3.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

 Bałam się w tym uczestniczyć. Tak bardzo nie chciałam narażać się w nie swojej wojnie, w walce za świat, którego nie znałam i nie żywiłam do niego żadnych ciepłych uczuć — zresztą ze wzajemnością, bo było to miejsce cholernie mroźne i jak dla mnie zupełnie nieprzyjazne — ale na tamtą chwilę nie widziałam innego wyjścia. Jeszcze bardziej bałam się powrotu do domu, gdzie w każdej chwili ktoś mógł mnie skrzywdzić, a ja byłabym bezbronna. Nikt nie dowiedziałby się nawet, co się ze mną stało, zapewne zostałoby to zakwalifikowane w poczet nieszczęśliwych wypadków, a ja byłabym kolejną ofiarą własnej głupoty czy nieszczęśliwego przypadku, jak James, a jedyna osoba, której powiedziałam o swoich podejrzeniach, rzekomo popełniła samobójstwo. 

 Tak, widok rozpłatanej pociskiem głowy policjanta i ciała ułożonego tak, by sprawiać wrażenie, że sam do siebie strzelił, sprawiły, że zostałam. Przyczynił się do tego też fakt, że wracałabym do pustego domu, tymczasem tutaj byli ludzie życzliwi, autentycznie mną zainteresowani. W dodatku podobieństwo Gabriela do mojego męża działało na mnie jak magnes i w miarę poznawania tego mężczyzny traktowałam go jak rodzinę. 

 Skoro dla Jamesa sprawa była tak ważna, że był gotów zginąć, by mnie bronić, tak wielką pokładał we mnie nadzieję, postanowiłam spełnić swoją rolę najlepiej, jak potrafiłam. Gdy tylko odpoczęłam i poznałam podstawowe zwyczaje oraz prawidła, rządzące Favngardem, przystąpiłam do nauki Pradawnych Słów.

 Przyznaję, że byłam nieco zaskoczona, gdy okazało się, że moją mentorką ma zostać rude dziewczę, które pilnowało mnie w lazarecie.

 — Ona ma mnie uczyć? Przecież jest połowę młodsza — żachnęłam się, patrząc na Gabriela z wyrzutem. Ja mam ratować jego świat, a on każe mi słuchać na oko piętnastoletniego podlotka.

 Dziewczyna, słysząc to, nie wyglądała na urażoną. Uśmiechnęła się tylko z pobłażaniem.

 — Pragnę przypomnieć, że chociaż ty jesteś dwa razy starsza, to ja władam Językiem jakieś półtora dekady dłużej.

 — Dokładnie tak, Zoio. Jui uczy się posługiwania Pradawnymi Słowami od niemowlęctwa, a jako potomkini Kenarin od początku jest przygotowywana do nauczania innych. Pracuje już w szkole dla dworskich dzieci i jest naprawdę dobra w tym, co robi.

 Zawstydziłam się i zrobiło mi się głupio. Pokiwałam głową, nie próbując nawet ukryć rumieńca. Jui z zadowoleniem przerzuciła przez plecy wściekle rude warkocze i poprowadziła mnie typowym dla Linnake, krętym korytarzem.

 Tak, korytarze to był urok tego miasta, z tego, co zdążyłam zauważyć. Zazwyczaj zaczynały się od schodów lub pochyłej, gdyż biegły pod ziemią, łącząc praktycznie wszystkie ważne punkty na mapie: lazaret, zamek królewski, szkołę, domy ważnych dworzan i generałów, wieże obronne, zbrojownię... Dzięki nim można było się przemieszczać bez wychodzenia na dwór, które Favngardczycy starali się ograniczać do niezbędnego minimum ze względu na panujący przez większość roku mróz, wiatr i śnieg. Owszem, w tunelach też było zimno, choć powieszone na ścianach pochodnie dawały nie tylko światło, lecz również trochę ciepła, ale przynajmniej nie trzeba było brnąć w półmetrowej warstwie białego puchu, gdy silne podmuchy ciskały lodowymi kryształkami prosto w twarz.

 Zdawałam sobie sprawę, że długie miesiące zajmie mi zorientowanie się w plątaninie krzyżujących się ze sobą, kamiennych korytarzy. Brakowało mi rozwiązań, jakie znałam ze swojego świata, chociażby Google Maps czy głupiej tablicy z czerwonym punkcikiem "Tu jesteś" i planem obiektu, jaką można spotkać w turystycznych miejscowościach albo centrach handlowych.

 Tak, nie mogłam się przyzwyczaić do Favngardu. Nie cierpiałam tutejszego chłodu i ciemności, nie podobał mi się górzysty krajobraz, nie przepadałam za surowymi i małomównymi mieszkańcami, nie miałam ochoty znajdować się w sercu konfliktu zbrojnego między Słowowładnymi a Bestiami. Być może łechtał mnie mile fakt, że byłam tu taka ważna, choć jak dotąd nikt mi tego zbytnio nie okazywał, ale nie stanowiło to specjalnej osłody. 

 — Wytłumacz mi... — zagadałam do pleców Jui przede mną; dziewczyna szła tak szybko i lekko, że nie mogłam za nią nadążyć. — ...jak to jest, że jesteście niby taką rozwinietą, inteligentną cywilizacją, a nie wymyśliliście tylu wynalazków, co my, na przykład internetu?

 Wiedziałam, że Jui zna internet, gdyż była łącznikiem pomiędzy Jamesem, gdy jeszcze żył, a Favngardem, często bywała więc w naszym świecie. Zadumała się, po czym odpowiedziała z monalisowskim uśmiechem.

 — Bo nie jest nam potrzebny. Wiedzę zdobywamy z książek, znajomości rozmawiając z ludźmi, a pocztę w dalekie trasy posyłamy krukami. Nie potrzebujemy miejsca, gdzie się marnuje czas albo wylewa żółć, wolimy pracować i wyjaśniać swady między sobą.

 — A samochody? — drążyłam?

 — Konie albo własne nogi wystarczą, Favngard jest nieduży — odparowała natychmiast.

 — Elektryczność? Plastik? 

 — Daj spokój, Zoia. Przecież wiesz doskonale, że to może szkodzić zwierzętom i glebie, a my doskonale radzimy sobie bez tego. Mamy światło pochodni, a gdy potrzebujemy go więcej, używamy Słów. Z czasem to zrozumiesz.

 Poczułam się po raz kolejny, jakbym była głupim, nierozumiejącym dzieckiem. Ale Jui miała rację, Favngardczycy byli właśnie tacy: nie potrzebowali zbędnych luksusów czy wypełniaczy czasu. Lud zimny jak ta kraina, pragmatyczny i surowy jak szczyty wiecznie zamarzniętych gór w centrum kraju.

 Dotarłyśmy wreszcie do szkoły. Nie przypominała wnętrz klas, które ja znałam. Ujrzałam przed sobą wysokie pomieszczenie z białymi ścianami, na których tu i tam wisiała mapa, wyszczerbiony, stary miecz czy portret dawnego władcy, a w centrum znajdował się długi stół z ociosanych desek. Jedną ze ścian zajmował prosty regał z wieloma książkami i swojami, drugą wielki kominek, w którym trzaskały płomienie. Wątłe światło dnia wpadało przez dwa duże okna tuż przy sklepieniu tak, że żeby przez nie wyjrzeć, trzeba było zadrzeć głowę do góry, a i tak widziało się tylko zachmurzone niebo i padający śnieg. 

 — Są tak wysoko, żeby dzieci nie rozpraszały się podczas nauki — wyjaśniła Jui, dostrzegając, że spoglądam w tamtym kierunku i domyślając się, o czym myślę. Kiwnęłam głową ze zrozumieniem, sama w liceum nieraz odpływałam i zupełnie nie słyszałam nauczyciela, wbijając tępo wzrok w krajobraz na zewnątrz.

 — Uczy się tu trzydzieści czworo dworskich dzieci w wieku od pięciu do piętnastu lat — opowiadała dalej, wskazując mi krzesło. Usiadłam, a ona zajęła miejsce naprzeciw mnie. — Ale sala nie służy tylko szkole. Spotyka się też tu Rada Starszych na czele z królem i generalicja w czasie narad wojskowych. 

 — Kto należy do Rady Starszych? Wszyscy seniorzy? — Zaciekawiłam się.

 — Nie, najstarszy żyjący potomek każdego ze Słowowładnych. Było ich łącznie dwudziestu, a każdy specjalizował się w czym innym. W wojskowości, w polowaniach, w ogrodnictwie, w leczeniu, w nauczaniu... Po tym, jak udało im się przeżyć, przekazywali wiedzę ze swojej działki dzieciom i wnukom, dzięki czemu dziś mamy rody podzielone na właśnie takie specjalizacje. Oczywiście możemy też dokształcać się w innych, ja na przykład pobieram nauki u Krigerów, czyli rodu wojowników. 

 — A Gabriel? — przełknęłam ślinę. — James? Oni są z jakiego rodu?

 — Z królewskiego. — Jui pochyliła głowę z szacunkiem. — Są synami króla Madura VIII.

 Nabrałam głęboko powietrza, zaskoczona.

 — A więc James był książęciem? Dlaczego go lepiej nie chroniliście?!

 — James sam zgłosił się do tej misji, choć wiedział, że jest niebezpieczna. Król chętnie posłałby któregoś z młodych Krigerów, ale wiedział, że on lepiej się do tego nadaje. Tutaj rodzina królewska nie żyje w mydlanej bańce, tylko naraża się i pracuje, jak inni. Gabriel patroluje okolice, a James miał chronić wybrankę. — Udawała obojętną, a jednak w jej słowach przebijał się ból, który i ja czułam.

 Zastanowiłam się nad tym. Czyli James był ze mną, bo takie miał zadanie? Nasze spotkanie w szkole było ustawione, a on po prostu mnie uwiódł, bo musiał? 

 — James ożenił się ze mną, bo miał mnie chronić? — wyszeptałam, chcąc się upewnić. Jui pokręciła gwałtownie głową.

 — James cię bardzo kochał. Zawsze gdy zdawał raport, opowiadał o tobie z zachwytem i szacunkiem. — Nie wiedziałam, czy mówiła to szczerze, czy chcąc mnie udobruchać, ale postanowiłam jej uwierzyć. Tylko tyle mi pozostało, by ukoić ból.

 — No dobrze, Zoio Wraith, koniec lekcji organizacyjnej. Czas zacząć przyspieszony kurs Języka — westchnęła. — Zacznę od małego bla-bla. Język jest starszy niż to miasto, wymyślili go pierwsi ludzie, którzy wpadli na szalony pomysł, żeby osiedlić się w tak zimnym miejscu. Potrzebowali słów prostych, trafiających w sedno, oszczędnych, tak, by jak najmniej ich wypowiadać, gdy chcieli coś przekazać. W Języku nie da się kłamać, a każde Słowo, które wypowiadasz, niesie za sobą konsekwencje. Możesz nimi budować i możesz burzyć, możesz tworzyć i niszczyć. Możesz robić rzeczy prozaiczne, jak oświetlenie sobie drogi, ale i możesz sprowadzić na kogoś śmierć. Jesteś od tego momentu odpowiedzialna za każdy dźwięk, który padnie z twoich ust, rozumiesz mnie? 

 — Tak. — Pochyliłam głowę, by pokazać, że rozumiem powagę tych informacji.

 — Zwykle zaczynamy naukę od pisania, ale tobie litery daruj, gdyż póki co do niczego ci się nie przydadzą. — Wskazała kciukiem na bogactwo woluminów za jej plecami. Trochę żałowałam, że omija mnie przyjemność zrozumienia tych wiekowych książek, może wychodziła ze mnie dawna Zoia, bibliotekarka łykająca tomy jak cukierki. Zaraz jednak skupiłam się w sobie. — Powtórz za mną...

 Z jej ust wydobył się zlepek nieznanych mi głosek, jakby śpiew, a nad nami pojawiła się znajoma kula światła. Gdy spróbowałam powtórzyć za Jui, wyszło to tak nieudolnie, że dziewczyna się roześmiała.

 — Długa droga przed nami. Jeszcze raz — przewróciła oczyma.

 Po kilku próbach mi się udało; jasna kula zawisła również nad moją głową. Aż pisnęłam z radości, choć Jui poskąpiła mi pochwały.

 — Do wieczora musisz znać przynajmniej dziesięć słów.

 Przekonałam się, że Favngardczycy nie żartują: ze szkoły do swojej komnaty w części mieszkalnej mogłam wrócić dopiero wiele godzin po zapadnięciu zmroku, gdy wreszcie osiągnęłam założony przez moją mentorkę cel. Rozebrałam się i wyciągnęłam na siebie ciepłą bieliznę, ziewając ze zmęczenia i zdając sobie sprawę, że nie mogę spocząć na laurach, następnego dnia będę musiała wstać skoro świt i nauczyć się jeszcze więcej.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro