starannie złożony papier uprzednio zabezpieczony kilkoma warstwami foli. Odwinął wszystkie warstwy, z zadowoleniem stwierdzając, że skierowanie było wilgotne tylko odrobinę. Bezzwłocznie podał je Bazylowi, a ten, czym go zaskoczył, wyciągnął z kieszeni okulary. Założył je na nieco krzywy nos i uważnie przestudiował tekst. W tym czasie Miłosz wyciągał błoto z butów, żałując, że nie zdjął ich na tamtym brzegu.

      – Rzeczywiście nie mam się do czego przyczepić – stwierdził z lekkim zawodem.

      – Mówiłem! Od roku jestem w pierwszej dziesiątce najlepszych poszukiwaczy! – Wypiął z dumą pierś. Kto jak kto, ale on uwielbiał swoją pracę. Bazyl spojrzał na niego, poprawił okulary i nieco zmrużył oczy.

      – Czy to zaklęty płaszcz?

      Pewny siebie uśmiech Miłosza zbladł nagle. Złapał za krawędzie płaszcza, tak jakby tamten chciał mu go odebrać.

      – Tak.

      – No to teraz rozumiem czemu, jesteś taki dobry, pozazdrościć. Skąd go wytrzasnąłeś? – ożywił się, odkładając skierowanie gdzieś na bok. Miłoszowi nie podobała się ta jego nagła fascynacja, a może był przesadnie podejrzliwy?

      – Nie ukradłem go, jeśli o to pytasz. To był prezent od przyjaciela. Poza tym dokładnie sprawdziłem w przepisach, nie zabraniają używania zaklętych przedmiotów, więc do tego też nie możesz się przyczepić – odparł i w odruchu poprawił kołnierz, który i tak sterczał nienagannie. Bazyl nieco pochylił się w jego stronę, wyraźnie zainteresowany płaszczem, z którym Miłosz nigdy się nie rozstawał.

      – To musi być naprawdę dobry przyjaciel. Przecież takie cacka to rzadkość!

      – Tak, to bardzo dobry przyjaciel – zapewnił z poważną miną.

      – Powiedz, chroni cię tylko od zaklęć, czy robi coś jeszcze? Pewnie sporo by kosztował, jesteś pewny, że nie...

      – Nie! Za nic go nie wymienię, nie sprzedam, ani nawet nie pożyczę! – przerwał mu od razu, wiedząc, do czego ten zmierza. Zawsze tak się to kończyło, ilekroć ktoś rozpoznał w jego płaszcz. Bazyl prychnął i z powrotem oparł się o ścianę, zdjął też okulary.

      – Rozumiem, że cię nie namówię. Dobrze, szanuję twój upór. Zatem przejdźmy do tego, po co tu przyszedłeś, bo raczej nie po to, by wykąpać się w wodospadzie. – Uśmiechnął się do niego przekornie.

      – No nareszcie! – odetchnął z ulgą i poprawił się na krześle, ogromnie ciekaw co go tym razem czeka.

      – Byłeś może na warsztatach z tresury smoków?

      – Tak, a co? – spytał i tym razem, to on zaintrygował się, co nadzorca ma mu do powiedzenia.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro