VI - Nie kłamstwa, lecz prawda zabija nadzieję.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

*retrospekcja*

Jak zawsze o tej porze do moich uszu docierał jedynie szum fal, zapach soli niesiony przez podmuchy wiatru znad morza oraz ciche szepty za cieniutką, bambusową ścianą. Słońce sączące się przez lniane, białe zasłony raziło mnie w oczy, co oznaczało, iż był to najwyższy czas dla mnie by wstać i zabrać się do pracy. 

Wysunęłam się z łóżka, starając się nie obudzić jednego z nadal jeszcze śpiących braci po czym przemknęłam do pomieszczenia obok ubrana w lekką białą lnianą koszulę bez rękawów i krótkie spodenki z przewiewnego jasnego materiału. Upadł panujący w tą porę roku był nie do zniesienia i jedynie taki ubiór dawał nam jakąkolwiek ochronę przed żarem lejącym się na nas z nieba. W prowizorycznej kuchni już krzątała się moja przyjaciółka, mieszkająca kilka domków ode mnie. Była ode mnie o wiele lat starsza, jednak nie przeszkadzało nam to w zawiązaniu mocnej więzi i wspólnym spędzaniu czasu, i co najważniejsze we wspieraniu siebie w ciężkich chwilach.

Od jakiegoś czasu to ja znalazłam się w trudnej sytuacji i to ona codziennie przychodziła do mnie do domu by pomóc mi w opiece nad domem i rodziną. Matka została ponownie wezwana do stolicy Halo, na czas nieokreślony, co oznaczało, iż to ja stałam się najstarszą kobietą w domu. Jedyną kobietą w domu. Ojciec pojawiał się w domu jedynie wieczorami, z workiem pełnym ryżu i ryb. Na tym właśnie polegała jego praca. Przed świtem wraz z połową mężczyzn z naszego sektora szedł na pole gdzie uprawiano ryż i inną potrzebną nam na co dzień żywność. Byśmy nie głodowali, zdecydował zatrudnić się także na statkach rybackich. W zamian za ciężką pracę oferowano mu tyle ryb ile udźwignie. Dla niego było to rozwiązaniem idealnym. Codziennie mieliśmy co włożyć do garnka a on nie musiał przesiadywać z nami w domu udając, że wszystko jest w porządku, gdyż nie było. 

Rozłąka z moją matką go zabijała a ostatnie tragiczne wydarzenia, które miały miejsce w moim domu, tylko cały ten stan pogorszyły. Od jakiegoś czasu bowiem, w naszej wiosce panowała epidemia dziwnej i śmiercionośnej gorączki, która atakowała każdego, bez względu na to czy miało się do czynienia z osobami chorymi czy też nie. Ta właśnie zaraza zabrała nam moją siostrzyczkę. Umarła w trakcie 2 dni. Po prostu wróciła pewnego dnia ze szkoły osłabiona i rozgrzana. Na początku uznaliśmy, że to jedynie przemęczenie. W nocy jednak jej stan drastycznie się pogorszył i zanim wezwany lekarz do nas dotarł było już tak naprawdę po wszystkim. Nie mogliśmy jej uratować. Pozwolono nam jedynie być przy niej w ostatnich chwilach jej życia i ulżyć jej w cierpieniu podając napary z ziół, które pozwoliły jej spokojnie przespać najgorsze ataki bólu. Śmierć mojej małej siostry wstrząsnął ojcem do głębi a matkę doprowadził do granic wytrzymałości psychicznej. Od tamtego momentu to ja przejęłam ich obowiązki i stałam się głową rodziny wraz ze starszymi braćmi.

- Proszę, napary gotowe. W zawiniątkach z liści bananowych są maści. Przekaż je rybakom. Czekają już na nie bardzo długo. Powinny pomóc ich pokaleczonym dłoniom. - Lucy podała mi kosz wykonany z trzciny.

- Dziękuję. - powiedziałam. Na prawdę nie wiedziałam jakbym poradziła sobie bez niej. Dzięki jej zdolnościom i wiedzy zielarskiej zarabiałyśmy kilka groszy roznosząc domowe leki ludziom mieszkającym w wiosce. Uśmiechnęła się do mnie łagodnie i wróciła do krojenia drobno ziół o ostrym pieprznym zapachu. Wyszłam na zewnątrz zawiązując długie włosy w kok i spinając je wyrzeźbioną przez ojca drewnianą pałeczką. Słońce mnie oślepiało, ale nie miałam nic przeciwko temu. Lepsze to niż deszcz. Gdy padało, dach w domu przeciekał, gdyż nikt z nas nie potrafił porządnie położyć liści na jego wierzch, tak by woda spływała po nich idealnie na dół. Dodatkowo wilgoć i chłód oznaczały choroby, a na nie nie mogliśmy sobie pozwolić.

Mijałam spokojnym krokiem małe bambusowe domki przykryte z wierzchu zielonymi liśćmi palm i bananowca. Były to bardzo proste budynki, jednak dla nas był wystarczające. Pył i piach pode mną unosił się w powietrze z każdym moim krokiem. Panowała susza. Od tak bardzo dawna nie padało. Idąc przez wioskę raz po raz witałam się z mieszkańcami skinieniem głowy bądź pomachaniem ręką. Wręczałam im maści, napary i leki, przyjmując w zamian małe opłaty dzięki którym jakoś dawaliśmy sobie radę.

Słona bryza zwilżała moją twarz i włosy coraz mocniej, z każdym moim krokiem postawionym coraz bliżej portu i wody. Uwielbiałam to miejsce. Było ono jedynym naszym łącznikiem ze światem, przybijały bowiem do naszego portu wielkie statki z innych sektorów po odbiór uprawianej przez nas żywności, dowożąc nam w zamian tkaniny, materiały oraz potrzebne leki. Przekazałam rybakom zamawianą przez nich maść pozwalając im wciągnąć się w dyskusję na temat połowów pereł. Ich połów zbliżał się nieubłaganie i wiedziałam, chcąc czy nie chcąc, że będę musiała wziąć w nich udział by jakoś zarobić trochę pieniędzy na potrzebne dla mojego rodzeństwa zeszyty i inne przybory do szkoły. 

Praca ta była bardzo niebezpieczna, gdyż wymagała od nas niesamowitej kondycji i oczywiście umiejętności nurkowania na duże głębokości. Wielu młodych ludzi nie przeżywało swoich pierwszych połowów. Czasami było to powodem zbyt wielkiego ciśnienia panującego pod wodą, które odbierało im przytomność, przez co się topili, bądź najzwyczajniej zostawali zaatakowani przez pływające w wodzie drapieżniki. Jedyną pozytywną stroną tej pracy była zapłata. Wyłowione perły były nasze i mogliśmy sprzedać je za jakąkolwiek cenę chcieliśmy, a perły były bardzo drogie. Rybacy nadal rozwodzili się na temat grubości lin i ich znaczenia w nurkowaniu gdy nagle w oddali dostrzegłam ogromne maszty z biało-czarnymi żaglami z symbolem i numerem sektora 2. Jeden ze staruszków siedzących opodal uśmiechnął się do mnie i spojrzał tęsknie na wypatrywany przeze mnie statek.

- A więc to dzisiaj jest dzień skupu broni i narzędzi. - uśmiechnął się bezzębnymi ustami. - Moja wędka i sieci już się nie nadają do połowów. Najwyższy czas. - jego ogorzała od słońca twarz była cała w plamy i pokryta była masą zmarszczek. - Jestem pewien, że i tym razem pojawi się na pokładzie twój przyjaciel. Nie było go tutaj od bardzo dawna. - uśmiechnęłam się do niego i ruszyłam biegiem w głębię portu tupiąc na drewnianych deskach. Statek właśnie cumował. Wyglądałam z nadzieją twarzy przyjaciela i jego złotych włosów zawsze tak pięknie błyszczących w słońcu.

- Misza! Misza! - odszukałam wołającą mnie osobę i uśmiechnęłam się tak szeroko, że aż rozbolała mnie od tego twarz. - Witaj ognistowłosa! - pomachał do mnie radośnie i zwinnie przeskoczył przez wysoką burtę i miękko wylądował na deskach pomostu cumując statek wraz z kilkoma innymi mężczyznami. Gdy tylko skończył podbiegł do mnie w kilku susach i mocno mnie przytulił podnosząc mnie w powietrze i obracając nas kilka razy wokół własnej osi.

- Ahoj, Egon! - zaśmiałam się w gdy ostawił mnie na deski. Jego szmaragdowe oczy błyszczały ze szczęścia.

- Nie ukrywam, że miałem ogromną nadzieję, cię dzisiaj spotkać. Odpływamy już o północy.

- Nie zostajecie na kilka dni? - pokiwał przecząco głową.

- Dwunastka potrzebuje narzędzi. Nie wiem co się tam dzieje, ale od dawna nie zamawiali takiej ilości siekier i pił.

- Szkoda. - powiedziałam smutno.

- Nic się nie przejmuj. Tylko skończę swoją robotę i jestem cały twój. - bratersko poklepał mnie po ramieniu po czym ruszył w stronę mężczyzn wynoszących w skrzyniach towar ze statku. - Znajdę cię jak tylko będę wolny! - zawołał i przyjął ogromną skrzynię od jednego z mężczyzn w swoje umięśnione, opalone ramiona. Wydawała się dla niego nic nie ważyć choć wiedziałam, że nie było to prawdą. Praca jaką wykonywał była ciężka. Pomachałam mu na pożegnanie, po czym udałam się na plażę w poszukiwaniu pozostałości owoców morza po dzisiejszych połowach. 

Tego dnia nie udało mi się znaleźć wiele pożywienia, jednak kilka małż było czymś lepszym niż nic. Gdy dotarłam do krańca plaży, obwiązałam swoją torbę liną i przypięłam ją sobie do pleców. Szybko zaczęłam wspinać się po skałach w górę. Gdybym została na tym przyłapana czekałaby mnie chłosta. Strażnicy często przepływali tą zatoką na swoich motorówkach. Wspięłam się na ostatni kamień i stanęłam na szczycie wysokiego klifu, którego koniec stanowiła półka skalna z której bardzo często skakali młodzi, rządni przygód i wrażeń ludzie. I mi się zdarzało skoczyć, choć było to bardzo niebezpieczne. Gdy spojrzało się w dół z urwiska widziało się, że woda jest płytka, jednak na jej dnie znajdowały się głębokie tunele podwodne. Sztuka polegała na tym by idealnie w nie trafić. Gdy się to udało, nie tylko uniknęło się śmierci, lecz także miało się możliwość popłynięcia tunelem do podwodnej jaskini, w której można było ukryć się przed strażą i patrolem. Wielu sporadycznych rebeliantów ratowało sobie w ten sposób życie, o ile udało im się wskoczyć do dziury.

- Misza padnij! - zza moich pleców doszedł do mnie szept. Bez zastanowienia zrobiłam co mi polecono. W oddali usłyszałam szum motorówki i rozchlapywanej wokół wody. O mały włos. Na dłuższy czas miałam dość kar. Już kilkakrotnie miałam nieprzyjemność odbyć karę ciężkiej pracy bądź kary cielesnej. Gdy tylko szum silnika ustał obróciłam głowę w bok i ujrzałam twarz przyjaciółki i przyjaciela spoglądających na mnie zza krzaków. Wyszli z nich pośpiesznie i pomogli mi wstać.

- Było blisko. - sapnęła brunetka o kręconych włosach. - Tym razem nie skończyłoby się tylko na chłoście. Ostatnio zaostrzyli kary. - pociągnęła mnie w stronę krzaków. Za nimi znajdowała się skała na której siadaliśmy i gotowaliśmy, pozostając w ukryciu. Przy skale siedziała już spora grupka, która co rusz dorzucała coś do garnka, bądź opiekała coś na patykach nad ogniem. Gdy tylko się do nich zbliżyłam jedna ze znajomych podała mi opiekane mięso i miskę zupy. Podziękowałam jej i spałaszowałam jedzenie w zawrotnym tempie. Sama zaś dorzuciłam do zupy oczyszczone owoce morza i podzieliłam się z przyjaciółmi znalezionymi na plaży owocami.

- O co chodzi z tym zaostrzeniem kar? - spytałam kolegę siedzącego naprzeciwko mnie.

- Z tego co słyszałem coraz częściej dochodzi do aktów nieposłuszeństwa, przez co zwiększyli kary by nas odstraszyć.

- To jeden stek bzdur.- powiedziała inna dziewczyna. - Słyszałam dzisiaj w porcie, że w stolicy dzieje się coś złego i przez co zwiększono nadzór. Boją się rebelii.

- Ale co takiego się dzieje co mogłoby wywołać rebelię? - spytałam zaciekawiona.

- Nie licząc tego, że jesteśmy traktowani jak niewolnicy? I jesteśmy zamknięci w sektorach niczym zwierzęta w klatkach? - spytał jeden z mężczyzn przy ognisku.

- Tak. Poza tym.

- Wysłano kilku mutantów na misję. Ponoć się nie powiodła i doszło do zamieszek. - wszyscy spojrzeliśmy w osłupieniu na jednego z kolegów mieszających w jednym z garnuszków.

- Skąd to wiesz?

- Gdy pracuje się w porcie nie trudno o wychwycenie takiej informacji.

- Na czym polegała na misja? - spytał ktoś z zebranych. Po moich plecach pociekł lodowaty pot. Pomyślałam automatycznie o mojej matce. A co jeśli ona brała udział w tej misji i o to ona zawiodła?

- Ponoć pomagali w ataku na inny naród. - zamieniliśmy się w słuch. - Prezydent wydał dekret o stanie wojny i mutanty miały poprowadzić atak. Coś się nie udało i polegliśmy w bitwie.

- Ale po co wszczynać wojnę z innymi narodami? - spytałam wstrząśnięta. - Ledwo dajemy sobie radę z wyżywieniem i przeżyciem w tym kraju a oni atakują kolejny? Jaki ma to sens? Nie stać nas na to.

- Bo tutaj chodzi o coś więcej niż tylko zagarnięcie nowego lądu. Tutaj chodzi o moc.

- Moc? - ktoś z zebranych powtórzył słowo niczym echo.

-Tak. Jest tam jakiś mutant o którego walczą.

- Jaką on do cholery ma moc, że narażają nasze życia z jego powodu.

- Przywraca zmarłych do życia. - powiedział mój brat, który nagle wyłonił się zza krzaków. Jego opalona, pokryta ciemnym zarostem twarz była poważna. Wszystkich nas zatkało.

- Masz na myśli wskrzeszanie ich? - spytałam niepewnie. Pokiwał głową twierdzącą.

- Jasna cholera. - wymsknęło się komuś. - O jasna cholera. - wszyscy siedzieliśmy przez chwilę w ciszy.

- Wiadomo co się nie udało w tym ataku? - ktoś spytał niepewnie patrząc na mojego starszego brata.

- Tak. - czekaliśmy z napięciem. Przełknął łyk zupy i spojrzał na nas. - Mutanci się zbuntowali. Nie chcieli walczyć przeciwko innym mutantom. Nie chcieli zabijać niewinnych ludzi.

- I co było dalej? Co się stało później? - spytałam patrząc mu w oczy. Unikał mojego kontaktu wzrokowego. Coś było nie tak. - Co było później Gaspar?! - wstałam i ruszyłam w jego stronę. Już chyba wtedy wiedziałam co usłyszę.

- Zabito ich. Zabito ich wszystkich. - zmroziło mnie.

- Co? - spytałam jakby nie do końca rozumiejąc.

- Rozstrzelano ich na egzekucji Miszo. Nasza matka została wczoraj stracona. - nogi się pode mną ugięły. Przycisnęłam dłonie do ust by zdusić w sobie szloch.

------------

All the love! S.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro