VI

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Na rozkaz jedno po drugim, po drabinie złazimy na dół. Jestem pośrodku, z przodu idzie poparzony chłopak, przedstawiający się pseudonimem Luke, później Tash, która cały czas uspokajająco ściska moją dłoń, następnie ja, a na samym końcu Heavensbee, ubezpieczający tyły.

Od razu zatykam nos. Weszliśmy do kanalizacji i unoszący się w powietrzu fetor jest niemiłosierny. Jest wąsko, kamienne ściany są pokryte dziwnym szlamem, w którego pochodzenie wolę nie wnikać. Dzięki zaciekom doskonale widać, że poziom brei parokrotnie podnosił się niemal do wysokości naszych klatek piersiowych, modlę się więc w duchu, by coś takiego nie stało się teraz.

Póki co mętna „woda” sięga nam do kostek, a podeszwy moich ukochanych glanów odrywają się od podłoża z głośnym cmoknięciem na każdym kroku.

Idziemy w ciszy, gęsiego. Tracę już rachubę przebytej odległości, jest mi niedobrze. To jeden wielki, podziemny labirynt. Nie mam pojęcia, w jaki sposób Luke odnajduje się w tych korytarzach, rozwidleniach i skrzyżowaniach, ale po godzinie mam wrażenie, że już nigdy nie wyjdę na powierzchnię.

Wilgoć, smród i klaustrofobicznie ciasne tunele sprawiają, że z każdym kolejnym krokiem jestem coraz bliższa obłędu. Wciąż powtarzam sobie, że muszę dać radę. Muszę żyć, by oni przeżyli. Już tylko jedna prosta, jedna odnoga, jeden właz…

Im dalej się zagłębiamy, tym bardziej rośnie poziom obrzydliwej cieczy i finalnie brniemy w niej po kolana.

Do tego wszystkiego doszła jeszcze moja paranoja. Czuję się, jakby ktoś mnie obserwował, ale ilekroć obracam się, przerażona, napotykam tylko żelazne spojrzenie mojego krawca. Kapanie wody brzmi upiornie, a echo oddechów czy cichych jęków, gry grzęźniemy w szlamie jeszcze gorzej.

Od czasu do czasu mijamy studzienki, które wpuszczają do środka trochę światła. Dzięki nim mogę się również zorientować, że walki nie ucichły, a wręcz przeciwnie, przybrały na sile. Nie mamy informacji o tym, czy naszym udało się odbić sprawcę całego zamieszania, nie możemy nawiązać kontaktu z bazą. Przynajmniej tyle wywnioskowałam z prowadzonej szeptem rozmowy.

Słychać pojedyńcze strzały, krzyki, łomotanie wielu stóp o pokrywy. Tash niepokoi się, że ktoś zejdzie do nas na dół, a ja milcząco podzielam jej obawy, lecz Luke uspokaja nas i tłumaczy, że o istnieniu tej sieci pod miastem nikt nie wie. Nie do końca w to wierzę, ale póki co ma rację - nikt nie korzysta z tej awaryjnej drogi ucieczki.

Kiedy już naprawdę czuję, że dłużej nie dam rady przeciskać się przez wąskie przesmyki, zaczyna się nowy fragment. Tutaj tunele są wykopane w świeżej ziemi, skończyły się doły z ohydną, lepką zawartością. Ten odcinek trasy został z pewnością wykopany później.

W niektórych miejscach nad naszymi głowami widać korzenie drzew, które, misternie splecione, tworzą jedyny w swoim rodzaju baldachim. Nareszcie jestem w stanie normalnie oddychać.

Robimy krótką przerwę na łyk wody. Napój przyjemnie chłodzi podrażnione gardło. Po kilku minutach wznawiamy marsz, mimo że chyba każde z nas (a ja to już na pewno) odczuwa silny dyskomfort związany z przebywaniem pod powierzchnią.

W końcu nadchodzi wybawienie. Luke zatrzymuje nas i wypycha do góry klapę, ukrytą w „suficie”. Zwinnie wyskakuje, rozgląda się, upewnia, że jest bezpiecznie, i dopiero wtedy daje nam znak, żebyśmy wyszli za nim.

Natasha wyciąga do mnie rękę i pomaga mi się wydostać. Staję na drżących nogach i mrużę oczy, nieprzyzwyczajone do promieni słonecznych po paru godzinach w niemal kompletnej ciemności. Gdy nareszcie się dostosowują, rozglądam się i staram się zapamiętać jak najwięcej szczegółów otoczenia.

Dookoła ciągnie się gęsty las, pod koronami drzew panuje przyjemny chłód. Wszystko wokół jest tak zielone, ta barwa aż mnie uderza. Jest uspokajająca, wyciszająca, zwłaszcza po tęczowym Polis i szaroburych podziemiach. Wciągam do płuc powietrze i próbuję przegnać towarzyszący nam smród ścieków. Jęczę, kiedy spoglądam na własne nogi.

Nie wiem, czy uda mi się uratować buty, bo doszczętnie przemokły. Nie one są jednak teraz moim największym problemem.

Nadal mam na sobie strój z wystawy, krótką spódniczkę i gołe łydki. Breja, pełna nieczystości i chemii, ma bezpośredni kontakt z moją skórą. Obym nie nabawiła się jakiegoś uczulenia…

Rozglądam się po kompanach i widzę, że są w niewiele lepszym stanie.

– Przebierzemy się na miejscu – mówi Frank, zupełnie jakby czytał mi w myślach. – Uwaga, grupo. To teren względnie bezpieczny, mimo to musimy zachować ostrożność. Do bazy przedostaniemy się pojedynczo. Skupcie się. – Poprowadził nas pod linię lasu, gdzie rozciągało się pole. W oddali dostrzegam coś na kształt wielkiej, opuszczonej fabryki. – Ten budynek to nasz cel. Ale uwaga: nie możecie pobiec dalej, niż do kępy tych kwitnących na biało kwiatów, bo zaczną do was strzelać. Zatrzymujecie się przy tej roślinie i czekajcie na resztę. Wtedy ja podam hasło i będziemy mogli wyjść.

Muszę przyznać, że jestem pod wrażeniem ich organizacji. Wybuch rewolucji ich zaskoczył, lecz nie zastał nieprzygotowanych, wręcz przeciwnie. Z góry ustalone hasła, baza, zgromadzona broń…

– Przemieszczamy się bardzo, ale to bardzo szybko. Zrozumiano? – Kiwamy głowami z powagą. – Dobra. Najpierw rusza Natasha, potem Luke, Diana, na końcu ja. Startujemy na mój znak. Teraz!!!

Ostatnie słowo jest sygnałem. Drgam z zaskoczeniem, ale Tash nie straciła czujności. Gna jak strzała przez łąkę, ani na moment nie gubi kroku. Bezpiecznie dociera do umówionego punktu.

– Dawaj! – syczy Frank na drugiego z mężczyzn. Ten nie zadaje pytań, tylko rzuca się pędem jak zaszczuty pies. Również bez problemu udaje mu się dostać na wyznaczone miejsce.

Serce powędrowało mi do gardła i chce wyskoczyć z piersi, kiedy przychodzi moja kolej. Wyrywam się do przodu niczym ptak. Nie nadążam za nogami, które niosą mnie przez równinę szaleńczym tempem, ale i moja trasa kończy się sukcesem.

Kuzynka łapie mnie za rękę i przyciąga do siebie. Czas zwalnia swój bieg, kiedy Frank leci w naszą stronę. Jeszcze dwadzieścia metrów… dziesięć…

Udało się.

Zbijamy się w grupę i ściskamy mocno, uspokajając siebie nawzajem. Bałam się, że teren będzie zaminowany, albo ukryty snajper rzuci granat, albo…

Nie. Koniec z gonitwą myśli i tworzeniem najczarniejszych scenariuszy. Dość.

Frank bierze głęboki wdech i gwiżdże skomplikowaną melodię, którą ktoś niewtajemniczony mógłby uznać za ptasi trel.

Czekamy z napięciem, wytężając słuch, aż od strony rudery nie napływa podobny dźwięk.

– Dobra, idziemy – rozkazuje i rusza przodem. Waham się chwilę, bo jakoś nie mogę uwierzyć, że nic nam nie grozi, lecz w ostateczności też ruszam. W końcu lepiej zginąć razem, niż samotnie.

Bez przeszkód dostajemy się pod fasadę budynku. Nigdzie nie dostrzegam ludzi, ani śladu wartowników, nic. A przecież ktoś z pewnością tu czuwał.

Heavensbee stoi przy piwnicznym okienku i gestem pokazuje nam, że mamy wskakiwać do środka. Nikt szczególnie się nie rwie do wskakiwania w ciemne czeluści piwnicy, w których może ukrywać się wszystko, ale Natasha przełamuje się i wciska do środka.

Z mocno bijącym sercem czekam na krótki odgłos strzału lub głuche uderzenie, ale nic takiego nie następuje. Zamiast tego słyszę szepty. Nie mogę rozróżnić słów, jednak po tonie głosów wnioskuję, że jest to pokojowa rozmowa. Po chwili w pomieszczeniu zapala się żarówka.

Luke macha i przepuszcza mnie. Niechętnie przekładam nogi do środka i niezdarnie zaskakuję na ziemię. Kuzynka już czeka, wraz z wysoką, ciemnoblond kobietą.

Dziewczyna jest chyba w moim wieku, lecz wygląda na znacznie starszą. Może to przez nieugięty i zdeterminowany wyraz jej twarzy? Włosy ma upięte w praktyczny niski koczek. Kiwa mi głową na powitanie, więc odpowiadam tym samym.

Przyglądam się jej możliwie dyskretnie i próbuję wyczytać jak najwięcej.

Strój ma w dobrym stanie, już na pierwszy rzut oka widać, że jest dobrej jakości, gruby, chyba ocieplany, choć nieco pobrudzony. Dostrzegam plamy przypominające smar i pył, który osiadł na ciemnym materiale. Mężczyźni prędko do nas dołączyli, a ona ściska ich dłonie.

– Jestem Wolf. Lauren Wolf. – zwraca się do mnie, a ja przytakuję. To piękne imię i jego butna właścicielka przypominają mi uparty kwiat, rozkwitający na dymiących zgliszczach, osiągając swój cel mimo przeciwności, a wizja dumnego i mężnego wilka jest jak najbardziej trafna w odniesieniu do tej zagadkowej persony. – Możesz się do mnie zwracać i tak, i tak. Nie obowiązuje tu ścisła hierarchia, ale musisz się dostosować do kilku zasad, które ci później przedstawimy.

Przez cały czas, kiedy mówi, patrzy mi prosto w oczy, a jej beznamiętne spojrzenie przenika na wskroś. Mam wrażenie, jakby przewiercała nim ludzi na wylot, oceniała.

Widocznie kontrola mojej osoby wypada pomyślnie, bo po kilkunastu sekundach niezręcznej ciszy w końcu unosi kąciki ust.

– Chodźcie, doprowadzicie się do porządku – rzuca. – Obiad podajemy za godzinę.

Prowadzi nas ogromną siecią podziemnych korytarzy. Tracę orientację już po kilku zakrętach, lecz to chyba zamierzony efekt, który ma za zadanie zdezorientować wroga w razie ataku. Co jakiś czas mijamy uzbrojonych wartowników, strzegących zamkniętych pomieszczeń, ktoś przemyka chyłkiem. Nie udaje mi się im przyjrzeć, są jak cienie, milczące i nieuchwytne.

Cisza. To właśnie ona uderza mnie najbardziej. Do moich uszu nie dobiega szmer rozmów, stukot kroków, właściwie nie słychać nic poza nierównymi oddechami. Mieszkańcy budynku i moja „drużyna” poruszają się bezszelestnie, a ja spostrzegam, że nieświadomie obrałam tę samą taktykę.

Nie mogę wyjść z podziwu, gdy widzę doskonałą organizację. Jasno wyznaczone role, których jeszcze nie rozgryzłam, wzorowe zaopatrzenie, szybka zbiórka. Widać, że wszystko to było planowane od miesięcy, i mimo nieprzyjemnego zaskoczenia, nikt nie dezerteruje ani się nie poddaje.

Jeszcze większy zachwyt wzbudza we mnie łaźnia. Może kogoś zdziwiłby fakt, że dziewczyna która mieszka w Polis i na co dzień ma dostęp do śnieżnobiałej wanny i tysiąca obłędnie pachnących kosmetyków cieszy się na widok kilkunastu odrapanych kabin prysznicowych, szorstkich ręczników i szarego mydła, lecz przypomnę, że spędziłam kilka godzin w kanalizacyjnych tunelach. Betonowa łazienka z zardzewiałymi rurami biegnącymi wzdłuż ścian to w tym momencie olbrzymi luksus.

Wpadam pod natrysk, odkręcam kurek, kieruję słuchawkę na swój kark i prawie krzyczę, gdy lodowata woda spływa mi po szyi. Parskam i kręcę zaworem, by uregulować temperaturę. Nic z tego.

Zaciskam zęby. No trudno, wytrzymam. Cud, że w takim miejscu jest w ogóle dostęp do bieżącej wody.

Zawzięcie szoruję całe ciało, a przede wszystkim pobrudzone nogi. Mam wrażenie, że zaraz zedrę z siebie całą skórę, lecz nie zważam na to. Pragnę tylko pozbyć się tego smrodu ścieków.

Drżę z zimna na brudnych kafelkach. Kończę kąpiel dopiero wtedy, kiedy prysznic sam się wyłącza. Najwyraźniej jest jakiś limit czasu. Mądre i oszczędne rozwiązanie.

Wychodzę, owinięta w ręcznik, biorę podarowane ubrania i wracam do kabiny, by się przebrać. Luźna biała koszula, workowate spodnie i gruby czarny płaszcz to miła odmiana po sukienkach, w które byłam co i rusz wciskana. Nie umyka mojej uwadze fakt, że ja i Luke dostaliśmy normalne, „cywilne” ubrania, a Frank i Tash kombinezony, takie jak ten należący do Lauren. Wzruszam tylko ramionami, widocznie jest jakiś powód.

Na widok Natashy w zwyczajnym kostiumie, bez makijażu, w wilgotnych, rozpuszczonych włosach, które opadają jej na ramiona cofam się krok do tyłu.

Tak bardzo je przypomina.

Nie, poprawiam się zaraz w myślach. Ma po prostu ich urodę, ciemne włosy, oczy. I ten błysk determinacji, samozaparcia. To są podobieństwa. Reszty doszukuję się na siłę.

Zaplatam swoje kosmyki, teraz częściowo wyprostowane, w gruby warkocz, i przerzucam go na plecy. Zerkam w podsunięte mi lustro i aż się cofam.

Nie pamiętam, kiedy ostatni raz się taką widziałam. Wyglądam tak… naturalnie, niemalże ludzko.

Włosy nie przypominają już płomiennej peruki ani węży wijących się dookoła mojej głowy. Twarz mam bladą, wargi, nie pomalowane, spierzchnięte. Powieki, już nie błyszczące, ale naznaczone siatką drobnych, błękitnych żyłek, opadają ciężko. Oczy bez soczewek są dziwne, normalne. Czoło przecina pionowa kreska zdradzająca skupienie.

Po raz pierwszy od czasu wstąpienia na wielką scenę sztuki wystawianej przez mieszkańców Polis widzę siebie zmęczoną. Dotąd nigdy nie pozwalałam sobie na ukazywanie takich emocji, zawsze skrzętnie je ukrywałam.

Tylko moja poduszka wiedziała, ile łez wylałam w środku nocy, otoczona ciemnością i przybita samotnością.

Da się być samemu nawet, gdy na każdym kroku otaczają cię ludzie. I to jest chyba najgorszy rodzaj osamotnienia. Świadomość, że masz tyle osób dookoła ciebie, a tylko twoje demony cierpliwie cię wysłuchują.

Może to jest moment, żeby zacząć od nowa. Może człowiek dopiero w obliczu tragedii daje radę przejrzeć na oczy. Może wojna jest potrzebna, żebyśmy odnaleźli swoją tożsamość, zagubioną gdzieś tam, daleko, po drodze. Tylko że ceną jest śmierć i zniszczenie. Czy warto? Nie wiem.

Nic już nie wiem. Nie wiem ile jeszcze dni przeżyję, nie wiem czego właściwie pragnę, nie wiem, jaka byłam naprawdę. Panicznie zaczynam bać się chciwych szponów kostuchy, która z pewnością zbierze krwawe żniwo.

Co za ironia. Niedoszły samobójca kurczowo chwyta się życia…

Ponownie daję się porwać czarnym myślom, porównaniom, pożerającemu mój rozsądek strachowi. Wpadam w ten wir, a on ciągnie mnie dalej, głębiej, mocniej…

W ten sposób nie pomogę nikomu. Jeśli będę bezbronna, podpiszę na siebie i innych wyrok. Nie. Nie zginę w taki sposób. Nie będę już marionetką, sterowaną przez innych.

Na dobry początek wstaję i wraz z całą resztą daję się poprowadzić do stołówki.

Wracamy podziemnymi ścieżkami. Myślałam, że określenie „stołówka” jest nieco na wyrost i spodziewam się raczej kilku ławek i mrukliwego kucharza z wielkim garem grochówki. Gdy Lauren zatrzymuje się przed niestrzeżonymi drzwiami i popycha je, widzę, jak bardzo się pomyliłam.

Pomieszczenie jest duże, wszędzie dookoła widzę ustawione stoły i krzesła, a przy nich ludzi. Pociesza mnie fakt, że niemal każdy jest tu ubrany w zwyczajne, najprostsze fasony.

Nie wiem dlaczego, ale po wystawnych, błyszczących salonach Polis ta betonowa kantyna pozbawiona najmniejszej odrobiny piękna wydaje mi się przyjaznym miejscem. Zupełnie jakbym odnalazła przeznaczenie.

Jedzenie wydaje kilka energicznych kucharek. Skąd mają zapasy na jakiś czas dla kilkudziesięciu osób? To kolejna wielka niewiadoma w tym skomplikowanym równaniu.

Lustruję wzrokiem zawartość talerza. Dziwna breja, chyba kleik kukurydziany i garść sucharów. Do tego kubek herbaty.

Napój nie jest szczególnie aromatyczny, lecz nie zamierzam narzekać. Przyjemnie rozgrzewa i to w zupełności mi wystarczy. Masa w misce jest praktycznie pozbawiona smaku, ale jem bez słowa skargi i zagryzam twardymi chlebkami.

Obserwuję Natashę. Szepcze o czymś z Wolf i Frankiem i potrząsa głową stanowczo. Moja urocza, starsza kuzynka, poukładana i wspaniałe wychowana. Nie wierzę, że jest jedną z przywódców rewolucji. Nie wierzę, że knuła za moimi plecami całymi miesiącami. Nie wierzę, że tu jestem, a co najgorsze nawet nie wiem co się dzieje dookoła.

– W porządku, przyprowadzę go – mówi nagle Lauren, ciut głośniej niż zamierzała. – Jeszcze nie był przesłuchiwany, choć jako prowodyr jest z pewnością bardzo przydatny…

Zaraz poznam sprawcę zaistniałej sytuacji. Zżera mnie ciekawość, a jednocześnie dziwny niepokój mąci mi myśli. Siedzę i z niecierpliwością rozglądam się po twarzach innych, którzy również spożywają posiłek.

Widzę, że to w większości prości ludzie, brak im tego specyficznego wyglądu, sposobu poruszania się i obyczajów rodem z Polis. Nie przeszli operacji plastycznych, nie zostało poddani upiększającym zabiegom stylistów, to normalni, szarzy obywatele.

Przypominam sobie własne odbicie w lustrze. Zmęczona twarz, jasne rzęsy, skołtunione włosy, blada cera i szare oczy. Jakbym była jedną z nich.

Ja jestem jedną z nich.

Kiedyś, przed wypadkiem, mieszkałyśmy w miasteczku, co i tak było olbrzymim szczęściem. Korzystałyśmy z wielu przywilejów, nie musiałyśmy pracować fizycznie od najmłodszych lat, miałyśmy zapewnioną darmową edukację.

Choć nasze życie nawet w najmniejszym stopniu nie przypominało wszechobecnego przepychu w Polis, było pikusiem w porównaniu z codziennością osób pochodzących ze wsi.

Ciężka harówka od świtu do zmroku, analfabetyzm, grabieże, chuliganie, grubiaństwo, choroby, napaści seksualne to tylko kilka skojarzeń, jakie nasunęły mi się w pierwszej chwili. Trudno nazwać to egzystencją, jeśli naprawdę zakrawało na walkę o przetrwanie.

Władze Delty za grosz nie dbały o najuboższych. Porzucili ich, by powoli umierali, ale najpierw musieli zapewnić nam odzież, jedzenie, meble…

Zależnie od regionu, trudnili się rolnictwem, tkactwem, krawiectwem, ubojem, przemysłem drewnianymi zbrojeniowym, wytapianiem metali, górnictwem, rybołówstwem, mechaniką, techniką… najczęściej w każdej wiosce były rodziny, które posiadały jedną z tych specjalizacji, i w rezultacie miejsca te były samowystarczalne. Niebotycznie wysokie kwoty podatków, jakie musieli odprowadzać, zapewniły im życie w skrajnej nędzy.

Kontemplacje nad sprawiedliwością tak okrutnego rozwiązania, które uczyniło z większości obywateli niewolników, przerywa powrót Lauren. Towarzyszy jej wysoki, dobrze zbudowany mężczyzna.

Kiedy chłopak unosi wzrok i nasze spojrzenia się spotykają, widelec wypada mi z bezwładnej dłoni.

Znam go.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro