Rozdział 2. Licencja smoka warta.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

  – Czyli mam przynieść ci jedno smocze jajo i licencja jest moja? – upewniał się Miłosz, zastanawiając się, gdzie w tym jest haczyk. To przecież nie może być takie proste.

      – To właśnie powiedziałem, dziękuję za przypomnienie, bo zdążyłem zapomnieć w przeciągu tej strasznie długiej minuty – zażartował Bazyl – Skorupka, jak i jej zawartość mają się znaleźć bezpiecznie w moich rękach. To jedyny wymóg.

      Leżał sobie beztrosko w hamaku, gdy Miłosz wpatrywał się w niego ostentacyjnie. Znajdowali się na podnóżu niedużej góry i sądząc po latających wysoko kształtach, zdecydowanie zamieszkana była przez wspomniane smoki.

      – Czy przypadkiem nie powinieneś w tym czasie mnie nadzorować? – zapytał, splatając ręce na piersi.

      – Ależ będę! – Na potwierdzenie swoich słów, wyciągnął z dna hamaka, gdzieś pod sobą skrywaną lunetę.

      Miłosz wzruszył ramionami, w sumie jak by się nad tym zastanowić, to odpowiadało mu, że starszy poszukiwacz nie będzie mu dyszał na kark przy każdej okazji. Zabrał swój nieco sfatygowany już plecak i poprawił płaszcz, który ledwo zdążył wyschnąć po ostatniej kąpieli.

      – Na pewno masz wszystko, czego ci potrzeba? Mamy jeszcze czas jakbyś chciał się przygotować. – Mówiąc to, testował swoją lunetę i obserwował latające na niebie gady.

      – Nie trzeba, jestem gotowy – zapewnił z pewnym siebie uśmiechem.

      – W takim razie zaczynamy... Teraz! – zakrzyknął i machnął ręką niczym starter na wyścigu. Miłosz tylko przewrócił oczami i bez komentarza ruszył w stronę góry.

      Przejście przez wzniesienie przypominało zwykły spacer, ale tym wyżej w górę się zapuszczał, tym przechadzka zmieniała się w pełnoprawną wspinaczkę. Choć przeprawa była dość żmudna, nie stanowiła dla zaprawionego poszukiwacza przygód większego problemu. Jedyną niedogodnością, była rosnąca temperatura. Obecność smoków znacznie ogrzała górzysty teren, do tego stopnia, że musiał uważać, którą skałę chcę złapać. Nie planował nadprogramowo poparzyć sobie rąk, pozostał więc ostrożny.

      Był w trakcie wdrapywania się na kolejną półkę skalną, kiedy tuż nad nim przeleciał jeden ze smoków. Wielki czerwony jaszczur nawet nie zwrócił na niego uwagi. Miłosz podejrzewał, że albo przywykł już do widoku poszukiwaczy, albo uznał, że mały człowieczek nie stanowi dla nich żadnego zagrożenia. Od razu wykluczył ewentualność, by tamten go nie zauważył, bo doskonale wiedział, że smoki mają niezwykle rozwinięte zmysły. Był wręcz pewny, że dostrzegły go już u podnóża góry. Skoro więc do tej pory się nim nie zainteresowały, postanowił na razie się nimi nie martwić.

      Na jednej z półek natrafił w końcu na jaskinie. Olbrzymi wyłom w skale znikał gdzieś wewnątrz góry i Miłosz mógł tylko zgadywać, jak głęboko się ciągnie. Zerknął jeszcze za siebie. Widok był całkiem przyjemny. Nie cierpiał na lęk wysokości, więc bez strachu wypatrzył w dole drzewa, na których Bazyl zamontował swój hamak. Jego, jak i hamaku nie dostrzegł, ale mignął mu jakiś błysk, co oznaczało, że tak jak według zapewnień, był obserwowany.

      – Jestem ciekaw, czy widzisz nią też przez skały – zaśmiał się krótko i już się nim nie przejmując, wkroczył do ciemnego tunelu. Zastanawiał się przy tym, ile to już razy musiał przeszukiwać ciemne i mroczne jaskinie. Po dwudziestym razie dawno przestał liczyć...

      Jak na siedlisko smoków przystało, w środku było bardzo duszno i sucho. Temperatura wzrosła jeszcze bardziej, przez co zaczął żałować, że pod płaszczem nie ubrał się bardziej skąpo. W powietrzu unosił się też ostry zapach siarki. Zmarszczył nieco nos i starł pot z czoła, idąc dalej. Nie uszedł daleko, aż trafił do serca smoczego leża. Wielka pieczara mogła na spokojnie pomieścić całe stado smoków i zapewne tak właśnie było, sądząc po zapachu. W środku aż skwierczało z gorąca, a Miłosz czuł się jak na patelni. Dostrzegł jeszcze w dalszej części kolejny tunel, zapewne prowadzący na druga stronę góry.

      Ignorując spływający z ciała pot, zakradł się do środka. Na jego szczęście akurat nie zastał żadnego gada. Musiały udać się na poszukiwanie pożywienia. Zostały po nich same gniazda i kilka kupek kości, ewidentnie owczych oraz kozich, sądząc po wielkości i kształcie. Dostrzegł jeszcze jeden mały, acz istotny szczegół. Wszystkie gniazda były puste. Pozostały w nich nieliczne fragmenty skorup. Zaklął pod nosem, gdy dotarł do niego, wcześniej wypatrywany haczyk.

      – Niech cię Bazyl! Jaki sens jest wysłanie po jajo, tuż po sezonie lęgowym! To przecież głupota! – Z frustracji kopnął jedną z czaszek, która poleciała w górę i uderzyła o sufit, rozpadając się w drobny mak. Zaraz po tym trzaśnięciu rozległ się cichy pisk. Miłosz znieruchomiał, nasłuchując. Gdy odgłos się powtórzył, w mig go rozpoznał.

      Ostrożnie zakradł się do jednego z najdalszych gniazd. Jego oczy momentalnie spotkały się z czarnymi jak noc jaszczurzymi ślepiami. Mały oliwkowy smok na jego widok pisnął znowu, wystawiając rozwidlony jęzor. Zatrzepotał skrzydłami i niczym pies zamerdał długim kolczastym ogonem. Tuż obok niego leżały jeszcze świeże skorupy. Malec musiał niedawno się wykluć.

      – No witaj kolego, nie jesteś tym, czego szukam – powiedział do niego łagodnie i wyciągnął rękę. Smok z zainteresowaniem ją obwąchał, po czym znowu cicho pisnął i obrócił się na grzbiet, wesoło machając w górze łapkami.

      Już trochę czasu minęło, odkąd miał styczność z takim malcem. Sądząc po kolorze, jego ojciec nie mógł być górskim smokiem, tylko jakimś gatunkiem leśnego. Rzadkie, choć nie niemożliwe zjawisko. Słyszał już o takich smoczych skandalach i mieszanych gatunkach. Ponoć na czarnych rynkach osiągają horrendalne ceny. Na tę myśl, czule podrapał go pod pachą, gdzie jak pamiętał, mają łaskotki. Malec zareagował ponownym machaniem ogona i łap, wyraźnie zadowolony z tej zabawy.

      – No i co ja mam teraz z tobą zrobić? – Zamyślił się. Sądząc po gnieździe, to w tym konkretnym był on jedyny w miocie. To go zmartwiło. Bo co innego zabrać jedno z wielu jaj, a inną kwestią jest podkraść jedyne młode.

      Zdjął plecak i wygrzebał z niego przygotowany zawczasu prowiant oraz mniej potrzebne mu teraz przedmioty, nie zapomniał też o linie. Malec złapał za jej kraniec, bawiąc się nim wesoło niczym kocie.

      – Potraktuj to jako prezent od wujka Miłosza – odciął kawałek i mu go wręczył, czym ten był wprost zachwycony.

      Kiedy uporał się już ze swoim bagażem, ponownie narzucił go na plecy. Smoka wziął za to na ręce. Nie protestował zajęcy gryzieniem swojego kawałka liny.

      – Nie jestem z tego zadowolony, ale muszę cię zabrać – powiedział, wpatrując się w jego niewinne ślepia. W odpowiedzi fuknął do niego, co wywołało w Miłoszu kolejny rozczulony uśmiech, jak i poczucie winy – Obiecuję, że jak tylko zdam, to od razu cię odniosę.

      Zaczął kołysać się z boku na bok, tuląc malca do siebie, cicho przy tym nucąc. Smok w okamgnieniu zmrużył oczy, ziewnął krótko i zwinął się w kulkę, w pysku dalej ciamkając sznur. Gdy miał już pewność, że zasnął, ułożył go sobie pod płaszczem. Młode smoczątko grzało go w pierś, a kolczasty ogon nieco kłuł go w brzuch, ale przynajmniej był bezpieczny. Nagły ryk z drugiego tunelu sprawił, że postanowił się pośpieszyć i jak najprędzej opuścić leże. Truchtem pobiegł do wyjścia.

      Na zewnątrz oślepiło go zachodzące już słońce. Przykucnął przy krawędzi z wyciągniętym wcześniej wraz z liną hakiem. Spranie przymocował do niego linę, by następnie wbić go w zagłębienie skalne. Rozpocząć tym mozolną wędrówkę w dół. Mały smok spał sobie smacznie przez całą drogę, tylko kilka razy poruszył się przez sen. O dziwo jego matka nie ruszyła w pogoń, czego Miłosz się spodziewał, a nawet oczekiwał. Inne smoki za to wróciły do swojego leża jakby nigdy nic. Postarał się mimo wszystko nie zaprzątać sobie tym teraz głowy i w pełni skupił się na schodzeniu, póki jego stopy nie zetknęły się z ziemią.

      Zastał Bazyla wylegującego się w najlepsze. Starszy poszukiwacz, już nawet nie zadawał sobie trudu, by go obserwować przez tę swoją fikuśną lunetę. Leżał tylko w hamaku i czytał książkę, wgryzając się w kanapkę. Miłosz podszedł, a gdy ten dalej nie zwracał na niego uwagi, odchrząknął zniecierpliwiony.

      – Już wróciłeś? – zapytał tamte, choć wcale nie wyglądał na zaskoczonego. Szybko dojadł resztki przekąski i odłożył książkę. Wstał z hamaka i otrzepał ręce – No to gdzie je masz?

      Miłosz odwinął płaszcz i podał mu malca. Smok ziewnął, mrugając zaspane powiekami. Na widok Bazyla pisnął cicho, przekręcając głowę w bok.

      – To twoim zdaniem ma być jajo?

      – Tu masz zawartość... – zdjął plecak i wytrząsał z niego małe fragmenty po wyklutym jajku, a te wylądowały u jego stóp – A tu masz skorupkę, wedle wymogu. Byłem taki miły i oszczędziłem ci trudu wysiadywania go.

      Bazyl spojrzał to na niego, to na smoka i leżące na ziemi skorupy. Parsknął śmiechem. Oddał mu go, a pozostałości po jajku pozbierał, by z kolei one wylądowały w hamaku. Miłosz czekał na ostateczny werdykt w niemałym napięciu, choć jego wyraz twarzy twardo pozostał spokojny.

      – No nieźle to sobie wykombinowałeś. Muszę przyznać, że nie sądziłem, że tak szybko się wykluje, ale poradziłeś sobie – zaśmiał się znowu, kiwając z uznaniem głową.

      – Więc zdałem? Odnowicie mi licencje? – zapytał, ignorując fakt, że smok zaczął wspinać mu się po piersi na ramię.

      – Pewnie, jutro z rana możesz ją odebrać.

      – Świetnie – ledwie to powiedział i odwrócił się, zmierzając z powrotem na szczyt.

      – Hej! Hola kolego! Dokąd cię niesie? – zatrzymał go Bazyl, stając mu na drodze.

      – Odnieść go do matki – odparł z powagą, choć odejmował mu ją nieco smok, który wspiął się już na jego głowę i machał radośnie skrzydłami, co wyglądało co najmniej komicznie.

      – Ależ nie ma takiej potrzeby. On nie pochodzi z tego leża – wyjaśnił, uśmiechając się do niego przepraszająco.

      – Jak to nie z tego?! – oburzył się, a malec zawtórował mi piskiem.

      – Młode w tym wykluły się tydzień temu. Porzuciliśmy jego jajo specjalnie do testu – wyjaśnił, wskazując kciukiem górę za sobą, a Miłoszowi szczęka opadła. Niby odnowienie licencji to tylko formalność, ale nie przypuszczał, że potraktują go taką fuszerką.

      – Porzuciliście? No teraz to jestem zawiedziony. Gdzie w tym przygoda?! Równie dobrze mogłeś mnie wysłać, bym odebrał ci pranie! – Uniósł ręce ku niebu z oburzenia, a smok powtórzył po nim ten gest, tyle że skrzydłami. Bazyl tylko machnął ręką.

      – Oj daj spokój, ciesz się nową licencją, a nie czepiasz się nieistotnych szczegółów.

      – To, co ja mam z nim teraz zrobić? Przecież nie mogę go podrzucić do obcego gniazda, bo zaraz go wypędza. Gdzie jest jego rodzime leże? – zapytał, wskazując na smoka palcem, ten od razu go zaczął poklepywać łapą jak zabawkę.

      – Ono też odpada, matka go odtrąciła, nim zdążył się wykluć. Chyba samotne jajo ją nie zadowoliło – wyjaśnił nieco smutnym tonem.

      – Więc co z nim, ała! – Tym razem już ugryzł go w palec, więc szybko go zabrał.

      – Potraktuj go jako bonus. Nasz smoczy przytułek i tak jest już przepełniony przechwyconymi nieszczęśnikami z nielegalnych polowań.

      Miłosz nie podzielał jego entuzjazmu na ten pomysł. Nie miał głowy do dzieci, zwłaszcza tych gadzich. Doskonale wiedział, ile takie maleństwa potrzebują opieki wraz z ciągłą uwagą, a on przecież był wiecznie na przygodach! Nie może go ze sobą zabierać, póki przynajmniej nie nauczy się już latać, a niemało czasu to potrwa! Bazyl jednak postanowił zignorować jego protesty i pogwizdując, ruszył w swoją stronę, zostawiając Miłosza samego ze smokiem.

      – No i pięknie... – westchnął i zdjął piszczący balast z głowy – Co ja mam teraz z tobą zrobić, co?

      Jego nowy podopieczny w odpowiedzi machnął na niego zaczepnie łapą, dalej skory do zabawy. Patrząc w jego urzekające ślepia, aż ciężko było się nie zakochać. Znowu westchnął, wiedząc, że teraz nie ma już odwrotu. Podniósł porzucony plecak z ziemi i za przykładem Bazyla, również poszedł w drogę wraz z nowym towarzyszem u boku.  

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro