26. Będę cię gonił.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

*Czytajcie z piosenką :)*


Choć bardzo byśmy chcieli by było inaczej, najczęściej to nie my dyktujemy warunki zagmatwanej gry, jaką jest życie. To nie my rzucamy kostką. To nie nam przypada zadanie policzenia wyrzuconych oczek. To nie nasza dłoń porusza pionkami. Nie podejmujemy niezbędnych decyzji. Nie wahamy się nad błahostkami. Bo problemem nie było to, kto z kim gra, tylko na jakiej pozycji w owej grze się było. Przynajmniej tak było w moim przypadku.

Myśląc, że jestem zdolnym, może nawet nadzwyczaj utalentowanym zawodnikiem, zaślepiona własnym ego, nie zauważyłam drobnej subtelności, jaką była zamiana miejsc. Z pędzącego na łeb na szyję w stronę mety gracza, stałam się popychanym przez wyższą siłę pionkiem. Zdanym na łaskę innego właściciela kostki. I gdy wciskana na siłę w sukienkę, której nie chciałam i malowana na galę, której już wtedy nienawidziłam, wiedziałam, że perspektywa zmieniła się diametralnie. Każdy był graczem z niezwykłą mocą w dłoni, poza mną. I choć czułam się paskudnie i mentalnie zbierałam się po największej porażce swojego życia, wiedziałam jedno. Zawsze byłam silna. Zbyt niezależna i co najgorsze, uparta. I w sytuacji względnie bez wyjścia, nadal widziałam dla siebie ratunek i zakończenie z godnością. Bo osoby tak pewne swojej wygranej, już nie oglądały się za siebie i zapomniały, że choć to one trzymają wygraną w garści, to tak naprawdę pionki, ich ruchy i zawirowania na planszy, dyktują ich losem. A ja uśmiechałam się na samą tego myśl.

Mogli kłamać mi w żywe oczy i udawać, że nic z tego co się wydarzyło, nie miało żadnego znaczenia. Że nie pozostawiło po sobie piętna w ich sercach, ale ja wiedziałam. I to doskonale. I nadszedł dla mnie moment,  by na sam koniec tej przygody zdecydować, jak chcę ją zakończyć. Z godnością? Skruchą? Zemstą stulecia, czy może...nigdy nie stawiałam na oczywiste wybory.

Wysiadłam z samochodu wypełnionego asystentami i managerami, całkowicie przekonana co do własnej, choć tak nagle podjętej, decyzji. Nie patrzyłam na żadnego z nich, a powód takiego zachowania był nazbyt oczywisty. Zdradzili mnie. Każdy z nich z osobna. Bo i w tym przypadku każdy z nich wiedział co się dzieje. Byli wtajemniczeni i nikt z nich nawet nie próbował mnie ostrzec, choć spędziliśmy ze sobą niezliczoną ilość godzin, wzlotów i upadków. Czy mogłam poradzić coś na otaczającą mnie obłudę? Nie. Mogłam za to mieć wpływ na samą siebie. Ocalić się przed ostatecznym stoczeniem się na dno. Bo tak długo jak myślałam trzeźwo i podejmowałam decyzję jako ja, Candice Stone, a nie żądna zemsty kobieta, wiedziałam, że postępuję właściwie. Choć zdradzona kobieta nadal była częścią mnie, a ludzie wokół mnie sobie na nią zasłużyli. Chyba jak nikt inny na tym świecie.

Stąpałam szybko po puszystym, czerwonym dywanie patrząc jedynie na swoje splecione razem dłonie. A flesze obijały się miękko o moją skórę, sprawiając, że na ułamek sekundy zdawała się zrobiona z samych diamentów. Czułam niemalże ich ciepło na swoim karku, a wrażenie było równie niezwykłe, co nic nieznaczące. Bo te światła, te sztuczne, zbyt jasne i rozbłyskające na ułamek sekundy światła nie mogły dać nikomu ciepła. Nawet na jedną chwilę, a my nadal okłamywaliśmy się, że jest inaczej. I to rozumiałam. Jako człowiek mający dokładnie takie same pragnienia co inni. Równie zagubiony i chciwy na zainteresowanie. Omiotłam spojrzeniem otoczenie i uśmiechnęłam się delikatnie widząc chłopaków stojących ramię w ramię tuż przed największym tłumem fotografów. Nie ważne co by się wydarzyło, miejsce tuż przed ich obiektywami zawsze miało być dla nich zarezerwowane. Bo o nie walczyli. Nieważne jak bardzo by temu zaprzeczali, jak bardzo by się tym brzydzili i jak wielce staraliby się, by to ich nie zniszczyło. Było już na to wszystko o wiele zbyt późno. Dopiero teraz to dostrzegłam. Swoje własne spóźnienie w walce o coś co nie miało już prawa do ocalenia. To marzenie już dawno temu zatonęło, a ja choć usilnie pragnęłam i próbowałam przywrócić mu dech, nie dałam rady. Iluzja zatonęła wraz z jej posiadaczami.

Przeszłam szybko tuż za okrytymi w paskudnie drogie garnitury plecami, widząc przez sekundę to samo co oni sami. Ten blask. To chwilowe oślepienie. Czarne mroczki, które wgryzały się w moją psychikę, mówiąc, że dla nich warto zrobić jest wszystko. Pokiwałam głową, nie dowierzając własnym myślom, strzepując tym samym kolejnego demona ze swojego ramienia. Mój cichy śmiech rozjaśnił mi w głowie i pozwolił mi na nowo widzieć. Zerknęłam na chwilę za siebie i choć trwało to dosłownie ułamek sekundy, mój wzrok spoczął na intensywnie zielonych oczach, umiejętnie podkreślonych masą pudrów, podkładów i korektorów. Wpatrywały się we mnie z czystym zainteresowaniem. Niezwykłą delikatnością, której w nich nigdy wcześniej nie widziałam. Zdawały się uczyć mnie na pamięć, ale przestało mieć to dla mnie znaczenie. Tak długo jak wiedziałam, że wszystko co mnie otaczało było tylko dobrym, może nazbyt idealnym kłamstwem. Nie miałam zamiaru poświęcać temu więcej uwagi niż musiałam.

Weszłam na zatopioną w mroku salę i pochwyciłam ufnie wyciągnięte w moją stronę ramię jednego z ochroniarzy i dałam zaprowadzić się do jednego z setek tak samo wyglądających stolików. Czekała tam na mnie cała masa nieznajomych, idealnych twarzy, trzymających w dłoniach zroszone chłodem kieliszki z szampanem. Sięgnęłam po jeden z nich, by po chwili zatopić swoje usta w jego schłodzonej słodyczy. Pozwoliłam by jeden z mężczyzn zgromadzonych przy stoliku, zajął mnie nic nieznaczącą rozmową. Patrzyłam na coraz bardziej zapełniającą się salę i obserwowałam scenę znajdująca się na samym środku obiektu, na której krzątali się dźwiękowcy, których znałam już z imienia i nazwiska. A potem, gdy głośne rozmowy zamieniły się w brzęczące gdzieś z tyłu głowy szepty, wielkie show się rozpoczęło.

Scena jaśniała w płomieniach ognia. Błyszczała od srebrnego i złotego konfetti. Drżała od muzyki wygrywanej przez gitary i perkusję. Podkreślała piękno i talent sław występujących na jej deskach. Mrużyłam wtedy oczy i piłam kolejny z kolei kieliszek zbyt drogiego na moją kieszeń trunku, okłamując się, że chociaż nad tą jedną rzeczą dzisiejszego wieczoru nie muszę mieć wpływu. Że choć nad tym nie muszę mieć dzisiaj kontroli. Widziałam w oddali Lou, która jak zawsze zaciskała mocno pięści ze stresu, życząc chłopakom powodzenia. I w jej twarzy, nawet z tak dużej odległości mogłam wyczytać oddanie. Naprawdę ich kochała, zwłaszcza Louisa, choć była na straconej pozycji, bo zarówno on jak i cała reszta zespołu dbała jedynie o siebie samych. Nikogo więcej. 

Moja złość i smutek związany z zachowaniem tej dziewczyny odszedł w zapomnienie. Wszystko to co zrobiła, choć było to jedną z najwstrętniejszych zdrad jakich byłam świadkiem, miała za zadanie spełnić ich nigdy nie kończące się oczekiwania. To było dla nich. Moje poświęcenie było dla nich, a ona zrobiła to wszystko bo ich kochała, a ja nie potrafiłam jej za to nienawidzić. Jedynie współczuć, bo ja dostałam przepustkę powrotną do domu i normalnego życia. Ona miała nigdy jej nie otrzymać. Zawsze miała trwać w tym pięknym, błyszczącym cudownością kłamstwie, podczas gdy ja odbyłam jedynie bardzo szybką, bolesną i okrutną wycieczkę. Ruszyłam w jej kierunku i po kilku chwilach przepychania się przez tłum, zrównałam się z nią, a ona odskoczyła ode mnie przerażona. Chyba naprawdę spodziewała się po mnie jedynie tego co najgorsze. Jej usta otworzyły się by wypowiedzieć falę niepotrzebnych słów. Przerwałam jej już po sekundzie.

- Dziękuję za całą pomoc i towarzyszenie mi w trasie – jej mina wyrażała jedynie najczystszą formę zaskoczenia. Widziałam także po jej oczach, że doszukiwała się w tym wszystkich podstępu, którego choć raz nie było. - Myślę, że widziałam już wystarczająco wiele. Wrócę do hotelu, dopiszę resztę i jutro rano już mnie nie będzie.

- Candice...

- Pożegnaj wszystkich ode mnie, dobrze? - spojrzałam jej prosto w oczy i pochwyciłam jej dłoń w swoją.

- Przepraszam – powiedziała nagle, a ja zobaczyłam jak łzy zbierają się w kącikach jej oczu. - Powinnam była powiedzieć tobie o tym już na samym początku, ale Louis...

- Wszystko w porządku – powiedziałam twardo. - Wiem dlaczego to wszystko zrobiłaś. Nie mogę cię winić. Inaczej wyszłabym na skończoną hipokrytkę – kiwnęła głową ze zrozumieniem i patrzyła na mnie przez dłuższą chwilę w milczeniu.

- Pięknie nas po tym wszystkim zapamiętasz – uśmiechnęłam się mimochodem w reakcji na jej słowa . - Powodzenia Stone.

- Powodzenia Lou – wyszeptałam, w momencie w którym ogłuszyły nas nie tylko pierwsze takty nadchodzącej piosenki, ale i piski fanek, które słyszałam już tak wiele razy. Podniosłam swój wzrok i pierwsze co ujrzałam to resztki pasji, jaką mieli ci młodzi mężczyźni, nie tylko do życia, ale także do samej muzyki. Patrzyli pewnie przed siebie, a ja czułam w głębi siebie, że sobie poradzą. Jakoś, ale to zrobią. Otaczało ich zbyt wiele ludzi, którzy ich kochali, by mogło być inaczej. Wypuściłam swoją dłoń z uścisku Lou i spojrzałam po raz ostatni na mężczyznę, od którego to wszystko się zaczęło i na którym się to skończyło. Widziałam umięśnione, silne ciało poruszające się sprawnie po scenie, jakby od zawsze należała ona tylko i wyłącznie do niego. Widziałam zbyt długie włosy rozwiane w tańcu. Widziałam wytatuowaną dłoń zaciskającą się na czarnym mikrofonie. Widziałam ją w przebłyskach swojej pamięci. W swojej własnej dłoni, gdy traciłam przytomność w drodze do domu. Widziałam ją na swoim kolanie. Twarzy, włosach, ustach. Widziałam jego zaczerwienione wargi, wykrzywiające się w zniewalającym uśmiechu. Widziałam je także na wierzchu swojej dłoni. Na swoich ramionach. Skroni. Dekolcie. Wargach.

Cofnęłam się chwiejnie o krok, słysząc w swoich uszach jedynie głośne, zbyt głośne bicie własnego zranionego serca. Po raz kolejny tej nocy nasze spojrzenia się skrzyżowały, a ja nie potrafiłam odwrócić się do niego tyłem. Choć nadal się cofałam i wpadałam na coraz bardziej zirytowanych moim zachowaniem ludzi. Sukienka znalazła się w moich pokrytych zimnym potem dłoniach, dająć mi więcej swobody w ruchu. A potem po prostu uciekłam. Prosto przed siebie. Biegłam tak długo, aż nie zabrakło mi powierza w piersi, a po mojej twarzy nie spływały potoki łez. Wyminęłam tłum znudzonych fotografów i wybiegłam wprost na zatłoczoną ulicę, wołając zdesperowana wolną taksówkę. Drżałam z zimna i targającymi moje ciało emocjami, widząc, że było to pożegnanie i że nigdy więcej go nie zobaczę. Nie na żywo. Nigdy więcej nasze spojrzenia się ze sobą nie spotkają. Już nigdy tak na mnie nie spojrzy. Jakby, jakby...

Taksówka zatrzymała się z piskiem przy chodniku, a ja zgarniając dół swojej sukni, wskoczyłam szybko do środka i chwyciłam za drzwi, by je zamknąć, jednak coś mnie przed tym powstrzymało, a raczej ktoś. Zamarłam w całkowitym bezruchu.

- Czy ty zawsze musisz przede mną uciekać? - jego zachrypnięty głos poniósł się po wnętrzu dusznej taksówki, co zmusiło mnie do powrotu do rzeczywistości. Głośno dysząc z wysiłku,  wskoczył na tylne siedzenie samochodu. Drzwi zatrzasnęły się za nim z hukiem, a my pognaliśmy do przodu. Ciepła, wytatuowana dłoń odnalazła moją i splotła nasze palce razem, a ja musiałam odwrócić wzrok od tej sceny, by nie wpaść w emocjonalną rozsypkę.

- Styles...

- Zawszę będę cię gonił. Zawsze, przysięgam.

- Harry... - zaczęłam po raz kolejny, nie mając pojęcia co on robi ze mną w tym małym,  śmierdzącym samochodzie, jadąc donikąd, podczas gdy powinien być na gali. Występując na jednej z największych scen na świecie. Gdy powinien przestać bawić się w swoją grę, po tym gdy wszystko wyszło już na jaw. Prawie wszystko.

- Jeszcze nie teraz. Porozmawiamy o tym za chwilę. Teraz daj mi nacieszyć się tą ucieczką, dobrze? - powiedział prosto i całkowicie mnie zaskakując, pochylił się i mnie pocałował. Jego dłonie odnalazły drogę do mojego karku i włosów, a ja miałam pewność, że właśnie śnię. To musiał być cholerny sen.

-------

Piosenka: Montgomery - Pinata

Według moich skromnych wyliczeń jeszcze tylko 2 rozdziały i mamy epilog! 

+ zapraszam was do mojego nowego opowiadania "Good Enough" :)

All the love! S.


Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro