Rozdział 28

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Czarne Ptaki


Słowa, które przed chwilą usłyszał Will, wciąż echem odbijały się w jego myślach. Jeśli sytuacja wymknie się spod kontroli, będą musieli zabić Sheelę i po jej śmierci zapieczętować magię w hermeterium. Nie wiedząc, do czego tak naprawdę jest zdolna, należało przygotować się na każdą ewentualność i Will o tym wiedział, jednak nigdy tak naprawdę nie brał pod uwagę tego, że będą musieli pozbawić ją życia. Był gotowy bronić przed nią Clive'a i pozostałych, szczególnie teraz, gdy widziała jego twarz i zna jego tożsamość, ale uśmiercenie kogoś mogło okazać się dla niego niewykonalne.

Dawniej, w poprzednim życiu, najpewniej nie wahałby się zbyt długo. Jako Malcolm, który na własnej skórze doświadczył okrucieństwa wojen, wierzył, że należało robić przede wszystkim to, co było konieczne, ale teraz już sam nie wiedział, co tak naprawdę było konieczne. Wspomnienia nieustannie przeplatały mu się ze sobą. Próbował znaleźć równowagę pomiędzy wartościami w jakie wierzył będąc Malcolmem, a tymi wyznawanymi przez Willa. Nie wiedział, czy w tym życiu byłby w stanie normalnie funkcjonować po tym, jak stanie się mordercą.

— To nie tak, że cała odpowiedzialność spadnie na ciebie — powiedział Clive, zupełnie jakby wiedział, czym zadręcza się Will. Westchnął, kładąc dłonie na zbudowanym przez siebie metalowym sześcianie. — Nie mam prawa prosić cię, żebyś to ty się nią zajął. Ja to zrobię. W końcu to głównie na mnie jej zależy.

— Nie! Nie możesz. Nie dasz sobie rady, Clive. Jak masz zamiar przedostać się przez jej potwory? Jak chcesz z nią walczyć? Nie masz doświadczenia w takich rzeczach. Jeśli naprawdę chowa do ciebie aż tak wielką urazę, żeby ścigać cię też w tym życiu, na pewno nie będzie chciała cię wysłuchać. Nie będzie jej zależało na żadnych wyjaśnieniach. Dla niej liczy się jedynie to, co zrobiłeś, a nie to, jak do tego doszło.

— Nawet jeśli jest tak, jak mówisz, to i tak muszę spróbować. Wciąż nie nadszedł czas, bym dał się zabić. Jest jeszcze parę rzeczy, które muszę dokończyć, dlatego będę walczyć i wygram. Niestety, nie poradzę sobie z tym wszystkim sam, dlatego będę potrzebował twojej pomocy. Chcę, żebyś użył magii Ardala, gdy wywabię Sheelę z jej kryjówki. Uwięzisz nas wewnątrz bariery podobnej do tej, którą stworzyłeś na zamku w Tozoren. To zaoszczędzi nam wielu kłopotów.

— Wiesz przecież, że możesz na mnie liczyć. Nie zostawię cię samego z tym wszystkim. Powiedz tylko gdzie i kiedy, a przygotuję się niezwłocznie. Stawiałem tę barierę setki razy, więc teraz też powinienem sobie poradzić.

— Dziękuję. Zależy mi jednak, żeby tym razem wyglądała ona nieco inaczej.

— Inaczej? — zapytał, nie ukrywając swojego zdziwienia. — Jak bardzo ma się różnić?

— Bariera postawiona przez ciebie w Tozoren była potężna, ale jednocześnie znacznie prostsza niż to, o co cię teraz poproszę. Wcześniej połączyłeś ze sobą pieczęcie i między nimi wytyczałeś cienką, ale długą granicę. Działała ona jak linia, której nie dało się przekroczyć. Wycinałeś część przestrzeni, przez co materia chcąca przedostać się dalej, napotykała nagle przeszkodę nie do przejścia. Brakowało jej ośrodka, w którym mogłaby się przemieszczać. Nie było punktu łączącego ją z tym, co było poza granicą, więc automatycznie zostawała odepchnięta.

— Jestem zaskoczony, że tak dokładnie rozpracowałeś dzieło życia Malcolma. Pracowałem kilka długich miesięcy, żeby przygotować samą teorię, a potem jeszcze musiałem zrealizować to w praktyce, ale wydaje mi się, że było warto... nawet jeśli Emisariusze na zamku mieli mnie za potwora, który każe im żyć w zamknięciu — powiedział, opuszczając głowę. Dłonią badał bliznę, którą miał teraz pod podkoszulkiem, a jego twarz spochmurniała. — Prawdopodobnie większość z nich nie chciała takiego życia. Wiedziałem o tym, a mimo to nie wyraziłem żadnego sprzeciwu, gdy Laisrean poprosił mnie o zamknięcie bram.

— Jeśli któryś z nich uciekłby do miasta bez nadzoru, z pewnością sprawiłby mnóstwo kłopotów. Nie było innego rozwiązania. Musieli być pod kontrolą, póki nie nauczą się korzystać ze swoich zdolności. — Clive oderwał wreszcie wzrok od hermeterium i spojrzał na Willa z uśmiechem. — Uważam, że postąpiłeś słusznie. Magia Ardala została stworzona jedynie po to, żeby zbudować więzienie, z którego nie ma ucieczki. Powstała, aby na zawsze odizolować Wiedźmę od reszty świata. To właśnie jej prawdziwa forma, którą tobie niemalże udało się osiągnąć.

Will umilkł. Myślami wrócił do wspomnienia, które zobaczył w opuszczonym magazynie, gdy został porwany przez Sheelę. Przypomniał sobie młodego Ardala, który w ogromnym lesie, poza czasem i przestrzenią, spędzał czas z Północną Wiedźmą. Jeśli było to miejsce, które Ardal odizolował, to Willowi wciąż wiele brakowało, by zrobić coś podobnego. A mimo to Clive twierdził, że już prawie go osiągnął taki poziom. Zaśmiał się pod nosem. Nadal musiał zrozumieć mnóstwo rzeczy, aby w pełni wykorzystać potencjał Znawcy Lasu.

— Jak w takim razie ma wyglądać moja bariera? — zapytał.

— Chcę, żebyś wyciął nie tylko tę wąską granicę między pieczęciami, ale też wszystko to, co znajdzie się w środku okręgu, który stworzą.

Will otworzył szerzej oczy, nie mogąc uwierzyć w to, co właśnie usłyszał. Przez chwilę nie wiedział nawet co powiedzieć, ale ostatecznie zebrał się w sobie i zdołał jakoś ubrać to w słowa.

— Clive, oszalałeś, prawda? To się nie uda. Gdzie niby mam potem umieścić całe to miejsce, którego się pozbędę? Poza tym, czy to nie stworzy nagle jakiejś czarnej dziury bądź czegoś podobnego? Żeby to zadziałało, pieczęcie muszą być oddalone od siebie przynajmniej o jakieś dziesięć kroków. W dodatku będzie musiało ich być około trzydziestu. Co ja ci zrobię z taką powierzchnią?

— Nic nie musisz robić. Aktywujesz po prostu zaklęcie, a resztą zajmie się otaczająca nas rzeczywistość.

— Przepraszam, że ci to mówię, ale naprawdę oszalałeś. Zaczynasz tracić zmysły od przesiadywania w tej szklarni. Nie potrafię zrobić czegoś takiego. Nikt nie potrafi.

— Wcale nie, Will. To brzmi strasznie tylko w teorii, ale jeśli się dłużej nad tym zastanowić, jest to o wiele prostsze niż to, co zrobiłeś w Tozoren — tłumaczył, żwawo gestykulując dłońmi. — Jeśli zdecydujesz się przenieść przestrzeń, ale jednocześnie będziesz powstrzymywał się przed wyborem miejsca, w jakim chcesz ją umieścić, do granic możliwości wydłużysz ten krótki moment, w którym podczas podróżowania obiekt znajduje się pomiędzy światami.

— Załóżmy przez chwilę, że masz rację. Coś takiego będzie wymagało zniszczenia wszystkich pieczęci umieszczonych na wyjściach. W ten sposób nie będziemy mieli gdzie się udać, więc skończymy uwięzieni w ślepym zaułku. Nie wiem, czy wystarczy mi sił, aby ciągle utrzymywać nas w takim położeniu. Jeśli walka się przeciągnie, mogę stracić przytomność, a nasza bariera zniknie.

— Dlatego będziemy musieli działać szybko. Nie będzie wiele czasu na rozmowę. Priorytetem jest dla nas obezwładnienie Sheeli, a jeśli się nie powiedzie, wtedy przejdziemy do użycia hermeterium.

— Jak na razie rozumiem wszystko poza jedną rzeczą. Co nam da wylądowanie w przejściu Ardala?

— „Wdech pomiędzy życiem a śmiercią" — powiedział Clive. — Właśnie tak nazywana jest ta krótka chwila, gdy używasz pieczęci Znawcy Lasu i jesteś jednocześnie postrzegany przez świat jako żywy i jako martwy. Nieważne, ile czasu spędzisz pomiędzy światami zanim wrócisz, w rzeczywistości mija dokładnie tyle, ile zajmie ci jeden wdech.

— Rozumiem. W ten sposób zminimalizujemy szanse na to, że ktoś nas zobaczy i rozpozna. Nie zdążą zauważyć walki, która rozegra się w środku bariery. Ten pomysł naprawdę jest szalony, ale może się udać.

— Zgadza się. Przez długi czas nieustannie myślałem nad tym, jak z obecną siłą możemy stawić czoła Sheeli. Jeśli rozstawimy barierę, cała bitwa, nieistotne ile będzie trwała naprawdę, w rzeczywistości rozegra się w trakcie jednego wdechu. Sheela nie będzie w stanie sprowadzić ze sobą wszystkich potworów. Ograniczy się tylko do tych, które zdołają wejść do bariery razem z nią. Jej wsparcie nigdy nie zdoła dotrzeć na czas.

— Tak. Chociaż wejście i wyjście do bariery wciąż będzie możliwe, to w jej wnętrzu czas płynie inaczej. To genialne, Clive. Nie sądziłem, że można tej mocy użyć w taki sposób — powiedział Will, wpatrując się w swoją otwartą dłoń z szerokim uśmiechem na ustach. — Miałem ją przez dwa życia, a dopiero teraz zaczynam rozumieć, do czego naprawdę jest zdolna. Nikt z nas nie rozumiał, czym była magia, którą powierzył nam Laisrean... Nikt, poza tobą, Clive.

— Nie... Ja również nie rozumiałem czym była. I wciąż nie rozumiem — Uśmiechnął się ledwo zauważalnie. — Po prostu znałem historię każdej z nich i wiedziałem po co je stworzono. Wydawało mi się, że dzięki temu będę wiedział, jak należy ich używać, ale potem dotarłem na zamek i przekonałem się, jak bardzo byłem w błędzie. Niektóre moce zostały opacznie zrozumiane i nie używa się ich już w ten sam sposób w jaki powinno.

— Czy jest dużo takich mocy?

— Nie mogę powiedzieć — odparł ze spokojem w głosie. Widząc zdezorientowanie na twarzy Willa, postanowił kontynuować. — Nie zawsze to, co opacznie zrozumiano, jest złe. Bywa, że nowe zastosowanie dla starej mocy okazuje się bezpieczniejsze dla nas wszystkich.

Will skinął głową w geście zrozumienia. Nie wiedział ile było takich osób ani kim były, jednak kilkoro Emisariuszy inaczej używało mocy niż powinno. Chociaż miał swoje przypuszczenia, nie chciał wyjawiać ich na głos. Poza tym teraz mieli większe problemy na głowie niż badanie natury Węży.

— Barierę trzeba wcześniej przygotować, Clive. Jak sprawimy, że Sheela znajdzie się dokładnie w tym miejscu, gdzie będziemy chcieli? — zapytał.

— Jak już wspomniałem, wywabię ją. Nie pytaj jak. Pokażę ci, gdy wszystko będzie gotowe. Zrobimy to dziś wieczorem. Do tego czasu wróć do domu i odpocznij. Zadzwonię do ciebie i podam miejsce, w którym się spotkamy.

— Powiadomisz też Leo?

— Nie. Choć mówię to z przykrością, to nie będzie z niego żadnego pożytku. Jeśli dowiedziałby się, co planujemy, zmusiłby nas, żeby go ze sobą zabrać, a ja nie chcę go narażać. Bezpieczniej będzie go w to nie mieszać.

— Rozumiem. W takim razie ode mnie się o niczym nie dowie.

Clive skinął głową z wdzięcznością. To była walka, którą musieli stoczyć samotnie. Którą on musiał stoczyć samotnie, mieszając w to jak najmniej osób.

— Dziękuję — powiedział z uśmiechem na ustach.


***


Leo skończył zbierać swoje rzeczy ze stolika i niedbale zagarną je wszystkie do plecaka. Spojrzał jeszcze ostatni raz na telefon, sprawdzając godzinę, po czym wybiegł z sali, zamknął drzwi i zbiegł po schodach, nie przestając się uśmiechać. Ciągle myślał o projekcie, który dopracowali dzisiaj na zajęciach. Nie mógł się doczekać, by już zobaczyć efekty końcowe. W dodatku przez liczne rozmowy o motywach i świetle w jego głowie pojawiła się całkiem nowa wizja tego, co chciał namalować indywidualnie. Po drodze zamierzał zatrzymać się w pobliskim sklepie, aby kupić farby, które mógł już wykorzystać do poprzednich prac. Gdyby w trakcie malowania okazało się, że czegoś mu brakuje, nigdy by sobie nie wybaczył, że musiał odejść od sztalugi, gdy czuł tak ogromny przypływ weny.

Minął szkolną bramę i już miał wyminąć chłopaka, który zagrodził mu drogę, ale w ostatniej chwili dotarło do niego, kto przed nim stanął. Leo zatrzymał się niechętnie, a wcześniejsze podekscytowanie od razu zniknęło z jego twarzy, zastąpione przez widoczne zdezorientowanie. Rozwarł lekko usta, już mając coś powiedzieć, ale od razu mu przerwano.

— Musisz ze mną gdzieś pójść — powiedział Caim. Stał wyprostowany, pewny siebie, z rękami schowanymi w kieszeniach rozsuniętej kurtki.

To nie było coś, na co Leo mógłby się przygotować. Po raz kolejny Caim zjawiał się przed nim w najmniej spodziewanym momencie, tak jak miało to miejsce w ogrodzie, gdy uratował go przed potworem Sheeli. I po raz kolejny Leo nie mógł zrozumieć, co takiego chodzi mu po głowie.

— Wybacz, nie mam teraz czasu. Zawsze zostawiam wszystko na ostatnią chwilę, więc teraz mam problematyczny okres. Muszę wracać prosto do domu — odparł Leo.

Chociaż po części była to jedynie wymówka, to nie zamierzał zdradzać Caimowi prawdziwego powodu, dla którego nie chciał z nim iść gdziekolwiek. Dla Leo ten człowiek był po prostu zbyt podejrzany. Pojawił się znikąd, od razu poznał tożsamość Willa, odnalazł Clive'a i zdobył wszystkie potrzebne informacje, by się do nich zbliżyć. Jego przeszłość w większości pozostawała zagadką, a motywy działania niewyjaśnione. Mówił, że chce odnaleźć królową Tozoren, która jako jedyna zdołała ukraść Węża. Chciał, by odebrała mu Lorcana, bo bał się jego mocy... jednak Leo w to nie wierzył. Historia o śmierci rodziców Caima, do której nieświadomie doprowadził, mogła zwieść kogoś takiego jak Will czy Clive, ale nie jego. W poprzednim życiu Leo dość często rozmawiał z człowiekiem, którym niegdyś był Caim. Jako Nevin większość dnia spędzał on w królewskiej bibliotece, czytając książki. Odizolował się od ludzi i żył niczym pustelnik, pochłaniając wiedzę na różne tematy. Pod pewnymi względami przypominał Charlesa, z tą jednak różnicą, że jego do nauki nikt nie zmuszał. Wszystko to robił z własnej woli. Pracował ciężko, jednocześnie unikając niepotrzebnych interakcji z mieszkańcami zamku. W wolnych chwilach pisał bardzo długie listy do rodziny. Wydawało się, że moc Szalonego Węża Lorcana w żadnym stopniu na niego nie wpływa. Rzadko kiedy z niej korzystał, a gdy decydował się po nią sięgnąć, bardzo dobrze ją kontrolował.

Nevin był katem. Jednym z najdziwniejszych katów, jakich spotkał Leo. Moc Lorcana zdawała się być stworzona, by pozbawiać ludzi życia, stąd obowiązek egzekwowania kary śmierci spadł właśnie na jego barki. Laisrean, powierzając mu to zadanie, najpewniej chciał sprawdzić, jak wiele jest w stanie udźwignąć psychika tego młodego chłopca. Ci, którzy używali magii Szalonych Węży, byli najbardziej narażeni na oddziaływanie ich mocy. Im więcej jej używali, tym szybciej wyniszczało to ich umysł, ale on... Nevin wydawał się nie mieć z tym najmniejszych kłopotów. I to było w nim dziwne. Jednego dnia potrafił przeprowadzić egzekucję kilku przestępców, a potem wracał do biblioteki i witał wszystkich przechodzących obok z szerokim uśmiechem.

Stary Świat bywał brutalny, pełen przemocy, chorób i niesprawiedliwości. Każdy Emisariusz, co najmniej raz, na własne oczy, widział martwego człowieka, ale nie każdy pozbawił go życia. Właśnie dlatego Leo nie mógł teraz zaufać Caimowi. Wiedział o nim bardzo dużo, wielokrotnie z nim rozmawiał, a mimo to w ogóle go nie rozumiał.

— Naprawdę potrzebuję twojej pomocy — mówił dalej Caim, w ogóle nie zwracając uwagi na niechęć Leo. Położył mu rękę na ramieniu i spojrzał na niego ze zmartwieniem wymalowanym na twarzy. — Proszę cię. Obiecuję, że to nie zajmie zbyt długo.

Leo westchnął, zdejmując z siebie rękę Caima. Nawet jeżeli jego własne obawy nie pozwalały mu zaufać, ostatecznie oboje byli tylko ludźmi, którzy z dnia na dzień dowiedzieli się, że poza światem, który znają i w którym się urodzili, dawno temu istniał jeszcze jeden. Osób, które go pamiętały, przybywało. Po części była to jego wina, bo to on namalował obraz Wiedźmy. To on przebudził wspomnienia Caima, więc był za niego odpowiedzialny. Spojrzał na chłopaka i westchnął raz jeszcze. Z pewnością nie wyniknie z tego nic dobrego, ale mógł go chociaż wysłuchać.

— O co chodzi? — zapytał, a twarz Caima momentalnie rozpromieniała.

— Wiedziałem że można na tobie polegać — odparł. — Przedwczoraj natknąłem się na opuszczony magazyn, w którym mieszkała nienaturalnie duża liczba kruków. Chcąc to bliżej zbadać, dowiedziałem się, że to miejsce jest obecnie laboratorium, w którym pracuje Sheela. Z każdym dniem liczba stworzonych przez nią potworów rośnie, a ona sama robi się coraz bardziej niebezpieczna. Jeśli ją tak zostawimy, wkrótce będzie mogła zaatakować to miasto. Kto wie, co zrobi z jego mieszkańcami? Musimy ją powstrzymać, Leo. I musimy to zrobić teraz. Mam doskonały plan. Wystarczy, że mi zaufasz.

Caim mówił głosem spokojnym i opanowanym. Nie jąkał się i nie zatrzymywał. Słowa, które dobierał, zdawały się nie być przypadkowe. Wyglądało to tak, jakby wielokrotnie zastanawiał się nad tym, co powiedzieć i jak to przedstawić. Jakby przygotowywał się do tej rozmowy i to właśnie z tego powodu zjawił się przed szkolną bramą dopiero dzisiaj. Kryjówkę Sheeli znalazł przedwczoraj, a więc w tym samym dniu, w którym Leo i Clive osobiście spotkali Szaloną Księżniczkę. Od tego czasu nie skontaktował się z nikim innym aż do teraz. Przyszedł właśnie do Leo, którego tożsamości nie znał. Przyszedł do osoby, która jako jedyna była bezbronna, bo wciąż nie przypomniała sobie imienia Węża. Kiedy Leo wreszcie to zrozumiał, atmosfera wokół stała się bardziej napięta.

— Masz rację... — mówił, powoli sięgając do kieszeni po telefon komórkowy. — Pozwól tylko, że zadzwonię do reszty.

— Nie ma czasu! — zawołał Caim, łapiąc chłopaka za nadgarstek.

— Mogę odłożyć chociaż plecak? — zapytał, a na jego twarzy malowało się lekkie przerażenie. — To nie zajmie długo.

Widząc, że Caim nie zamierza go puścić, Leo szarpnął mocniej rękę i spróbował się wyrwać, ale na próżno. Czując, jak na jego nadgarstku coraz mocniej zaciskają się palce, powoli zaczął tracić przytomność. Obraz przed oczami się rozmazywał i wydawało mu się, że wszędzie w powietrzu widzi czarne pióra. Początkowo myślał, że ma do czynienia z krukami Sheeli, ale to nie było to. Te pióra były inne, znacznie mniejsze. To były pióra kosa — magia Lorcana.

Silna presja, którą powodowała żądza mordu Szalonego Węża, niemal od razu spowodowała, że zemdlał. Caim złapał ciało Leo nim upadło na ziemię i spróbował zaciągnąć go za róg, nim ktokolwiek z przechodniów go zauważy. Potrzebował tylko kilku sekund, aby zniknąć z nim niepostrzeżenie, ale gdy już wydawało mu się, że wszystko się udało, plecami uderzył w kogoś, kto stał tuż za nim.

— Co z nim robisz? — zapytał groźnie wyglądający chłopak. Był wysoki, dobrze zbudowany, ubrany w czerwoną skórzaną kurtkę i z włosami przefarbowanymi na czerwono. — To kolega Clive'a, zostaw go.

Caim przeklął w myślach, nim zdecydował się odpowiedzieć. Wyglądało na to, że w jego plan wplątał się ktoś, kogo nie powinno tutaj być. Uśmiechnął się, udając dezorientację i podciągnął nieprzytomnego Leo nieco wyżej, by nie wyślizgnął mu się z rąk.

— Ten ktoś właśnie zemdlał. Uznałem, że potrzebuje pomocy — wyjaśnił. — Czy coś w tym dziwnego, że chcę pomóc nieznajomemu?

— Przed chwilą rozmawialiście i nie wyglądało na to, że jesteście sobie tak całkiem obcy — powiedział, marszcząc gniewnie brwi. — Wynocha. Ja się nim zajmę.

— Widzę, że masz dzisiaj zły humor. Powinieneś się zdrzemnąć. Gdy wstaniesz, będzie po wszystkim. Obiecuję — powiedział, a jego oczy pociemniały. Chłopak przed nim jednak nie stracił przytomności. Wciąż stał na dwóch nogach i wyglądał teraz na jeszcze bardziej zdenerwowanego niż wcześniej.

— Słuchaj no... ostrzegam cię ostatni raz. Jeśli zaraz stąd nie odejdziesz, gorzko tego pożałujesz — warknął, łapiąc go za kołnierz i patrząc mu prosto w oczy. Zdawał się być bardzo przekonujący. Caim mimowolnie puścił Leo, a wtedy chłopak przejął go i posadził na ziemi, opierając go o ścianę.

— Dziwne. Powinieneś zemdleć, ale chyba jesteś zbyt głupi, żeby wyczuć zagrożenie. No nic, i tak straciłem tu zbyt wiele czasu. Teraz nie ma opcji, żebym wydostał się niezauważony, jak wtedy w parku.

Początkowo plan Caima zakładał wykorzystanie aury, którą roztacza wokół siebie każdy Szalony Wąż, by zdezorientować ludzi wokoło. Przechodnie podświadomie odwracaliby wzrok i baliby się chociażby podnieść głowę, żeby spojrzeć w jego stronę, a on w tym czasie szybko by się wycofał z Leo na plecach. Niestety, musiał pojawić się ten chłopak, który wcale strachu nie odczuwał. Bez wahania patrzył mu prosto w oczy, nawet jeżeli Caim uwalniał coraz większe ilości energii. Musiał szybko się go pozbyć. Już miał coś powiedzieć, ale w tym samym momencie zaciśnięta pięść chłopaka uderzyła go prosto w twarz.

— Strasznie mnie denerwujesz — powiedział czerwonowłosy, rozmasowując nadgarstek i wytrzeszczając oczy. Wyglądał jak demon, który właśnie dopadł swoją ofiarę. — Do tego stopnia, że mam ochotę zrobić ci krzywdę.

Caim patrzył na niego zszokowany, rozmasowując policzek. Mało brakowało, żeby ten szaleniec złamał mu szczękę, przez co przyciągnęło to uwagę nieświadomych niczego przechodniów. Od razu zauważyli nieprzytomnego Leo i agresywnego napastnika. W tej sytuacji czerwonowłosy chłopak bez problemu zostałby uznany za winnego i Caim mógłby spokojnie odejść, jednak nie zamierzał rezygnować z Leo. Jeśli zbyt wielu ludzi go widziało, musiał po prostu unieszkodliwić wszystkich.

— Nareszcie możemy być sobą... — powiedział pod nosem, a presja, którą wywoływał jego Wąż, stała się jeszcze silniejsza.

W oddali jakaś kobieta zemdlała. Później kolejna. Ludzie tracili przytomność jedno za drugim, padając bezbronni na placu przed szkołą, a jednak czerwonowłosy chłopak wciąż stał na obu nogach. Rozglądał się dookoła w panice, nie wiedząc, co się dzieje. Po chwili jego spojrzenie zatrzymało się na nad wyraz spokojnym Caimie. Nic nie rozumiał, a jednak bez wahania zdecydował się ponownie uderzyć go w twarz. Tym razem jednak Caim był przygotowany. Uniknął ciosu, ale tylko po to, by zaraz nieoczekiwanie otrzymać kolejny. Czerwonowłosy uderzył go kolanem w brzuch. Caim cofnął się, próbując złapać oddech. Jego kolana się trzęsły. To, co wtedy odczuwał, było bardzo podobne do... strachu. Wtedy dotarło do niego, dlaczego nieznajomy chłopak wytrzymał całą tę presję. Potrzebował czegoś znacznie silniejszego.

— Nareszcie możemy być sobą — powtórzył, zaciskając zęby i odwracając wzrok. — Nareszcie możemy być sobą, powściągliwy Lorcanie, Zwiastunie Nieszczęść.

Po tych słowach stało się coś niespodziewanego. W pobliżu rozległ się huk. Samochody zaczęły uderzać jeden o drugi. Ludzie w promieniu kilkuset metrów równocześnie stracili przytomność... ale czerwonowłosy wciąż stał. Stał i patrzył, jak oczy Caima robią się żółte, a za jego plecami rozpościerają się czarne skrzydła. W powietrzu tańczyły pióra kosa. Kiedy jedno z nich opadło na ziemię, Caim wystrzelił z niewiarygodną prędkością, złapał czerwonowłosego i wbił jego głowę w ścianę.

— Widocznie tylko tak mogę cię zmusić, byś trochę się zdrzemnął — powiedział, otrzepując dłonie z krwi.

Raz jeszcze spojrzał na szkody, które wyrządził, a następnie podniósł z ziemi Leo i razem zniknęli w ciemnościach.  


------Notatka od Autora------

A więc od ostatniego rozdziału minęła wieczność.... Od ostatniego, który ja napisałem, rzecz jasna, bo w końcu niedawno mieliście specjalny kwietniowy rozdział napisany przez Lisa. Wciąż macie okazję go przeczytać do końca miesiąca, a później zostanie on usunięty na jakiś czas. Być może wróci na kolejne Prima Aprilis, a być może już nigdy się nie pojawi. Ciężko mi teraz mówić o tak odległej przyszłości.

Mam nadzieję, że rozdział Wam się spodobał! Starałem się, by był nieco dłuższy niż zazwyczaj, aby w jakiś sposób zrekompensować moją długą nieobecność. Nie będę obiecywać, że postaram się pisać częściej, bo mam dość kłopotliwy okres na uczelni, ale będzie mi niezmiernie miło, jeśli wciąż będziecie wyczekiwać nowych rozdziałów. Już za kilka rozdziałów główna konfrontacja z Sheelą, także... do następnego!

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro