51. Ostatnia deska ratunku.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Kiedy wróciłem do domu było już dawno po dwunastej. Po tym jak skończyłem swoje rozmyślania na plaży, włuczyłem się po mieście. Teraz przynajmniej wiem gdzie dokładnie jestem. W Bari.

Miałem nadzieje, że James śpi, albo co bardziej prawdopodobne znowu gdzieś polaz i nie spotkam go po powrocie do domu. Czułem się jak spóźniony dzieciak, wracający po imprezie. Wszedłem najciszej jak tylko mogłem i zamknąłem po cichu drzwi. Było ciemno, ale kiedy byłem w połowie drogi do schodów, zapaliło się światło.

- Już myślałem, że nas zostawiłeś i uciekłeś. - odwróciłem się w strone stołu, na którym siedział James.

- Nie... Ja... Zgubiłem się.

- Coś kiepsko kłamiesz. - stwierdził. - Ale wróciłeś...

- Tak, bo... Rozmawiałem z Lilith i musze zapytać, choć pewnie nie dostane odpowiedzi, a ty mnie i ją zakatujesz. - westchnąłem. - Co się stało kiedy byłeś dzieckiem?

- Co? - zapytał, chyba po raz pierwszy w życiu zdziwiony.

- Podobno kiedy byłeś dzieckiem nie miałeś mocy, ale kiedyś zaginąłeś, a gdy Lilith cię znowu spotkała już je posiadałeś. Powiedziała, że się zmieniłeś. Byłeś miły, pomocny, przyjacielski, a teraz?... Zabijasz, torturujesz, mordujesz z zimną krwią i w ogóle cię to nie rusza. Nie masz żadnych wyrzutów sumienia. Co się takiego wydarzyło kiedy byłeś niczego winień chłopcem? Podobno los cię strasznie skrzywdził. Dlaczego? Czy...

- Zamknij się. - syknął. Czyżbym przekroczył granicę?

- Ja...

- Nie rozumiesz? Zamknij się. - warknął, patrząc na mnie wściekle. Z gracją zeskoczył ze stołu i podszedł do mnie. - Jeszcze jedno słowo, a wyrwe ci ten jęzor i spale na twoich oczach. Jasne? - pokiwałem głową. - To teraz won!

Poszedłem na góre do swojej sypialni. Niestety trafiłem do złych drzwi. Znalazłem się w podobmym pokoju, do tego w którym byłem na początku. Czarne ściany, ciemno-szara podłoga, nie ma okna, ani lampy, czy żyrandolu. Były też kajdanki, a do nich był ktoś przypięty. Dopiero kiedy wpadło troche światła z korytarzu, ujrzałem kto to.

Złociste włosy opadły mu na oczy, które kiedyś były srebrne. Biała koszulka była cała pocharatana i brudna, a gdzieniegdzie były plamy złocitej cieczy. Krew aniołów... Skrzydła miał poszarpane i poplamione złotą krwią.

Ithruil...

Zatkało mnie gdy go zobaczyłem. Poczułem jakby zabrakło mi tchu. Podszedłem do niego chwiejnym krokiem i uklęknąłem przy nim. Martwy... James... On... On zabił anioła... To nie może być prawda. Nikt nie jest zdolny do czegoś takiego. Jak można zrobić coś tak strasznego?! Dlaczego?... Po co mu był anioł? Przecież jeszcze niedawno z nim rozmawialiśmy... Był żywy. Udzielał rad Żaklinie, a teraz leży tu bez życia...

James. Nie ma chyba straszniejszej rzeczy, a on to zrobił i nawet nie żałuje... Myliłem się. Jest zły, bezwzględny, okrutny, chciwy, podctępny, nieuczciwy, dwulicowy i chyba zna jedynie zło. Jak mogłem chociaż przez sekundę myśleć, że jest inny? Że może nie jest takim pacanem i idiotą. Myliłem się.

On jest M O R D E R C Ą.

Nagle w drzwiach stanął ten... Słów mi na niego brak.

- Domyśliłeś się prawdy? - zapytał spokojnym głosem. Podniosłem się a nogi.

- Jak po czymś takim możesz spokojnie mówić, myśleć, spać? Jak możesz z czymś takim żyć? Zabiłeś anioła. Nie ma większej zbrodni. Dlaczego?

- Dlaczego go zabiłem? Myślałem, że będzie mi potrzebny, ale okazało się, że nawet gdy go torturowałem nie był mi on, aż tak niezbędny, więc nie widziałem potrzeby trzymania go dłużej przy życiu. Właściwie to sam zdechł. - poczułem wielką ochote rzucenia się na niego. Powstrzymałem się jednak.

- Czy ja jestem ci potrzebny?

- Nie. Zabiłbym cię, ale zdechniesz jak on, gdy będziesz bezradnie patrzeć na śmierć Legusia.

Lelas. Jak mogłem o nim zapomnieć!?

- Zapomniałeś o nim, nie? Czyli mój plan się powiódł. - widząc moją zdziwioną mine, zaczął wyjaśniać. - Porwałem cię i miałem trzymać w niewoli, ale pomyślałem, że gdybyś zapomniał o swoim umierającym przyjacielu, ból po jego stracie byłby jeszcze większy. Dlatego tak skakałem wokół ciebie i dbałem, żebyś miał wszystko na co przyjdzie ci ochota. Dlatego zaproponowałem ci tą idiotyczną propozycję. Dlatego dałem ci narkotyki, wtedy w klubie. Chciałem, żebyś zapomniał o Legim i zaufał mi, a potem przyłączył się do mnie. Poczucie winy by cie zabiło. Zabije, bo Legiś już leży ledwie żywy.

- Kłamiesz.

- Tak? To leć do niego i sprawdź. - nad jego dłonią pojawiły się moje wspomnienia. - To zwiększy twój żal.

Rzucił nimi we mnie, a złota kulka wchłoneła w moją klatke piersiową. Nie zwróciłem na to większej uwagi i pobiegłem do drzwi. James mnie nie zatrzymywał. Wybiegłem na dwrór i zacząłem biec w strone ulicy. Może ktoś mnie podrzuci?

Przed oczami co chwile pojawiały mi się jakieś obrazy. Kręciło mi się w głowię. Raz widziałem pustą uliczke w świetle gwiazd, a raz zupełnie co innego. Mimo to nadal biegłem. Po kilku minutach już sam nie wiedziałem co się dzieje naprawdę, a co tylko w mojej głowię. Wpadałem na ściany i zataczałem się co chwile, a raz nawet upadłem. Ktoś mógłby pomyśleć, że jestem pijany, albo się naćpałem. To coś małego i białego w tedy co dostał w kawiarence... To musiały być te narkotyki. Pewnie dosypał mi je do drinka.

Nagle wybiegłem na ulicę. Mimo tego, że jest późno wpadłem prosto pod koła jakiegoś auta. To nawet dobrze. Osunąłem się po masce. Usłyszałem jak ktoś wychodzi i podchodzi do mnie. Wszystko było zamazane. Przed oczami nadal latały mi obrazy, ale też nie były za bardzo wyraźne. Zobaczyłem blond włosy. Nie jestem pewien, czy Legolasa, czy tego kogoś kto wyszedł z auta.

- Zawieź mnie do Londynu... Prosze... - wyszeptałem, a po chwili wszystko się zamazało i znikneło.

#Żaklina

Luke znowu zasnął. Biedaczysko... Ta choroba go zabija. Dosłownie. W życiu nie widziałam tak wyczerpanego człowieka. Kiedy pojawiły się pierwsze promienie słońca, uświadomiłam sobie straszną prawde. Dziś poniedziałek... Odpuściłam sobie piątek, ale dzisiaj już raczej musze iść. W takich chwilach zazdroszcze Becky. Ona może olać szkołę kiedy ma taką zachcianke, niestety ja nie... Max też idzie, więc biedny Luke zostanie sam. Z Zuką, ale ten pies ostatnio prawie cały dzień śpi w pokoju Lary (swoją drogą straszny zmarźluch z niego jak na hasky'ego), albo włuczy się po mieście. Zawsze wraca na obiad... U nas taki "prawdziwy" obiad jest raczej rzadko, ale on i tak przychodzi o tej samej porze, akurat wtedy kiedy większość rodzin zasiada do stołu.

Pierwsza matematyka. Oczywiście musiała wziąść mnie do odpowiedzi, no i oczywiście dostałam jedynke, bo jakoś nie mogłam się skupić. Skoro zabrakło jej ulubionego i chyba jedynego uzdolnionego ucznia, torturowała innych. Wredny babsztyl.

Kolejna plastyka. Niestety nie ma już naszej kochanej pani Ferbisch, ale przynajmniej na tej lekcji pan prezes nie pyta. Chyba był troche zdziwiony nieobecnością swojego syna, ale nie dawał tego po sobie poznać.

Kolejne lekcje to była męczarnia. Myślami cały czas byłam w salonie. Przy ledwie przytomnym Luke'u. Oczywiście Lira podpytywała gdzie się podziały chłopaki, ale naszczęście Max przyszedł z pomocą i zręcznie skłamał, że znudziła ich już troche szkoła. Ostatnią lekcje przesiedziałam jak na szpilkach. Co chwila spoglądałam na zegarek. Może się zepsół? Napewno. Przecież czas nie może tak wolno płynąć!

Tylko dlatego, że Lira też była w szkole nie wybiegłam z klasy i nie pobiegłam sprintem do domu. Ale w drodze powrotnej Max prawie za mną biegł.

- Zaczekaj. - zawołał troche zdyszany, kiedy przechodziliśmy przez park.

- Dziękuje. - odpowiedziałam, całując go w policzek.

- Za co? - zapytał z zdziwioną miną.

- Za wszystko. Nie musisz mi pomagać i siedzieć przy Luke'u, a jednak to robisz.

- To nic takiego. Szczerze to polibiłem tego chamskiego blondyna. Coś w nim jest... Nikt, aż tak nie olewa tego co i do kogo mówi. Poza tym ta jego chęć życia...

- Która nie maleje, ale jego życie z każdą godziną się ulatnia. Chodź.

***

Kiedy weszłam do domu i spojrzałam na salon od razu zamarłam. Max wpadł na mnie, ale ja nie ruszyłam się z miejsca. On powędrował za moim wzrokiem i też znieruchomiał.

Na kanapie leżał Luke, tak samo jak rano ledwo żywy. To co mnie zdziwiło było obok niego. Klęczał przy kanapie z łzami na policzkach i delikatnie głaskał blondyna po skroni.

- T-Troy? - wyjąkał rudy.

Wytłumaczyłam mu wszystko kiedy siedział ze mną przy Luke'u, więc nic dziwnego, że jest w nie mniejszym szoku niż ja. Chociaż mi osobiście zabrakło słów. Nie odpowiedział, więc podeszliśmy do niego. Max był chyba troche skołowany i usiadł na fotelu, a ja uklęknełam obok niego. Też czułam się niezręcznie, widząc płaczącego Troy'a.

- Za późno... - wyszeptał przez łzy, opuszczając ręke.

- Nigdy nie jest za późno. On poprostu...

- Zamknij się. - syknął w strone Maxa i nagle jakby ta złość skierowana na niego, zabrała wszystkie jego siły i całą energie. Oparł czoło o brzeg kanapy i złapał Luke'a za ręke. - To moja wina... Zapomniałem o nim... Zapomniałem, że mnie potrzebuje... Teraz jest już za późno...

- Choroba z czasem mija. - odezwał się niepewnie Max. Z jego twarzy mogłam odczytać, że łapie się ostatniej linki, żeby jakoś pocieszyć Troy'a. Byłam mu za to ogromnie wdzięczna i chciałam rzucić mu się na szyje. Ostatnecznie powstrzymał mnie głos bruneta.

- To nie jest zwykła choroba... To klątwa... James ją rzucił...

- Może zabierz go do Śródziemia.

- Nie moge... Nie mam medalionu... Nie zabrałem go... - oparł swoje czoło o jego czoło i wyszeptał.
- Przepraszam Lelas...

- Jest jeszcze jedna szansa. - odezwał się niepewnie Max. Troy podniósł na niego wzrok z lekkim błyskiem nadziei. - Medycyna ostatnio bardzo poszła naprzód... Zabierzmy go do szpitala. - błysk w jego oczach zgasł.

- I co im powiemy? - zapytał zdławionym głosem. - Przepraszam bardzo, facet który najlepiej posługuje się czarną magią, niejaki James, rzucił na niego jakieś zaklęcie, możecie nam pomóc?...

- Nie musimy im nic mówić...

- W jego żyłach płynie krew elfa! Jak to wytłumaczymy?

- Bardzo rzadka grupa krwi? - odparł niepewnie. Troy jakoś nie wydawał się przekonany.

- Jest inne wyjście? - zapytał obojętnie, patrząc na twarz Luke'a.

- Nie. To nasza ostatnia deska ratunku. - odparł stanowczo, ale kiedy brunet przeniósł na niego wzrok, spotulniał.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro