Most donikąd

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

W drodze na wschód, (raczej) lipiec 1646

Drogi Panie Ojcze!

Mam nadzieję, że ten list zastanie Was w lepszym stanie zdrowia niż poprzedni. Nie chciałabym, aby Wasze cierpienia dobiegły końca przedwcześnie. Nie macie pojęcia, jak bardzo żałuję, iż nie mogę widzieć na własne oczy agonii mojego najmilszego papy. Myślami jestem jednak bez przerwy tuż obok — niemal słyszę Wasz świszczący oddech w rzężeniu wyczerpanego całodniowym galopem konia. Czasami przypominam też sobie o Was, gdy zaskrzypi wóz Javiera. Kawał starego próchna, na dodatek ledwo się toczy, podobnie jak Wy. Za jakiś czas porzucimy go w lesie i tym samym skażemy na wieczne zapomnienie, bo tylko nas spowalnia, a gwardia królewska dyszy nam w kark. Monarcha jest święcie przekonany, że to przez moją zdradę stracił Portugalię.

Na pewno zadajecie sobie pytanie, kim do diabła jest Javier. Sama do końca nie jestem pewna, ale kilka tygodni temu opowiedział mi niezwykle barwną historię w karczmie, a ja postanowiłam zabrać go ze sobą. Była to doprawdy nie najgłupsza bajka, udało mi się bowiem przekonać mojego nowego towarzysza niedoli, że w nią wierzę, już gdzieś między trzecim a czwartym piwem. W podzięce on również wspiął się na wyżyny aktorstwa i ani razu nie wywrócił oczami, kiedy w przejęciu zdawałam mu relację z moich rzekomo prawdziwych kolei losu.

Nie pamiętam już dokładnie, co takiego nawymyślałam na swój temat. I Wy byście nie pamiętali, gdybyście dla każdego człowieka mieli osobną opowieść. Nie rozumiem, jak można mówić wszystkim to samo. Ludzie zostali ulepieni z gliny, ale nie wszyscy z jednej. Jakim sposobem dostać od nich to, czego się pragnie, jeżeli nie szyje się im historii na miarę, niby zdolny krawiec? Czyż świat nie jest niczym więcej niż olbrzymią maskaradą, na którą prowadzi się nas z przymusu? Jeżeli tak, czynię słusznie, przezornie zmieniając maskę, nim udam się w ramiona następnego tancerza. Któż mi zagwarantuje, że ta poprzednia zdoła równie skutecznie zwieść jego zmysły?

Nie urodziłam się jednak wczoraj, jestem więc świadoma tego, że wszystko po tej stronie Styksu działa w dwie strony, choćby dla zwykłej równowagi w przyrodzie. Señor Herrera, bo takim właśnie nazwiskiem przedstawił mi się Javier, także przymierzał liczne maski w odbiciu moich oczu. Przez pierwsze pół godziny podawał się za pana na włościach, uciekającego przez zakazane uczucie do dziedziczki jakiegoś rodu zwaśnionego z jego własną familią. Nie uwierzyłam w tę żałosną interpretację „Romea i Julii", ale na wszelki wypadek ukradłam mu sakiewkę, gdyby okazało się, że oto stał przede mną najgłupszy Jaśnie Pan, jakiego wydało królestwo. Oczywiście nie miał przy sobie nic ponad jedną czwartą reala, srebrny pierścień o niezbyt dużej wartości oraz przyzwoicie wyglądającą broszkę. Też mi wielki grand Hiszpanii!

Pożegnaliśmy się z fałszywą wylewnością i każde z nas pojechało w swoją stronę tylko po to, by chwilę później udać się w popłochu z powrotem do karczmy. Javier zorientował się, że brakuje mu paru błyskotek, ja zaś zdałam sobie sprawę, że i moje kieszenie stały się jakieś lżejsze. Kanciarza nie okantujesz, ot co!

Wymieniliśmy się łupami, wróciliśmy do gospody, by opowiedzieć sobie kilka nowych kłamstw, po czym wyruszyliśmy wspólnie w dalszą podróż. Cóż, wiedziałam już wtedy, iż señor Herrera mógłby być równie dobrze zwykłym mordercą, bo złodziejem okazał się przednim, ale postanowiłam zaufać instynktowi. Jeżeli nie podejmujemy ryzyka, kroczymy przez życie samotnie, a co to za przyjemność uczestniczyć w jednoosobowej maskaradzie? Takim oto sposobem uciekamy razem od tygodni. Ostatnio może nawet trochę bardziej niż zwykle.

Trudno jest samej spać pod gołym niebem, kiedy strach przed dzikimi zwierzętami i paskudnymi typami nie pozwala zamknąć oczu. Udaję więc, że wierzę w każde jego słowo, byleby tylko był mi towarzyszem. Dzięki Wam, Panie Ojcze, odgrywanie ról przychodzi mi wyjątkowo łatwo. To Wy zrobiliście ze mnie w końcu prawdziwą aktorkę, wypychając mnie na scenę niemal prosto z koszyka, w którym podrzucono mnie pod Wasze drzwi.

Czasami zastanawiam się, ile takich Maríi Calderón przewinęło się nam przez ganek i co stało się z tymi, które nie nadawały się do teatru. Zmarły z zimna, głodu lub beznadziei? Jak to dobrze, że ja potrafiłam przekonać Was do moich talentów już jako niemowlę. Żeby przetrwać, trzeba czasem umieć obiecać bez słów, iż jest się przyszłą madrycką kurwą z potencjałem.

Z każdą mijaną po drodze wsią staję się coraz bardziej sentymentalna i skłonna do rozważań nad przeszłością. Maluje się ona w czarnych barwach, podobnie jak moja przestrzelona na wylot ręka, ale przyszłość zdaje się jeszcze gorsza. Nie zdołam dotrzeć wystarczająco daleko na wschód, rany nie zabliźnią mi się dostatecznie, nie zaśmieję się prosto w twarz wrogom w ostatnim akcie spektaklu. A co w tym wszystkim najgorsze: nigdy nie będę już naprawdę aktorką. Teraz pragnę zatem przez chwilę popatrzeć w niebo, pozdrowić rozsiane na nim gwiazdy i nabrać pewności, że kiedyś sama byłam jedną z nich, rozświetlającą najczarniejsze madryckie noce. Gwiazdy też przecież gasną, a na ich miejsce zapalają się nowe.

Mimo wszystko los musiał bardzo mnie sobie umiłować, skoro przygotował mi tak wiele barwnych ról. Grałam porzucone dziecko, naiwną, nieskażoną złem dziewczynkę oraz przyszłego artystycznego geniusza, który zamierzał spłacić swój dług i oskubać Was co do ćwiartki reala. Grałam śpiewaczkę, tancerkę, poetkę, pisarkę, kurtyzanę. I na harfie grałam, przeciągając każdą strunę tylko po to, by usłyszeć, jak pęka albo jak Wy pękacie. Nosiłam maskę kochanki, matki, nałożnicy króla, niepewnej powierzycielki największych sekretów, siostry zakonnej, żony. Kolejność alfabetyczna. Po cóż bawić się w chronologię, kiedy te wszystkie sztucznie wykreowane persony nie mają żadnej wartości? Wy jedni wiecie, Panie Ojcze, że sobą bywałam tylko na scenie. To dlatego wyjęliście mnie kiedyś z koszyka i uczyniliście swoją wychowanką.

Nim opuściłam mój rodzinny teatr (wszak ciężko nazwać go domem), wyrwałam sobie na pamiątkę kilka kart z księgi rachunkowej, aby wzbogacić ucieczkę o element tragikomedii. Miejscowi chyba mi nie wierzą, gdy tłumaczę, że spis przychodów i wydatków może być przyczyną mojego spazmatycznego śmiechu — zresztą ludzie nigdy nie dają wiary, kiedy wyjawiam im całą prawdę, za to największe łgarstwa łykają bez cienia podejrzliwości. Ale jak tu się nie zaśmiać na widok każdej kromki chleba pieczołowicie odnotowanej jako kolejna kropla w morzu długów pięciolatki? Do dziś czuję głód tamtych lat panoszący się bezczelnie po moim żołądku. Głód, na który sama skazywałam się ze strachu, że jeśli zjem więcej, nigdy nie spłacę Pana Ojca. Czyż to nie właśnie głód był moim nauczycielem matematyki, objaśniającym spokojnym tonem, ile w przyszłości trzeba będzie dostać ról i ilu zabawić panów za określoną porcję jedzenia? Na szczęście mała María Calderón z księgi rachunkowej na dole piątej strony miała zawsze dodane pół reala za całkiem ładny kosz. Tym samym wyprzedzała swoje towarzyszki, które podrzucono w jakichś starych szmatach. Dlatego też czuła się lepsza niż inni. I być może to poczucie wyższości uratowało jej życie.

Od czasu do czasu spoglądam na moją lewą rękę, chcąc się upewnić, że cieknąca z niej ropa nie spływa na pergamin. Rana wygląda doprawdy paskudnie, swoją brzydotą przypomina mi nawet naszą drogą Eloise. Obrzydliwa dziewczyna, do końca życia nie zapomnę, jak naumyślnie oblała atramentem kostiumy do „Don Juana", zrzuciła na mnie całą winę i z inkwizytorskim uśmiechem dopisała przy moim imieniu kilkadziesiąt realów długu. Te przeklęte jedwabie były warte więcej niż ja, o czym nie omieszkaliście mi niewerbalnie przypomnieć kijem. Teraz, kiedy wszystko już bezpowrotnie przepadło, możemy chyba przestać przed sobą ukrywać, jak było naprawdę. Wy, Panie Ojcze, również doskonale widzieliście, kto nie domył atramentu z dłoni. Ale to Eloise zarabiała wówczas pieniądze i nie wypadało jej bić, a ktoś musiał mimo wszystko ponieść odpowiedzialność. Dobrze się jednak stało — gdyby nie nazbierało się we mnie tyle nienawiści, nigdy nie zajaśniałabym nad Madrytem. Wpasowałabym się posłusznie w rząd innych gwiazd, które nie grają głównych ról i nie sypiają z królem.

Przez prawie dwadzieścia lat szukałam odpowiednich słów, by opisać moją relację z władcą Hiszpanii. Znalazłam je dopiero dzisiejszej nocy, kiedy to rozbiliśmy się z Javierem nieopodal dziurawego mostu odcinającego naszą jedyną pewną drogę na wschód. Uczucie nagłej utraty gruntu pod nogami wydało mi się dziwnie znajome. Gdy spogląda się w dół, widać bezkresną przepaść. Nic dziwnego, jeśli wspięło się tak wysoko po szczeblach hierarchii. Za plecami zostawia się demony przeszłości, które pchają nas wiecznie do przodu w nieskończoną pogoń po więcej. Skoro wystartowało się już w tym wyścigu, nie ma sposobu na zatrzymanie spłoszonego rydwanu losu. Cel jest przecież tuż-tuż, widać go na drugim końcu mostu. Dlaczego nikt nie mówi nam tylko, że nigdy nie dokończono budowy, a most prowadzi donikąd? A może to my udajemy, że nie ma w nim żadnej dziury, bo aktorstwo tak bardzo weszło nam w krew? Tak oto sprawy mają się teraz i tak też zawsze miały się z królem.

Przeczucie kazało mi wziąć tej nocy pierwszą wartę. Gdy Javier zasnął, nogi same poniosły mnie ku przepaści. A potem nagle uświadomiłam sobie, że przeszłość nigdy nie jest za daleko. Że nie tylko zachodzi nas od tyłu, ale też kroczy kilka kroków przed nami i wysadza wszystkie drogi, którymi chciałoby się od niej uciec. Jego Wysokość wie, gdzie jesteśmy. Nie ma już więc dla mnie wschodu i zachodu. Są tylko mosty, które kiedyś chroniły od upadku, a teraz zupełnie przypadkiem wylatują w powietrze, zostawiając za sobą resztki ładunków wybuchowych. Spod gruzów uśmiechają się zaś teatralne maski. Mojemu dawnemu kochankowi musiało bardzo zależeć, bym nie przypisała tego dzieła zniszczenia komukolwiek innemu.

Nie powiedziałam Javierowi, że nasz koniec jest bliski. Zrzuciłam maski w przepaść, ale zostawiłam na twarzy te, które zwykłam nosić każdego dnia. Będę ich potrzebować, by okłamywać go do ostatniej minuty, iż nie miałam pojęcia, kto i dlaczego wysadził ten przeklęty most. Gdybym go ostrzegła, opuściłby mnie, a ja boję się umrzeć sama. Chciałabym zrobić z mojej śmierci piękny, dramatyczny spektakl — potrzeba mi więc rozpaczliwie publiczności. Nada się każdy, nawet człowiek o, jak podejrzewam, wielu imionach i żadnej oficjalnej przeszłości. Zaprawdę aktorzy są bardzo samotni. Spójrzcie tylko na mnie. Jedyną osobą, do której mogę napisać ostatni list, jesteście Wy. Mój przyszywany Pan Ojciec, gotowy pozwolić mi zdechnąć, jeśli nie okazałabym się ulubienicą Madrytu.

Początkowo pragnęłam oddać dług i wyjechać, ale im dłużej przebywałam w Waszym domu, tym trudniej było mi nikogo nie grać. Jakże miałabym na zawsze zejść ze sceny, kiedy całe życie spędziłam w teatrze? Odkąd byłam małą dziewczynką, patrzyłam, jak aktorki kończyły spektakl, zakładały na twarze niewidzialne maski i wcielały się w role. Kilka zalotnych, nieszczerych uśmiechów, parę tajemniczych, nic nieznaczących słówek — to wystarczało, by nagle mili panowie z widowni dali im wszystko, czego chciały. Cóż za kusząca wizja dla kogoś, kto nigdy nie miał na własność ani kromki chleba.

Gdy zarobiłam swoje pierwsze pieniądze, wrzuciłam je do studni na szczęście. Los dał mi w podzięce poczciwego księcia Medina de las Torres, w którym zapewne bym się kochała, jeśli miałabym jakieś duchowe wcielenie zdolne do miłości. Wiedziałam jednak, że prędzej czy później Fortuna zatoczy koło jak te złote monety turlające się ku szczelinie. I nie myliłam się — wkrótce po tym zesłała dla mnie króla, którego nie byłabym zdolna pokochać nawet jako nieskończone źródło całego uczucia na świecie. Felipe wtargnął na moją maskaradę bez zaproszenia i kazał mi porzucić teatr, by mieć mnie tylko dla siebie.

Nigdy więcej nie postawiłam więc stopy w Corral de la Cruz, lecz to dopiero wtedy zaczęłam swoją wielką aktorską karierę. Nie mając przerw na bycie sobą na scenie, grałam każdego dnia, na jawie i we śnie. Kimże nie byłam przez te burzliwe miesiące, Panie Ojcze! Najfałszywiej wdzięczną kochanką, skandalem, pseudorywalką królowej, trzepoczącą na wietrze powierniczką największych tajemnic. Doprawdy piękną udało mi się zbudować wówczas iluzję — jeden mocniejszy podmuch wiatru i już chorągiewka się obróciła, nie było romansu, nie było skandalu, a wszelkie tajemnice zaczęły rozprzestrzeniać się jak pożar. Co dzieje się w ciemności, wychodzi w świetle dnia albo ognia, którym pali się za sobą mosty. Dlatego też ptaszki wyćwierkały Portugalczykom wojenne libretto Hiszpanów, król wydarł mnie siłą klasztorowi, przestrzelił mi w odwecie na wylot rękę, teraz zaś pewnie udaje, że to ona zgniła bardziej od niego. Przednia komedia, najlepsza, w jakiej dotychczas wystąpiłam!

Czego spodziewa się szalony mężczyzna uprowadzający kapłankę ze świątyni, jeśli nie zemsty z rąk czczonego przez nią przedmiotu? Całe życie byłam wierną sługą sztuki. Rolą aktorek nie jest nikogo kochać. W teatrze sprzedajemy nie swoje ciała, lecz dusze, cząsteczkę po cząsteczce, aż zostajemy jej całkowicie pozbawione. Z każdą kolejną rolą stopniowo zagłuszamy nasz wewnętrzny głos. Przekrzykujemy go śpiewem. Uciekamy przed nim tanecznym krokiem. Pozwalamy mu milknąć wśród szeleszczących jedwabiów, trzepoczących wachlarzy i stukotu obcasów po drewnianych deskach wielkiej sceny świata. Prawdziwa aktorka nie ma marzeń, pragnień, nadziei. Jest tylko płótnem, na którym maluje się coraz to nowe postacie. Nosi wiele masek, choć żadna z nich nie jest nią. Gdyby je kiedyś zdjęła, gdyby pozwoliła im spaść z hukiem, zobaczyłaby jedynie przerażającą pustkę.

Pomimo przeszywającego bólu oraz skradającego się widma śmierci, kreślę słowa na pergaminie pewną ręką, z dumnie podniesioną głową i ognistymi iskrami w oczach. Ten list prawdopodobnie nigdy do Was nie dotrze, nie zostanie nawet wysłany, ale z całą pewnością znajdzie sobie odbiorcę w tym, kto wygrzebie go z moich zwłok. A potem trafi w ręce króla i na tym polegać będzie jego siła. Tylko wyobraźcie sobie, Panie Ojcze, tę jego habsburską gębę, gdy dowie się, że gonił pół kraju za samozwańczą zdrajczynią, która tak naprawdę nie pisnęła ani słówka wrogom. Że nabrał się na moje aktorskie sztuczki i wziął udział w wyreżyserowanym przeze mnie przedstawieniu. Że stracił Portugalię przez własną nieudolność i bynajmniej nie może za to winić nikogo poza sobą samym. Na tym właśnie polega pustka: nie ma już kolejnej roli, w którą można by się wcielić. Braknie nam ludzi gotowych odpowiedzieć za nasze porażki. Materia się wyczerpuje. Zostajemy sami.

Znając moje zdolności do fantazjowania, zapewne kiełkuje w Was ziarno wątpliwości, czy opowiedziana Wam właśnie historia jest prawdziwa. Równie dobrze mogę przecież pisać ten list na statku zmierzającym do Nowego Świata, aby zmylić pościg. Albo na końskim grzbiecie, krążąc wśród rudych kanionów i bezkresnych stepów Ameryki u boku grupy rozbójników. W zasadzie to dlaczego nie? Chyba zostało mi jeszcze coś z aktorki — tylko ja jedna wiem na pewno, kiedy mój spektakl się kończy, a kiedy płynnie przeradza się w kolejny.

María Inés Calderón 

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro