Rozdział 38. Dwie bajki

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Wesołych Świąt, kochani!


Świat jest tylko jeden – tak nam podpowiada logika. Dla większości ludzi świat kończy się na Ziemi, bo nie mają fizycznych możliwości jej opuszczenia, to udaje się tylko garstce wybranych. Może w przyszłości technologia pozwoli, by wszelkie wizje podróży międzyplanetarnych zawarte w popkulturze stały się rzeczywistością. Jednak jeszcze nie teraz.

Jednak logika swoje, a życie swoje. I tak mamy wiele światów na jednej Ziemi. Podział jest różny w zależności od kryterium, jakie przyjmiemy. Ekonomia, pozycja społeczna, zawodowa, czasami nawet osobiste rankingi danej jednostki.

W sumie to każdy sam kształtuje świat wokół na taki, który byłby najbliższy ideałowi. Nie bez przyczyny mówi się „żyje we własnym świecie". I te „światy" przenikają się, gdy tylko dochodzi do spotkań międzyludzkich. Nikt nie żyje w pełni sam, ludzie to gatunek stadny.

Rosalie też miała swój świat, który kształtowała tak, jak uważała to za słuszne. Nie było to proste. Od początku życia jej los był kształtowany przez innych, bliskich jej ludzi. Jednak nie była to historia, którą chciałaby się z kimkolwiek dzielić. Gdy tylko dorosła do odpowiedniego wieku, uciekła z tamtego świata, choć on o niej nie zapomniał. Każda nadarzająca się okazja sprawiała, że wyciągał po nią ręce. Tak narodziła się Różana Zabójczyni.

Od niedawna interesował się nią także inny świat. Mafijny skupiony wokół Vincenta Razanno. To też nie było dobre miejsce do życia. Ciągłe niebezpieczeństwo, niepewność kolejnego dnia, wszechobecna broń i zbrodnia ukryte pod płaszczykiem kultury osobistej i niemal dworskiego zachowania. Z jednej strony niebywała rodzinność, z drugiej gotowość do zabijania bez mrugnięcia okiem.

Żaden ze światów jej nie pociągał. Nie chciała tak żyć. To ją przerażało. Ryzyko śmierci każdego dnia, wszechobecna przemoc. To nie było dla niej. Owszem, w normalnym życiu te kwestie również są obecne, ale nie w takiej skali. Nie każdy człowiek każdego dnia doświadcza przemocy, nikt nie żyje w wiecznym strachu przed kolejnym krokiem, gdzieś z tyłu głowy na pewno jest myśl, że coś może się zdarzyć, bo wypadki się zdarzają, ale to nie jest skala, którą należałoby się martwić.

Najgorsze w tym wszystkim było to, że nie mogła uciec przed żadnym z tych światów. W każdym żyło przynajmniej kilka osób, których zainteresowanie jej osobą było niebezpieczne. Musiałaby się ich chyba pozbyć, by odzyskać spokój. I to wątpliwe, żeby uwolniła się całkowicie. Bycie Różaną Zabójczynią zawsze będzie się za nią ciągnęło. Chciałaby o tym wszystkim zapomnieć.

Ta myśl towarzyszyła jej zawsze, gdy docierała do Brighton na spotkanie z ojczymem. Nienawidziła tego momentu, musiała stać się Różaną Zabójczynią i nie spuszczać gardy do momentu złożenia raportu z wykonanego zadania.

Nie potrafiła cieszyć się widokami czy skupić na pisaniu w obawie o to, co usłyszy. Zawsze tak było. Nie znosiła tych spotkań i tego człowieka. Markus Ledger był najgorszym błędem jej matki i koszmarem jej samej. To on zrobił z niej Różaną Zabójczynię właściwie bez powodu. Nie wiedziała, jaki w tym sens, co to ma na celu. Zresztą nie tylko było jej obce. Prawie nie znała swego ojczyna, o jego przestępczej działalności słyszała niewiele. On nie udostępniał jej zbyt wielu informacji, ona nie chciała wiedzieć. Wystarczała wiedza, którą dotąd otrzymała.

Zatrzymała się przed szklanym biurowcem i podniosła spojrzenie na jego szczyt. Tam czekało na nią kolejne zadanie. Czasami przez myśl przechodziło jej pytania, czy zatrudnieni w tym budynku wiedzieli, kim naprawdę był Markus. A może oni sami byli w to jakoś zamieszani? Nie wiedziała. Nie chciała. Może to głupie, ale pragnęła zachować wiarę, że nie wszyscy ludzie są źli.

W recepcji przywitała ją Gabriela, rudowłosa studentka o czarującym uśmiechu i cieniutkim głosiku. Alie nie znała jej zbyt dobrze, zwykle nie zamieniały więcej słów niż to potrzebne, choć wiedziała, że Gabriela darzy ją sympatią.

– Jesteś, Rosalie – zaszczebiotała, nim Różyczka dotarła do jej biurka. – Pan Ledger już cię oczekuję. Poinformuję go o twoim przybyciu.

– Dziękuję.

Samotna jazda windą, choć krótka, dłużyła się niemiłosiernie. Rosalie czuła się tym przytłoczona i chciała już opuścić biurowiec. Jednak najpierw czekało ją spotkanie z ojczymem.

Sekretarka obrzuciła ją znudzonym spojrzeniem i wskazała pilnikiem drzwi do biura Ledgera, po czym wróciła do piłowania paznokci. Nic już nie stało na przeszkodzie do spotkania. Rosalie zapukała raczej dla formalności niż z potrzeby uprzejmości, po czym weszła do królestwa ojczyma. Nie było w tym określeniu nadmiernej przesady. Biuro zostało urządzone na bogato i przypominało bardziej siedzibę jakiegoś polityka niż biznesmena z dość szemranymi kontaktami. Alie nigdy nie czuła się tu komfortowo, ale nie mogła dyskutować z gustem ojczyma. To było jego miejsce.

– Nie śpieszyło ci się, Rosalie – odezwał się Markus wygodnie rozparty na fotelu za kilkanaście tysięcy funtów.

– Przyjechałam najszybciej, jak mogłam, ojcze – odparła.

– Wierzę – powiedział bez przekonania. – Napijesz się czegoś?

– Nie, dziękuję.

Nigdy nie przyjmowała od niego poczęstunku. Nie ufała mu w większości kwestii, w tej również. Nie chciała ryzykować, że straci tę ostatnią, wątłą kontrolę nad swoim życiem.

– W teczce są wytyczne twojego nowego zadania. Mam nadzieję, że wykonasz je starannie.

Nie odpowiedziała. Po prostu otworzyła teczkę i serce zamarło jej na moment. To nie mogło dziać się naprawdę. Zamknęła dokumenty, po czym otworzyła je ponownie, ale cel zadania się nie zmienił. Nieważne, jak bardzo tego chciała.

– Co to znaczy? – wykrztusiła.

– Coś nie tak, Rosalie? – zapytał Markus. – Nigdy tak nie reagowałaś na nowe zadanie.

Uśmiechnął się przy tym złośliwie. Oczywiście, że wiedział, dlaczego Alie jest tak zmieszana, trudno, żeby nie wiedział, skoro sam uświadomił ją o stosunkach panujących pomiędzy jej biologicznym ojcem a rodziną Razanno. Nieważne, że nie powinno jej to dotyczyć, prawa mafii były nieubłagane.

– Czemu mam zabić Vincenta Razanno?

– Rosalie, profesjonalista nie pyta „dlaczego", ale wykonuje swoją pracę – zganił ją Markus i było widać, jak bardzo bawi go ta sytuacja.

Alie wręcz przeciwnie, drżała od powstrzymywanego gniewu. Chciała zapomnieć o Vincencie Razanno, wymazać go ze swej pamięci, ale nie ze świata. Markus wystarczająco zniszczył jej życie, czynią Różaną Zabójczynią, a teraz jeszcze to.

– Doskonale wiesz, że jest odporny na trucizny! Tak go nie zabiję!

– Są inne sposoby. – Przesunął po biurku pistolet.

– Nie jestem morderczynią!

Markus wybuchnął śmiechem. Nie spodziewał się, że to spotkanie aż tak go rozbawi. Rosalie nigdy nie polubiła swej pozycji, nadal wydawało jej się, że może wrócić do bycia zwykłą dziewczyną, o wszystkim zapomnieć. I jeszcze ta historia z młodym Razanno, nie posłuchała ostrzeżenia i w końcu została zraniona. Nie sądził, że mogła być tak naiwna. Teraz są tego konsekwencje.

– Nie jesteś morderczynią? – powtórzył. – Dobre sobie. A to co niby jest, twoim zdaniem? – Z szuflady wyciągnął zdjęcia i rozsypał je na blacie biurka. – Chcesz mi powiedzieć, że ci ludzie umarli sami z siebie? Że to nie są twoje ofiary?

Rosalie nie odpowiedziała. Wpatrywała się w zdjęcia z nieskrywaną odrazą. Nie do ofiar, do siebie, do Różanej Zabójczyni i tych, przez których się ona narodziła.

Markus wstał, obszedł Rosalie i przystanął za jej plecami. Po kolei wskazywał na zdjęcia, mówiąc:

– Ten był szefem gangu, ten dilerem, ten uwikłał się w sprawy, w które wchodzić nie powinien. Mogę tak wymieniać bez końca. Uważasz, że to w porządku, że zginęli? Czym się od nich różni Vincent Razanno? Należy do mafii, jest zabójcą, który nawet by się nie wahał, żeby cię skrócić o głowę. Na podstawie jakich kryteriów uważasz go za wartego ocalenia? Kim się mienisz, Rosalie? Bogiem? A może chcesz mi w ten sposób powiedzieć, że rezygnujesz? Nie ma drogi odwrotu, Rosalie. Za tych wszystkich ludzi czeka cię wieloletnia odsiadka. Albo siepacze mafii. Nie wiem, co gorsze. Poza tym nie zapominaj o swojej matce. Chcesz ją tak zostawić? Bez środków do życia? Bez opieki?

Alie poczerwieniała. Nieważne, jak bardzo chciała, nie mogła uwolnić się od Markusa. Za wiele kwestii było w jego rękach, żeby udało jej się uciec bez szwanku.

– Nie chcę tak zabijać – powiedziała cicho.

– Nie masz wyjścia. Możesz wymyśleć coś innego, ale ma być skuteczne. Pamiętaj, jesteś córką Allan Goshacka, a rodzina Razanno jest jego wrogiem. Oni nie będą mieli skrupułów, żeby cię wyeliminować. Nawet twój ukochany Vincent. Albo ty albo on. Wybieraj.

Nic nie powiedziała. Nie wiedziała co, Markus wytrącił jej wszystkie argumenty, zmuszając do przyjęcia zadania. Nigdy nie miała wyboru. Była córką wroga mafii i to zawsze będzie się za nią ciągło. Nigdy się od tego nie uwolni.

Nie został długo sam po wyjściu Rosalie. Z przyległego pomieszczenia wyszedł inny mężczyzna. Usiadł wygodnie w fotelu, Markus podał mu szklankę whisky i dopiero wtedy sam zajął miejsce.

– Jak to przyjęła? – zapytał mężczyzna.

– Histeryzowała. Nadal wydaje jej się, że coś może bez nas.

– Uparta dziewucha.

– To twoja córka, Allanie.

– Za to ty ją wychowałeś. – Odbił „piłeczkę" Goshack.

– Najwyżej Razanno ją zabije. Chyba nie będzie ci szkoda jej poświęcić w imię Sworty.

– Jakby kiedykolwiek była mi do czegokolwiek potrzebna. To tylko wpadka.

– Okrutny z ciebie ojciec.

– Ojcem jestem dla Sworty – przypomniał. – Cała reszta się nie liczy.

Markus uniósł szklankę do toastu. Dwadzieścia trzy lata pracy i w końcu stali się potęgą. Nawet Antonio Tovarro nie wyobrażał sobie, że ta inwestycja okaże się tak opłacalna. Chyba szkoda, że tego nie dożył, ale skoro był głupcem, trudno. To oni zrobią z Tovarro porządek.


Lorenzo spał w fotelu, gdy Falco wszedł do gabinetu. Rzadko można było zastać szefa Tovarro w takiej sytuacji, ale ostatnie dni były ciężkie dla nich wszystkich. W zlikwidowanie Sworty musieli zaangażować wszystkich ludzi, których mieli do dyspozycji. Nie mógł się ostać kamień na kamieniu z tej organizacji, a było to na tyle trudne, że należało zacząć od czystek we własnych szeregach, które okazały się pełne osób powiązanych ze Swortą. Skala zjawiska była większa, niż sobie nawet wyobrażali. Lorenzo dawno nie podpisał tak wielu wyroków śmierci, a robił to z ciężkim sercem w wielu przypadkach. Ci ludzie byli od lat gdzieś obok, wiele projektów wprowadzali w życie wspólnymi siłami i nagle przestało to mieć jakiekolwiek znaczenie. Nic dziwnego, że Lorenza zmogło w trakcie pracy.

Falco nie zamierzał go budzić. Chyba najlepiej ze wszystkich wiedział, jak wiele cała ta sprawa wymaga od ich szefa. Gdyby mógł, przejąłby te przykre obowiązki, ale miał świadomość, że nic z tego nie będzie, Lorenzo nigdy by na to nie pozwolił. Był za dobry dla nich wszystkich, nie zasługiwali na takiego szefa. Falco przeżył u jego boku większą część życia i najlepiej to dostrzegał. Lorenzo nie należał do osób, które lubowały się w przemocy, wiedział jednak, że nie uniknie rozwiązywania problemów siłą. Dostosował się do świata mafii, lecz wyznaczał własną ścieżkę. Dużo trudniejszą niż ktokolwiek inny i nigdy z niej nie zszedł. Ani na chwilę. Był na to zbyt uparty, przez co ranił siebie. Falca to przerażało, a jednocześnie podziwiał go za to. Niewielu znał ludzi, których darzyłby takim respektem jak Lorenza. Może to był główny powód, dla którego pozostał przy jego boku przez tyle lat i ufał mu. Powierzyłby temu mężczyźnie wszystko, zawsze tak robił, a jednak czasami się spierali. To chyba najlepiej pokazywało, jak cenna była ta relacja.

Właśnie dlatego cicho odłożył dokumenty na biurko, część zamierzając zabrać z powrotem. Odciąży Lorenza, bez którego nie przetrwają tego kryzysu. Pablo może i był gotowy na przejęcie obowiązków, ale to nie był właściwy moment, żeby tak się stało. Kryzys to zawsze newralgiczny punkt dla każdej organizacji, a Sworta z pewnością wykorzystałaby tę chwilę, by ich zniszczyć.

– Dowiedzieliśmy się czegoś nowego? – zapytał Lorenzo w pełni rozbudzonym głosem.

– Nie spałeś – stwierdził Falco.

– Obudziło mnie twoje wejście. Chciałem zobaczyć, co zrobisz i się nie myliłem.

– Zawsze tak robię – odparł nieco uszczypliwie. – Jestem starym drzewem.

– Jesteś niezastąpionym starym drzewem, mój najdroższy przyjacielu. – Lorenzo spojrzał na niego z wdzięcznością. – Bez ciebie rodzina Tovarro nigdy by sobie nie poradziła.

Falco nie skomentował tej chwili ckliwości, rozumiał, co przełożony chciał przez to powiedzieć, nie było sensu na ten temat dyskutować.

– Przyszły dość zaskakujące raporty – powiedział zamiast tego.

– Co mówią?

– Sam zobacz.

Przystanął przy oknie i zapatrzył się na ogród, gdy Lorenzo czytał. Nie musiał na niego patrzeć, żeby wiedzieć, do jakich niepokojących wniosków doszedł. Skala działania Sworty musiała przerażać. Do tego jeszcze ta jedna zamieszana w to osoba.

– Wezwij Cesare'a – polecił Lorenzo.

– Jednak go wtajemniczysz?

– To już nie jest tylko sprawa honoru. Ma rzucić wszystko i się tu zjawić jak najszybciej.

– Oczywiście, zaraz go poinformuję.


Rodzinny dom zawsze kojarzył się Vincentowi z wesołym śmiechem Patrizii i zapachem ciastek, które piekła ich gosposia. Choć minęły lata i nie wszystko było jak dawniej, lubił tu wracać. Miał mnóstwo dobrych wspomnieć związanych z tym miejscem, nie zamierzał z tego rezygnować.

Dzisiejsza wizyta była krótka i nakierowana na części do bomb. Ostatnie tygodnie były dość pracochłonne, nie miał kiedy uzupełnić zapasów, a nie chciał bazować na materiałach słabszej jakości. Tak czy inaczej musiał choć na krótko zjawić się w rodzinnym domu.

Ledwo godzinna wizyta musiała wystarczyć. Zajrzał jeszcze do ojca do zakładu jubilerskiego, który od lat prosperował doskonale i przynosił duże zyski. Nawet bez działalności mafijnej byliby dość majętni, ale to właśnie to sprowadziło ich na tę drogę. Spotkanie z Tovarro zawsze uważali za najlepsze, co mogło ich w życiu spotkać.

Dzwonek przy drzwiach – pozostawiony jeszcze z poprzedniej epoki – oznajmił wejście kolejnego potencjalnego klienta. Mężczyźni oderwali się od rozmowy i starszy Razanno poszedł powitać interesanta. Vincent w tym czasie zamknął torbę z materiałami i również opuścił zaplecze. Miał się pożegnać, gdy niespodziewany widok odebrał mu głos.

– Rosalie – odezwał się wreszcie. – Co cię tu sprowadza?

– Vincencie Razanno, przyjechałam cię zabić – odparła.

Tylko przez chwilę czuł się tym zszokowany, choć bardziej zaskoczyło go, że się do tego przyznała. U zabójcy do oznaka nieprofesjonalizmu i dziecinności, a tego nie spodziewał się po Różanej Zabójczyni. Nie, te cechy do niej nie pasowały.

– Dziękuję za ostrzeżenie, Rosalie – powiedział spokojnie. – Będę na siebie uważać w takim razie.

Alie zareagowała gniewem. Nie rozumiała i nie chciała zrozumieć jego postawy. Doskoczyła do Vincenta, złapała go za poły płaszcza i krzyknęła mu prosto w twarz:

– Dlaczego jesteś taki spokojny?! Powiedziałam, że chcę cię zabić! Nie rusza cię to?!

– Tak działa ten świat, Rosalie. Całe życie spędziłem wśród mafii, od lat jestem zabójcą, więc ryzyko śmierci jest dość wysokie. Trzeba się z tym pogodzić, choć miło byłoby poznać motyw. – Uśmiechnął się lekko, chcąc złagodzić sytuację.

– Jesteś nienormalny! – W ogóle się nie uspokoiła. – Jak tak możesz?! Nic z tego nie rozumiem! To obłęd! Wszyscy jesteście nienormalni!

Vincent pochwycił spojrzenie ojca. Wciąż byli w zakładzie jubilerskim, do którego mógł wejść klient. Taka scena skomplikowałaby wiele rzeczy, a tego rodzina Razanno nie potrzebowała.

– Rosalie, chodźmy stąd. Porozmawiamy w domu, na spokojnie.

Alie chciała się zbuntować, ale wtedy do zakładu weszła para młodych ludzi, co uświadomiło jej, że nie chce nikogo postronnego wciągać w ten plugawy świat. Ten moment wykorzystał Vincent, żeby wyprowadzić Alie na zewnątrz. Trzymał ją mocno za ramię, jakby w obawie, że wyrwie się i ucieknie albo zacznie robić sceny na ulicy pełnej ludzi.

To nie tak, że dla Vincenta to normalne, że ktoś chce go zabić. Liczył się z taką ewentualnością, ale się do tego nie przyzwyczaił. Nie było chyba osoby, która na takie stwierdzenie wzrusza obojętnie ramionami, może tylko Cesare, ale to był wyjątek od reguły i ciężko było powiedzieć, co tak naprawdę o tym myśli. Vincent za każdym razem czuł obawę przed starciem z wrogiem. Prawda, nigdy tego po sobie nie pokazywał, ale nie czuł się z tym komfortowo. Dodatkowo ukłuło go, że to Rosalie dostała na niego zlecenie. Naprawdę nie mogła odmówić? Zwłaszcza, że nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Tego starcia można było uniknąć, więc dlaczego to się tak potoczyło?

Dom rodzinny Vincenta nie różnił się zbytnio od budynków mieszkalnych dookoła. Rosalie oczekiwała czegoś bardziej w mafijnym stylu, tym bardziej kiedy szło o rodzinę jubilerów. A jednak front jak i wnętrze było bardzo zwyczajne, choć przytulne.

– Nie wygląda jak dom członka mafii, co? – odezwał się Vincent.

– Jest zwyczajny.

– Mama nie chciała zbytniego bogactwa wystroju. Chyba w ten sposób uciekła od wyniosłości swego ojca, więc poprzedni dom sprzedaliśmy i zamieszkaliśmy tutaj. Usiądź, przygotuję herbatę i wtedy porozmawiamy.

Zostawił ją samą w salonie odrobinę ciekawy, co zrobi. Czuł, że to czas na pełną szczerość, ale równie dobrze Alie może się pozbierać po swoim wybuchu w zakładzie i spróbować wypełnić zlecenie. Wiedział, że nie użyje trucizny, była świadoma, że to nie zadziała, przerabiali to. Pozostało pytanie, jak to zrobi.

Czekała na niego usadowiona w jednym z foteli. Vincent postawił przed nią kubek parującej herbaty, z drugim usiadł na sofie.

– Zanim cokolwiek powiesz – odezwał się jako pierwszy – pozwól, że wyjawię ci, co o tobie wiem. – Kiwnęła głową, ale nie padło z jej strony ani jedno słowo. – Rosalie Unthorn urodzona piątego maja w Nowym Jorku jako córka Ann Unthorn i Allana Goshacka, którego nigdy nie poznałaś. Od czwartego roku życia wychowywałaś się w Anglii, najpierw w Londynie, potem w Brighton. Obecnie studiujesz Kreatywne Pisanie we Wrocławiu. Uwielbiasz róże i otaczasz się tym motywem w każdej sferze życia. Znam twoje zainteresowania, adres i rozkład zajęć. Sprawdziłem nawet twoich przyjaciół, choć tych masz niewielu. Nie dziwi mnie to, ten fach wymaga zachowania sekretów. – Uśmiechnął się niewesoło. – Pewnie wiesz, że Allan Goshack to wróg mojej rodziny. Nękał nas przez lata, mój ojciec nie odzyska już zdrowia, które Goshack mu odebrał, moja siostra już zawsze będzie budzić się z krzykiem po koszmarze, którego doświadczyliśmy jako dzieci. Nie wiemy, gdzie teraz przebywa, ale gdybym mógł, osobiście wyprawiłbym go na tamten świat. – Rosalie zbladła, przypominając sobie o dziedzictwie winy, która praktykowana była przez mafię. – Don Lorenzo nie pochwala przerzucania odpowiedzialności na kolejne pokolenia – kontynuował Vincent. – Jego brat, a ojciec mojego szefa próbował przejąć władzę nad rodziną Tovarro. Nie udało mu się i poniósł karę, ale Don Lorenzo nigdy nie przerzucił tej odpowiedzialności na szefa. Co więcej, wychował go jak własnego syna. Byłoby mi wstyd, gdybym zachował się inaczej wobec córki mojego wroga.

Rosalie milczała. Tylko z gry emocji na jej twarzy można było wywnioskować, co myśli. Była przerażona ilością informacji, jaką Vincent o niej zebrał, może że dokładnie zacierała za sobą ślady. Różana była nieuchwytna, nikt niczego o niej nie wiedział na pewno. Jedno spotkanie wystarczyło, by rodzina Tovarro poznała ją na tyle, by odrzeć z normalności i poczucia bezpieczeństwa.

Nie chciała też uwierzyć, że Vincent tak po prostu odpuści jej za ojca. Owszem, mógł coś zrobić już wcześniej, skoro znał prawdę. Może nie chciał, może był to jakiś plan – tak powinna myśleć, ale nie wierzyła, że Vincent jest aż tak perfidny. Nie, nie mógł być, to do niego nie pasowało. Był za porządny na takie zagrania. W ogóle rodzina Tovarro wymykała się schematom, które Rosalie dopasowała do mafii. Zawsze wydawało jej się, że są to organizacje bez żadnego honoru, które dla własnego zysku pogwałcą wszelkie zasady i powiązania. Że nie ma dla nich żadnych świętości. Jednak Vincent stanowił ewenement. Nawet kiedy jej groził, zachowywał się porządnie, zamiast od razu zabić – weszła mu przecież w drogę – wymusił kolację, a potem pozwolił odejść. Nie zniszczył jej, jedynie wślizgnął się subtelnie w jej życie, zawłaszczając sobie kolejne myśli i minuty.

Potem okazało się, że to nie Vincent jest ewenementem, ale cała organizacja, dla której pracuje. Poszczególne osoby, które poznała, różniły się charakterami, ale nie wychodziły ponad pewne ramy. Owszem, nadal łamali prawo i popełniali przestępstwa, ale wierzyli, że mają dobre powody, motywację. To nie był jedynie zysk, ale i inne wartości, wśród których najważniejsze było dobro rodziny. Czy było to dobre czy nie, to już inna kwestia.

– Zostań na noc – zaproponował Vincent, gdy nie uzyskał żadnej słownej reakcji. – Mamy wolny pokój, więc nikt nie będzie ci przeszkadzać. Prześpisz się z tym, a jutro podejmiesz decyzję.

– Naprawdę cię to nie rusza? Przyjechałam cię zabić – przypomniała.

– Rusza. Nie chcę być martwy, ale też nie wierzę, że chcesz to zrobić. Gdybyś miała taki zamiar, zaatakowałabyś zamiast przychodzić z ostrzeżeniem.

Rosalie spojrzała w nietkniętą, zimną już herbatę. Tak łatwo dała się rozgryźć, że to aż śmieszne. Jednak nie poczuła się urażona. Może wbrew rozsądkowi chciała zaufać Vincentowi, był godny tego uczucia.

– Nie chciałam być zabójcą, to życie nie jest dla mnie. Masz rację, nigdy nie poznałam mojego biologicznego ojca. Zostawił mamę, gdy ta była w ciąży. Mama rzadko o nim mówiła, a jeśli już, to raczej obojętnie. Gdy przeprowadziłyśmy się do Anglii, związała się z Markusem Ledgerem. To mój ojczym mnie wychował i wciągnął w to wszystko. To on uczynił mnie Różaną Zabójczynią. Nie wiem, dla kogo pracuje, ale musi mieć szerokie kontakty, sądząc po moich zleceniach.

Spojrzała na Vincenta, ale nie zobaczyła tego, czego oczekiwała. Razanno zmarszczył brwi.

– Nigdy nie słyszałem o Markusie Ledgerze – przyznał. – Musi mieć kontakty w mafii, skoro dostawałaś i takie zlecenia, a o pośrednikach raczej się słyszy. Jesteś pewna, że to jego prawdziwe nazwisko?

– Nigdy nie słyszałam, żeby przedstawiał się inaczej. To zły człowiek. Doprowadził mamę do takiego stanu, że bez całodobowej opieki coś by sobie zrobiła. To kosztuje. Nie miałyśmy oszczędności. Pieniądze z moich zleceń idą głównie na leczenie mamy.

– Uciekłaś do Wrocławia – stwierdził Vincent. – Ledger coś ci zrobił?

– Nie, na szczęście nie.

Nie powiedziała nic więcej, ale to wystarczyło, by Vincent zrozumiał niedopowiedzianą prawdę. Poczuł złość. Kimkolwiek był Markus Ledger, Razanno zamierzał go zlikwidować. Z pewnością zagrażał rodzinie Tovarro, a jeśli to za mało, zrobi to sam bez żadnej pomocy.

– Zostań na noc. Rano skontaktuję się z Don Lorenzem i zapytam, czy mógłby jakoś pomóc ci wrócić do normalnego życia.

– A moja mama?

– O to też się zatroszczymy. Spokojnie. Mam na uwadze wszystko, co mi dziś powiedziałaś. Chodź, pokażę ci pokój.

Wstał i odwrócił się do niej plecami. Rosalie nie czekała na lepszą okazję. Wyciągnęła broń i wycelowała, ale Vincent był szybszy. Złapał ją za nadgarstek i odciągnął jej dłoń do góry, żeby nie mogła nikomu zrobić krzywdy. Alie wykrzywiła twarz w grymasie wściekłości.

– Puszczaj – warknęła.

– Nie, Różyczko. Nie dam się łatwo zabić. Twoje kolce mnie nie sięgają.

– Nic nie rozumiesz.

– Możliwe.

Alie szarpała się rozpaczliwie. To była jedyna szansa, a ona jej nie wykorzystała. Desperacja chyba dodała jej sił, bo uderzyła Vincenta w brzuch na tyle skutecznie, że nieco poluźnił uścisk. Wycelowała ponownie, lecz i tym razem Razanno udaremnił strzał, blokując kobietę. Stali blisko siebie, niemal stykali się ciałami. Rosalie starała się uwolnić rękę, Vincent odebrać jej broń, nie robiąc krzywdy. Czyjś palec zsunął się na spust i pociągnął. Huknął strzał.


Rozdział 39. Kroki i decyzje - grudzień

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro