11.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

   Zamarłam, słysząc głosy, dobiegające z przejścia, którym przybyłyśmy wraz z Jui do tej komnaty. Ona również nastawiła uszu, choć nie było to konieczne — dźwięki mowy ludzkiej stanowczo przewyższały już swą głośnością kapanie wody i cichy szloch Aragorna. 

   Moja rudowłosa towarzyszka zareagowała jako pierwsza. Wstała i z gracją kozicy górskiej przeskoczyła nierówności kamiennej posadzki. Pociągnąwszy mnie za rękę, schowała się za jednym z olbrzymich stalagnatów. Przywarłyśmy plecami do zimnej powierzchni, pokrytej cienką warstewką minerałów i krystalicznie czystej, lodowatej wody. 

   — Ciemność — szepnęłam, by ukryć ślady naszego przebywania tu przed niespodziewanymi gośćmi. Nie wiedziałyśmy wtedy jeszcze, czy mamy do czynienia z przyjaciółmi, czy może zabłąkanym oddziałem Zmiennokształtnych, który miał przybyć królowi z odsieczą. Szybko jednak w przewężeniu jaskini, prowadzącym do wyjścia, ukazała się kula światła, bez wątpienia uzyskana przy pomocy odpowiedniego Słowa.

   — Panie! — wykrzyknęła Jui, padając na kolana, nim ja pod światło zdążyłam rozpoznać choćby kształty postaci. Dopiero po chwili, oszołomiona i oślepiona, zdołałam rozpoznać króla Madura. Ukłoniłam mu się, zbyt zmęczona ostatnimi wydarzeniami i walką, by zdobyć się na nieco bardziej zaawansowane formy okazywania szacunku.

   Monarcha przywitał się z nami skinieniem głowy, jednak i on nie przywiązywał w tamtej chwili wagi do dworskich obyczajów. Znacznie bardziej interesowały go martwe ciała Bestii. Stąpał żwawo, zwinnie, a z jego postawy biła jakaś niezłomna siła. Kłóciło się to nieco z moim wyobrażeniem o nim, gdyż, poznawszy go tylko przelotem, zakodowałam go w głowie nie wiedzieć czemu jako siedzącego na tronie, zniedołężniałego staruszka. Tymczasem miałam przed sobą mężczyznę w zaawansowanym wieku co prawda, ale przy tym zachowującego niezwykłą formę fizyczną.

   Uklęknął wreszcie przy ciele Varulva. Przyglądał mu się długo, jak gdyby chcąc upewnić się, że to nie sen, że przywódca zabójców jego rodziny naprawdę wyzionął ducha. Jeden z jego strażników nachylił się, by splunąć na truchło, jednak władca powstrzymał go surowym gestem ręki, jak gdyby chciał mimo wszystko zachować szacunek do przeciwnika.

   Wstał, a ja w świetle skrzącym się wciąż nad jego głową dostrzegłam, że głębokimi bruzdami, wyrzeźbionymi przez czas i zmartwienia w jego twarzy, spływają łzy. A jednak Madur się uśmiechał, kiedy podszedł do mnie i spojrzał mi w oczy.

   — Córo Ragura. Zoio — zwrócił się do mnie oficjalnie, a jego władczy głos odbijał się echem od ścian jaskini. Zarumieniłam się, dostrzegając, że oczy wszystkich w niej zgromadzonych zwrócone były na nas. — Pozbawiłaś życia ostatniego władcę Zmiennokształtnych, Varulva VIII i zakończyłaś tym samym wojnę między moim ludem a Bestiami. Lud Favngardu jest ci wdzięczny.

   Nie wiedziałam, co powiedzieć, czując, że policzki płoną mi coraz mocniej. Skinęłam tylko głową i zapytałam o coś, co interesowało mnie wtedy znacznie bardziej, niż koniec wojny, której tak naprawdę nie zdążyłam zaznać.

   — Co z księciem Gabrielem? 

   Grymas, który przemknął przez jego twarz, oznajmił mi, że władca nie miał dobrych wieści.

   — Miecz, którym go zaatakowano, był zatruty, więc Słowa lecznicze nie działają — zniżył głos do szeptu tak, że tylko ja i Jui mogłyśmy go usłyszeć. — Bea uśpiła go tylko, by tak nie cierpiał, i stara się teraz utrzymać go przy życiu.

   Jui przytuliła mnie i uświadomiłam sobie dopiero wtedy, że zaczęłam płakać. Ze strachu, niepewności, ale i ulgi, że udało mu się przeżyć podróż do zamku. Rozpacz mieszała się z nadzieją. Wszystkie emocje schodziły ze mnie i pojawiała się ulga, że to już koniec, z drugiej jednak strony spadający poziom adrenaliny sprawił, że poczułam olbrzymie zmęczenie. Nie mogłam się uspokoić, nawet gdy jeden ze Słowowładnych wziął mnie pod ramię i poprowadził ku wyjściu z groty.

  Słońce, odbijając się od wydeptanego śniegu oślepiło moje nieprzyzwyczajone do ostrego światła oczy. Zachwiałam się i dopiero po kilkukrotnym zamruganiu złapałam ostrość widzenia. 

   Teren przed jaskinią wyglądał jak pole bitwy. Bardzo specyficzne, gdyż nie było ani krwi, ani broni, a jedyną pozostałością toczącej się niedawno walki pozostawały trupy Bestii. Zresztą i ten ślad po zakończonej wojnie miał zaraz zniknąć, gdyż kilku strażników z gwardii monarszej pracowało pilnie nad jego uprzątnięciem. Gdyby równie łatwo i szybko znikały ślady w psychice mieszkańców Favngardu, osieroconych przez poległych bliskich.

   — Właśnie mieli wejść do środka, kiedy nadeszliśmy — wyjaśnił prowadzący mnie wciąż mężczyzna, a ja poczułam zimny dreszcz, przebiegający po plecach. W samą porę nadszedł król ze swoim oddziałem, nigdy nie poradziłybyśmy sobie z Jui we dwie z taką watahą Zmiennokształtnych. Zanotowałam w głowie, by podziękować młodemu wojownikowi, którego imienia nawet nie pamiętałam — za to, że bezpiecznie dostarczył Gabriela do miasta, a przede wszystkim za to, że rychło wezwał pomoc. 

   — Szczęście się do nas uśmiechnęło — wymruczałam pod nosem i wsiadłam na konia. Towarzyszący mi Słowowładny uczynił to samo.

   Nawet nie wiem, kiedy dojechaliśmy do Linnake, musiałam się zdrzemnąć. Obudziłam się dopiero, słysząc głos poczciwej Bei.

   — Pani, wszystko w porządku? Słyszysz mnie?

   — Tak... Tylko jestem tak potwornie zmęczona — odparłam, z trudem otwierając oczy. Pomogła mi zsiąść z konia i wzięła mnie pod ramię. 

   — To nic, zaraz odpoczniesz, pani. Tylko opatrzymy rany.

   Rzeczywiście, przypomniałam sobie o skaleczeniach, pokrywających moje ciało po szaleńczym maratonie przez roślinność Favngardu. Dałam się zaprowadzić do lazaretu, gdzie, ignorując moje posykiwanie z bólu, medyczka oczyściła zadrapania i posmarowała je jakimś wyciągiem z ziół.

   — Czy ja — zawahałam się — mogłabym być blisko Gabriela?

   Przystanęła wpół roku, a na samo imię księcia przez jej twarz przebiegł cień. Skinęła jednak głową na zgodę i zaprowadziła mnie do sali, w której leżał. Posłała dla mnie łóżko, podczas gdy ja powstrzymywałam łzy, patrząc na mężczyznę bladego jak trup, zalanego potem i targanego dreszczami od wysokiej gorączki.

   — Nie potrafię nic zrobić. Mogę tylko spróbować podtrzymywać go przy życiu, by sam zwalczył zakażenie — wyjaśniła cicho. — Nawet nie wiem, co to za trucizna.

   — Jest silny — szepnęłam. — To najsilniejszy mężczyzna, jakiego znam, musi dać sobie radę. Nieprawdaż, Gabrielu? — zwróciłam się do niego, mając nadzieję, że mnie słyszał. — Nie możesz i ty mnie zostawić. Ja zrobiłam, ile mogłam, wojna skończona, teraz ty musisz walczyć.

   Zachwiałam się znów na nogach, więc Bea pomogła mi się położyć. Wyciągnęłam rękę w kierunku nieprzytomnego księcia, ścisnęłam jego palce i tak zasnęłam.

   Następnego dnia, gdy już zdążyłam ubrać się i zjeść przygotowany przez Beę posiłek, do lazaretu przyszedł sam Madur. Postanowiłam wyjść, pozostawiając go sam na sam z synem, gdyż sądziłam, że to do niego przyszedł, lecz starzec powstrzymał mnie gestem ręki.

   — Jui opowiedziała mi wszystko. Gdyby nie ty, sprawy przybrałyby zupełnie inny obrót. Mój syn by nie żył, a my dalej tkwilibyśmy w tym samym punkcie, z wciąż rosnącą liczbą ofiar.

   Zarumieniłam się, przypominając sobie swoją niechlubną ucieczkę. Wciąż było mi wstyd, choć miałam świadomość, że być może to posunięcie zaważyło na całym obrocie spraw.

   — Jeżeli chcesz, otworzymy dla ciebie przejście do twojego świata. Nie musisz tu pozostawać, możesz wrócić do dawnego życia — mówiąc to, przyglądał mi się badawczo.

   — Chciałabym zostać przynajmniej dopóki Gabriel nie wydobrzeje — odparłam szybko. Tak naprawdę nie wyobrażałam sobie powrotu po tym wszystkim. Do normalnego świata? Favngard był teraz moim światem. Do pustego, wdowiego domu? Przecież miałam tu rodzinę w osobach króla, księcia, Jui...

   — Jak sobie życzysz — pokiwał głową i odwrócił się, siadając przy synu.

*   *   *   *

   Gabriel obudził się dwa miesiące później, gdy śniegi zdążyły stopnieć, a pierwsza trawa zieleniła się za oknem w rytm godowego ćwierkania ptaków. Dwa miesiące ciągłego przesiadywania przy jego łóżku na zmianę z Jui i królem, dwa miesiące ciągłej niepewności i powolnego upadku nadziei, walki z to pogarszającym się, to poprawiającym jego stanem, aż wreszcie otworzył oczy i wyszeptał moje imię. Nie zdołałam powstrzymać łez.

   — Już jest dobrze, Gabrielu — pogłaskałam go. — Jest naprawdę dobrze.

   Próbował podnieść się na posłaniu, lecz ból, objawiający się grymasem na jego wychudłej twarzy, widocznie odwiódł go od tego zamiaru. Uklęknęłam przy jego łóżku, by mieć twarz na wysokości jego głowy.

   — Nie ruszaj się. Musisz jeszcze wydobrzeć — paplałam, co mi ślina na język przyniosła. Nie mogłam się doczekać powrotu Bei ze sprawunków w mieście, by go zbadała, może jakoś pomogła.

   — Varulv... Wymknął... się? — szeptał z trudem. Pokręciłam głową, posyłając mu uśmiech.

   — Varulv nie żyje, ostatni jego pobratymcy giną z rąk naszych. Już po wojnie, Gabrielu.

   Przymknął oczy, a jego oblicze pokryło się wyrazem ulgi, niewiarygodnego wręcz zadowolenia. 

   Przez kolejne dni krótkie okresy jego przytomności przeplatane były długim snem. Jak wyjaśniła medyczka, nie należało się tym martwić. Według niej stanowiło to dobry objaw, dzięki któremu organizm się regenerował. Gdy nie spał, opowiadałyśmy mu z Jui stopniowo wszystko, co działo się podczas jego choroby. Usłyszawszy o zdradzie Aragorna, pokręcił głową z niedowierzaniem.

   — Zamierzasz wrócić do swojego świata? — zapytał mnie w końcu, próbując ukryć smutek na myśl o tym. Milczałam chwilę.

   — Chyba nie mam tam czego szukać. Wiem, że nie jestem tu długo, ale kocham Favngard... I ciebie — dodałam, a on uśmiechnął się szeroko, gdy nachyliłam się nad nim do pocałunku.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro