8.

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Straciłam rachubę czasu. Nie wiedziałam, czy siedzę w ukrytym pokoju z Jui godzinę, czy może już kolejną dobę. Galopujące myśli i strach, który aż powodował mdłości, sprawiały, że każda minuta dłużyła mi się niemiłosiernie. A nie było nawet okien, by zobaczyć, czy już świta.

Gdy drzwi stanęły otworem, Jui spięła się, gotowa do działania, i natychmiast rozluźniła, widząc Gabriela. Tym razem był w pełni ubrany i dużo spokojniejszy, choć widziałam mroczne ogniki wściekłości w jego oczach.

— Ktoś zdradził twoje położenie. — Doszedł do tego samego wniosku, co moja towarzyszka. — Zdradził ciebie, a więc i mnie, i króla, i cały Favngard. Wystawiłem już listy gończe i jak się dowiem, kto to, to będzie wisiał, przysięgam.

Zbliżył się do mnie i usiadł obok. Jego siła, ciepło bijące od umięśnionego ciała, uspokajały mnie na tyle, że się uśmiechnęłam.

— Czyli co, mogę wracać do siebie? — zapytałam, udając beztroskę i mając nadzieję na odmowną odpowiedź. Z drugiej jednak strony nie chciałam zostać tam, gdzie się znajdowaliśmy, obawiając się, że dostanę do głowy w pokoju bez okien i większych rozrywek.

— Nie, wykluczone. Dopóki nie znajdziemy zdrajcy, nie możesz mieszkać sama, nawet gdyby obstawić twoje kwatery strażami. — Potrząsnął gwałtownie głową, aż srebrny łańcuszek, łączący pagon jego munduru z kieszenią na piersi, zadzwonił cicho.

— Może zamieszkać ze mną, może wytrzymam z tą ciamajdą. — Jui przewróciła oczyma.

— Braliśmy to pod uwagę, ale nie będziecie się gnieść przecież w jednym pokoju. Poza tym... — zmieszał się, ale rozłożył dłonie w geście „nic nie poradzę". — Nie mieszkasz sama, Jui. Znam twoją rodzinę i wiem, że to porządni ludzie, ale dopóki nie znajdziemy zdrajcy, wszyscy są potencjalnie podejrzani. Im mniej osób ma dostęp do Zoi, tym lepiej.

— Co, może mnie też podejrzewasz? — Podniosła głos, ale się zreflektowała. — Przepraszam, rozumiem to.

— Ufam ci, Jui, ale nie decyduję sam. Naradzaliśmy się z ojcem i jego najbardziej zaufanymi ludźmi, i doszliśmy do wniosku, że najlepiej, jeśli Zoia zamieszka ze mną. Mam dużo miejsca, jesteśmy rodziną, no i mieszkam w pojedynkę.

Zarumieniłam się mimowolnie, lecz poczułam ciepło i radość, mimo tej całej sytuacji. Po pierwsze dlatego, że Gabriel nazwał mnie swoją rodziną, co sprawiało, że nie czułam się taka samotna w tym wciąż obcym dla mnie świecie. Po drugie, wiedziałam, że przy nim nic mi się nie stanie.

— Rano zamierzacie zwołać Radę Starszych i omówić z nimi problem? — zapytała rudowłosa dziewczyna, zbierając się do wyjścia. Gabriel spiął się, wyprostował i spoważniał.

— Rada Starszych zostaje zawieszona, a Linnake postawione w stan wojenny do czasu zażegnania kryzysu.

Wyszczekana zazwyczaj Jui stanęła w pół ruchu i zaniemówiła, otwierając usta ze zdziwienia.

— Co to znaczy? — zapytałam.

— To znaczy, że król przejmuje władzę absolutną. Od dziesiątek lat nie było to stosowane, ale w naszym prawie jest możliwe. I teraz nadszedł moment, by po to sięgnąć: fakty są takie, że o miejscu twojego zamieszkania wiedziało niewiele osób, w tym właśnie Rada Starszych, więc do czasu ustalenia winnego, który wystawił cię na śmierć, nawet im nie wolno ufać.

— I to wszystko przeze mnie? Przez to, że ktoś mnie zaatakował? Przecież to poważne zmiany ustrojowe — zdziwiłam się.

— To nie chodzi tylko o ciebie. Dziś ktoś zdradził Zmiennokształtnym, gdzie ty jesteś, jutro przekaże im inną tajemnicę państwową, która narazi nas wszystkich... Ale porozmawiamy o tym rano. Do świtu pozostały tylko dwie godziny, a ty musisz odpocząć, moja droga. Chodź.

— Ciamajdo? — zagadnęła mnie Jui na odchodnym. Spojrzałam na nią wyczekująco. — Jestem z ciebie dumna. Pokazałaś, że jesteś pilną uczennicą. W innym przypadku już byś zresztą nie żyła.

Uśmiechnęłam się, wiedząc, że taka pochwała z ust dziewczyny to ogromny komplement i wyraz uznania. Pożegnaliśmy się i poszłam za Gabrielem. Pokazał mi najpierw swoją sypialnię, żebym wiedziała w razie nagłego wypadku, gdzie go znaleźć, a następnie zaprowadził mnie do pokoju gościnnego — małego pomieszczenia, którego lwią część zajmowało ogromne, wygodne łoże. Kiedy tylko drzwi się za nim zamknęły, z przyjemnością się rozebrałam i wskoczyłam pod warstwy pościeli, by się ogrzać. Ze zmęczenia zapomniałam o strachu; natychmiast zasnęłam.

Obudziło mnie przyzwyczajenie: po prostu otworzyłam oczy o tej samej porze, co zazwyczaj, nie czując się jakoś bardziej wypoczęta, niż gdy się kładłam. Narzuciłam sobie na ramiona koc i wyszłam na korytarz, ciągnąc go po podłodze.

Usłyszałam krzątaninę w pomieszczeniu, które okazało się kuchnią. Dobiegł mnie też zapach czegoś bardzo smakowitego, więc podreptałam w tamtym kierunku.
Gabriel stał przy piecu, w którym wesoło strzelał ogień, i smażył coś na żelaznej patelni. Obok, w garnku, bulgotała już woda.

— Sam sobie gotujesz? — zdziwiłam się.

— Sobie i tobie — poprawił z uśmiechem. Puścił do mnie oczko. — Może i zleciłbym to służbie, ale nikt nie robi takiej pysznej jajecznicy z kruczych jaj. Siadaj!

Posłusznie zajęłam miejsce na ławie przy dębowym stole. Poprawiłam koc, ciesząc się, że tu jest cieplej, niż na korytarzu. Gabriel tymczasem podstawił przede mną ceramiczny kubek z kawą.

— Dziękuję. James też często robił nam śniadania. — Uśmiechnęłam się smutno, przypominając sobie te wspaniałe poranki, gdy schodziłam na dół, a on kręcił się po kuchni w samych bokserkach, całował mnie na powitanie i nastawiał specjalnie dla mnie ekspres, bo sam rano nie pił kawy. Beztroskie szczęście, które mi wtedy towarzyszyło, już nigdy nie będzie moim udziałem.

— Mnie też go brakuje — odparł Gabriel ze zrozumieniem, jakby czytał mi w myślach. — Chociaż przez ostatnie lata widywaliśmy się bardzo rzadko, to wcześniej spędzaliśmy razem każdą chwilę. Gdy był malutki, uczyłem go Słów i jazdy konnej, i strzelania z łuku, i tropienia zajęcy...

— Nie masz mi za złe, że to przeze mnie zginął? — szepnęłam.

Chwycił mnie za rękę i ścisnął mocno, aż kłykcie mu zbielały. Spojrzał mi w oczy i, choć był to wzrok na wskroś smutny, to mówił ciepło i spokojnie.

— Zginął, czyniąc swoją powinność. Za Favngard, jak bohater. Wkrótce będą o nim śpiewać pieśni, a on już teraz ucztuje z Hyvą przy jednym stole.

Hyva była boginią, którą wyznawali, opiekunką chyba większości pozytywnych wartości w Favngardzkim systemie. Znacznie więcej mieli złych bożków i bóstw, niż tych dobrych, ale ci drudzy byli znacznie potężniejsi. Według nich Hyva opiekowała się wojownikami i dzielnymi ludźmi, a po śmierci mieli oni specjalne miejsce w jej niebiańskim pałacu.

Ja jednak pozostawałam ateistką. Tak jak nie wierzyłam w żadnego boga w moim świecie, tak i ci tutaj wymykali się z mojego kręgu wiary. Nie pocieszyło mnie więc to wyjaśnienie, lecz zamiast dyskutować, pokiwałam głową, by nie robić Gabrielowi przykrości.

— Jedz, straciłaś dzisiaj w nocy dużo sił. Stanęłaś na wysokości zadania, ale to jeszcze nie koniec. Musimy pozostawać w ciągłej gotowości, dopóki nie wiemy, skąd nadejdzie zagrożenie — mówił, wstając i przynosząc mi talerz z parującą jajecznicą oraz czerstwym, pełnoziarnistym chlebem. Kiwnęłam głową z wdzięcznością i wzięłam się za pałaszowanie, popijając kawą z odrobiną mleka tura. Miał rację, byłam potwornie wygłodniała.

— Nie chciałem cię o to prosić przed śniadaniem — zagadał, gdy myłam za nami talerze. — Chciałbym, żebyś obejrzała ciało bestii, którą zabiłaś, i wszystkie jej przedmioty. Wiem, że to dla ciebie trudne, ale może coś rozpoznasz, albo ta wiedza okaże się przydatna w przyszłości. Nie możemy pozwolić, by coś nam umknęło.

— Dobrze — zgodziłam się, choć wzdrygnęłam się na samą myśl. — Ale najpierw muszę się ubrać.

— Tak, rzeczywiście! Strażnik przyniósł trochę twoich rzeczy. Czekają w szafie w łaźni. Gdy będziesz gotowa, przyjdź do mojego gabinetu.

Owłosione cielsko pół—człowieka, pół—wilka leżało na stole w pomieszczeniu przylegającym do lazaretu. Ktoś już zdążył rozebrać je do naga i rozkroić brzuch, a potem niedbale go zaszyć. Jak wyjaśnił Gabriel, sprawdzano, co lub kogo jadł ostatnio, gdyż niektóre bestie lubiły żywić się ludzkim mięsem. Z trudem powstrzymałam obrzydzenie.

Obejrzałam najpierw pysk, ale nic mi nie mówił. Starając się nie zwracać uwagi na wszechobecny odór gnijącego mięsa, który przecież nie pochodził z rozkładu zbyt świeżego ciała, a z paszczy Zmiennokształtnego, podeszłam do drugiego stołu, na którym rozłożono ubrania i drobiazgi. Przeglądałam je uważnie, jeden za drugim. Kartki zapisane w nieznanym mi języku, na pewno nie alfabetem łacińskim i na pewno nie Pradawne Słowa. Sakwa. Jakieś świecidełka, pewnie kradzione. Zegarek.

Zegarek elektroniczny, który musiał pochodzić z mojego świata. Zresztą wiedziałam o tym doskonale, bo znałam dokładnie ten egzemplarz. James dostał go od mojej mamy i nosił do pracy. Miał go na sobie w chwili śmierci, a ja, pogrążona w żałobie, nie zauważyłam jego braku, gdy zwracano mi rzeczy osobiste męża.

Żołądek podszedł mi do gardła. Zachwiałam się, aż towarzyszący mi mężczyzna musiał mnie podtrzymać i wyprowadzić. Pomógł mi usiąść na łóżku w lazarecie i patrzył na mnie z troską.

— To on zabił Jamesa — wybełkotałam.

— Skąd wiesz? — Twarz Gabriela zmieniła się, jakbym wymierzyła mu policzek.

— Sukinsyn ukradł mu zegarek.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro