-5- ,,Jesteśmy w pułapce, Rose"

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

    - Rozumiem, że lubisz na mnie wpadać, ale mogłabyś to trochę ograniczyć? - spytał Carter z ironią, mając zapewne na myśli wypadek w bibliotece.
     Prychnęłam gniewnie, pospiesznie wstając. Miałam tego chłopaka po dziurki w nosie.
    - To ty taranujesz ludzi - stwierdziłam.
     Żeby spojrzeć w jego oczy, musiałam mocno unieść głowę. Był wysoki. W fioletowych tęczówkach dostrzegłam... rozbawienie?
    - Nie moja wina, że na swojej drodze spotykam tak niezdarne osoby.
     Zmarszczyłam brwi, obmyślając ciętą ripostę.
     - Nie moja wina, że na swojej drodze spotykam takich debili jak ty! - warknęłam.
    - Nie zbliżaj się do mnie - uciął chłodno i odszedł.
    Wciąż zezłoszczona dotarłam pod klasę. Carter już tam był, co tylko spotęgowało moją irytację. To przez niego się spóźniłam. Oboje się spóźniliśmy.
    - Dziękujemy, że zaszczyciliście nas swoją obecnością. Proszę siadać i nie przeszkadzać w lekcji - powiedziała Clary.
     Kobieta była nauczycielką biologii. Lubiłam ją, bo prowadziła ciekawe lekcje, ale w kwestii spóźnień była bardzo surowa.
     Zawstydzona zajęłam swoje miejsce przy oknie. Dwa razy podpadłam nauczycielom i to w tak krótkim czasie. Naprawdę powinnam się poprawić. Albo przynajmniej pójść za radą fioletowookiego.

    Kolejny tydzień minął zaskakująco szybko. Wciąż dręczyły mnie koszmary. Kilka razy pod rząd śniła mi się krew, spływająca po podłodze. Starałam się to ignorować. Odkąd pamiętałam, miałam podobne sny. Czasem śmiałyśmy się z mamą, że niektóre są prorocze. Na przykład kiedy przyśniła mi się rozpadająca drabina, a następnego dnia tata z niej spadł i połamał sobie nogę. Wciąż mi ich brakowało.
     Szłam wolno przez korytarze, ciesząc się wyjątkowo słoneczną sobotą. Miałam zamiar odwiedzić pobliskie tereny, a w szczególności jezioro, które widziałam z okna biblioteki. Nie można było niestety zapuszczać się do lasu, ponieważ rozciągał się zbyt daleko od placówki.       
     Na szczęście droga nie była zbyt długa. Na miejce dotarłam po kilku minutach, idąc ledwo widoczną ścieżką.
     Przy brzegu dostrzegłam postać dziewczyny. Okazało się, że to Carmen.
    - Hej, jestem Rose - przywitałam się, siadając obok.
     Skinęła głową.
    - Ładne miejsce - powiedziałam, chcąc przerwać niezręczną ciszę.
     Dziewczyna na mnie spojrzała. Miała piwne oczy. Byłam pewna, że Lana wcześniej wspominała o tym, że jej tęczówki były czarne. Dziwne.
     - Tak, uwielbiam naturę - powiedziała cicho, spoglądając melancholijnie na drzewa.
    - Nosisz soczewki? - spytałam zaciekawiona.
     Zacisnęła usta, a jej oczy momentalnie się zaszkliły. Zamrugała gwałtownie, starając się powstrzymać łzy.
    - Twoje też zmienią kolor. Oni zniszczą nas wszystkich, to tylko kwestia czasu. Jesteśmy w pułapce, Rose. Cała nasza trójka.
     Carmen urwała raptownie swój potok słów. Zachowywała się jak wariatka. O co jej chodziło?
    - Nie rozumiem.
    - Już za późno na zrozumienie. Nasz przyjazd tutaj, to najgorszy błąd. Ostatni błąd. Już nie uciekniesz - powiedziała złowieszczo, podnosząc głos z każdym słowem.
    - Od czego nie ucieknę? - spytałam zdezorientowana.
     Carmen pokręciła głową, śmiejąc się nerwowo. Wstała i ruszyła szybkim krokiem w stronę szkoły, co chwilę się potykając. Może była pijana?
     Posiedziałam na trawie jeszcze chwilę, a potem wróciłam do internatu. W głowie wciąż wirowały mi słowa Carmen.
    - Cześć, Rose - usłyszałam za sobą ironiczny głosik.
    - Elizabeth - wycedziłam przez zaciśnięte zęby.
    - Ładne buty. Gdzie je znalazłaś, w śmietniku? - zachichotała.
     Zacisnęłam zęby.
    - Nie. Musiałaś je pomylić ze swoimi - prychnęłam, pospiesznie ją omijając.
    - Gdzie się tak spieszysz? - zawołała za mną.
    - Jak najdalej od ciebie - warknęłam.
    - Tylko się nie potknij. Słyszałam, że potrafisz być wyjątkowo niezdarna - zachichotała.
     Posłałam jej mordercze spojrzenie i wbiegłam po schodach na górę. Zapukałam do pokoju 288 i chwilę później siedziałam już z Laną i Vanessą na kanapie. Opowiedziałam  im o dzisiejszej rozmowie z Carmen, ale one również nie miały pojęcia co się dzieje.
     Około południa poszłyśmy na stołówkę. Po drodze minęłyśmy Cartera. Jak zwykle od naszej ostatniej rozmowy, wymieniliśmy ze sobą nienawistne spojrzenia.
    - Chciałabym mieć fioletowe oczy - westchnęła rozmarzona Van, gdy tylko brunet znalazł się w wystarczająco dalekiej odległości.
    - Tak, mówiłaś już - powiedziała Lana, na której widok Cartera nie robił wrażenia.
    - Chyba ze sto razy - dodałam rozbawiona.
    - Twoje też są ładne, intensywnie turkusowe. Nigdy takich nie spotkałam - stwierdziła szatynka.
     Wzruszyłam ramionami. Nie uważałam ich za szczególnie odmienne, choć kolor bardzo mi się podobał.
    - Po wyczerpującym teście z trygonometrii, mam ochotę na rekordowych rozmiarów pizzę - stwierdziła Lana, popychając drzwi stołówki.
    - Popieram. Weźmy tą z salami - odparła radośnie Van.
    - Albo z podwójnym serem - dodałam.
    - Najlepsza jest hawajska - sprzeciwiła się blondynka.
     Nasze spory rozstrzygły się dość szybko, ponieważ okazało się, że zabrakło dla nas pizzy. Na szczęście było spaghetti, więc obiad nie zapowiadał się tak źle. Razem z nami przy stoliku usiadł jak zwykle Andree, wyjątkowo zabierając ze sobą Nicka. Chłopak był jego najlepszym przyjacielem. Nie wyglądał zbyt urodziwie - może z powodu ogromnych okularów i pryszczatego nosa, ale był naprawdę miły i inteligentny.
   - Idziecie dzisiaj na mecz? - spytał Andree, mając zapewne na myśli piłkę nożną.
     Jego drużyna była całkiem dobra, więc mieli duże szanse na zwycięstwo. Niezbyt się tym interesowałam, ale powtarzał to z tysiąc razy.
    - Jasne, będziemy ci kibicować - powiedziała Lana, uśmiechając się czule do chłopaka.
    - Nie liczyłbym na szybkie zwycięstwo. Podobno mają w składzie Cartera - oznajmił Nick.
    - Cartera? - zdziwiłam się.
    - No. Koleś jest całkiem niezły, chociaż chyba nieco odizolowany. Trener musiał się natrudzić, żeby pojawił się na meczu - wyjaśnił.
     Pokiwałam głową.
    - Ja przyjdę - powiedziała wesoło Vanessa.
    - Możliwe, że też się pojawię - odparłam.
 
   Z niewiadomych przyczyn dotrzymałam słowa i równo o osiemnastej tkwiłam na trybunach. Wokół zebrało się sporo ludzi. Zajęłam miejsce obok Lany i Vanessy. Kilka miejsc przed nami dostrzegłam Nicka, a na samym końcu znienawidzoną przeze mnie Elizabeth. Była ubrana w nieprzyzwoicie krótką, niebieską sukienkę i wymachiwała rękoma na wszystkie strony. Chyba według niej w  ten sposób dopingowała drużynę, ale w rzeczywistości wyglądało to nadwyraz śmiesznie.
    - Hej - powiedział ktoś, siadając obok.
     Okazało się, że owym ,,ktosiem" był Ben.
    - Hej - odmruknęłam, przybliżając się nieznacznie do siedzącej po drugiej stronie Lany.
    - Dawno nie rozmawialiśmy.
     Przytaknęłam.
    - Wyskoczymy gdzieś razem? Musimy to nadrobić - stwierdził, uśmiechając się szeroko.
    - Niestety jestem ostatnio bardzo zajęta - skłamałam. - Mam dużo nauki.
    - Nie możesz odpuścić? Przecież książki ci nie uciekną. Będzie fajnie - ciągnął, nie przyjmując do świadomości mojej odmowy.
     - Mecz się zaczął - zbyłam go, wskazując obie drużyny wchodzące na boisko.
    - Mam nadzieję, że wygrają - powiedziała Lana, machając do Andree.
    - No nie wiem. W tym roku skład się pozmieniał - odparła Vanessa, mając zapewne na myśli Cartera.
     Skinęłam głową, obserwując mecz. Fioletowooki faktycznie nieźle sobie radził. Miał dobry refleks i siłę, dzięki czemu zdobył kilka bramek. Andree był od niego nieco gorszy, ale także dawał radę. W końcu rozgrywka zakończyła się remisem. Gdy tylko ogłoszono wyniki, większość ludzi popędziła na stadion, gratulując chłopakom dobrej gry. Nie wiedziałam dlaczego to robią, w końcy nikt nie wygrał. Z drugiej strony, do drużyny piłkarskiej należały z reguły dość popularne i przystojne osoby. Nic dziwnego, że całe boisko zaroiło się od podekscytowanych dziewczyn. Nawet Elizabeth w swoich niemożliwie wysokich szpilkach, zdoła dojść do drużyn. Podeszła do Cartera i zarzuciła mu ręce na szyję, szepcząc coś na ucho. Chłopak odepchnął ją z odrazą, a ona zachwiała się na swoich butach i oburzona spojrzała na fioletowookiego. Uśmiechnęłam się pod nosem, na widok tej scenki.
     Z trybun zwlokłam się jak najszybciej, z ulgą zostawiając Bena, który podczas meczu tak bardzo się do mnie przybliżył, że niemal wlazł mi na kolana. Szybkim krokiem dotarłam do szkoły i przeszłam przez korytarze. Chwilę później byłam już w swoim pokoju. Mimo wczesnej pory, byłam bardzo zmęczona. Wzięłam prysznic, przebrałam się w piżamę składającą się z rozciągniętej, szarej podkoszulki i spodenek w nieco ciemniejszym odcieniu. Związałam mokre włosy i z błogim uśmiechem weszłam do łóżka.

     Wokół było zupełnie ciemno. W mroku dostrzegłam łóżko i kilka innych mebli. Całe pomieszczenie przypominało mój pokój, ale w rogu stała ledwo widoczna walizka. Musiałam znajdować się w jednym z ,,mieszkań" oferowanych przez szkołę. Rozejrzałam się skołowana. Poczułam coś mokrego na stopach. Coś się rozlało. Nagle wszystko się rozjaśniło i dostrzegłam... krew. Przerażona odskoczyłam. Na środku leżała Carmen. Z jej rąk płynęły stróżki krwi. Wybiegłam stamtąd. W ciemności połyskiwały trzy cyfry. 472 - numer jej pokoju.

    Otworzyłam gwałtownie powietrze, dysząc. Rozejrzałam się i z ulgą stwierdziłam, że jestem u siebie. Trzęsąc się ubrałam długi, sięgający kostek sweter i włożyłam trampki. Nie wiedziałam dlaczego to robię, ale coś kazało mi tam pójść.
     Przekręciłam klucz i weszłam na korytarz. Idąc, natknęłam się na Cartera.
    - Co się stało? - spytał nieco zdziwiony.
    No tak. Biegłam po szkole w piżamie, w dodatku w nocy. Pewnie dyszałam i trzęsłam się, jakbym właśnie dostała ataku padaczki.
    - Carmen - wydusiłam, szukając pokoju 472.
    - Co z nią? - dopytywał.
     Spojrzałam na niego bezradnie. Mam mu powiedzieć, że przyśniła mi się jej śmierć? Nie zamierzałam zwierzać się tak irytującej osobie jak on. Sam mówił, że mam się do niego nie zbliżać.
     Przed oczami mignęła mi znajoma tabliczka.
    - A jeśli to nie jej pokój? - spytał, tworząc we mnie jeszcze większe obawy.
    - Powiem, że ty pukałeś - prychnęłam.
    - W takim razie czas się zmyć - stwierdził odchodząc.
    - Czekaj! - zawołałam za nim.
     Nie wiedziałam, dlaczego to zrobiłam. Czułam, że nie dam rady wejść tam sama.
     Chłopak posłusznie zawrócił. Chociaż uśmiechał się w swój typowy, złośiwy sposób, w jego oczach tlił się niepokój.
     Nacisnęłam klamkę. Ku mojemu zdziwieniu, drzwi były otwarte.
    - Wejdę pierwszy - stwierdził Carter, mijając mnie i zatrzymując się w pokoju.
     Usłyszałam ciche przekleństwo. Nie mogąc się powstrzymać weszłam za nim. Zerknęłam przez jego ramię i doznałam deja vu. W środku leżało martwe ciało.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro