VIII

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng

Całą czwórkę zamurowało, patrzą na mnie z wyrazami skrajnego niedowierzania na twarzy. Nie wiedzieć czemu, zbiera mi się na śmiech, choć ciężko wyobrazić sobie poważniejszą sytuację. Nawet Eric wydaje się zdumiony. Frank w zamyśleniu pociera brodę. Tash zamarła w bezruchu, a Wolf jedynie uśmiecha się nieco kpiąco i poprawia pas z bronią.

– To by nam pasowało... – szepcze cicho. – Zdajesz sobie sprawę, jak wielka to odpowiedzialność? Od ciebie w głównej mierze będzie teraz zależała nasza wygrana lub przegrana, słowem: gramy dosłownie na śmierć i życie. Stanowisz idealną wizytówkę, skarbie.

Potraktowała mnie protekcjonalnie, co normalnie doprowadziłoby do istnej furii, w obecnej sytuacji jednak nie przywiązuje do tego wagi. Z niemym pytaniem spoglądam na twarze pozostałych, by upewnić się, że też to aprobują.

Serce łomocze mi ze strachu, nie wiem, czy wystarczy mi odwagi, lecz mam świadomość, że muszę zacząć działać. Eric miał rację. Nie był chamski ani wulgarny, a jedynie przedstawił moją osobę bez zbędnych ubarwień. Nazwał marionetką, pustą i egoistyczną lalą, kolaborantką i morderczynią, a ja rzeczywiście taka byłam.

– Diana, spójrz na mnie. – Natasha podchodzi i ujmuje mój podbródek, zmuszając do spojrzenia jej w oczy. W pierwszym odruchu mam ochotę się cofnąć, ale wytrzymuję. – Nawet nie wiesz, jak trudna rola do odegrania cię czeka. Nas wszystkich. A teraz najważniejsze pytanie: czy dasz radę znów normalnie mówić, tak jak zrobiłaś to dziś? Czy umiesz przezwyciężyć tę niemowę, która zakorzeniła się głęboko w tobie? Jeśli to niemożliwe, pokręć głową.

Ponownie traktują mnie jak małe dziecko, trochę opryskliwie, w  prostych słowach wykładają najistotniejsze sprawy w taki sposób, jakbym nie była w stanie nic pojąć.

Przypominają mi się ponure czasy, kiedy byłam całkiem zamknięta w sobie, otępiała, niezdolna do wykonywania najprostszych czynności. Wtedy faktycznie nie mogłam wydusić słowa. Jesteśmy świadkami narodzin nowej panny Hopkins. Tej, która wybiera walkę zamiast biernej obserwacji. I stopniowo odkrywam, że spowijająca  mnie skorupa coraz bardziej się otwiera.

Na jej powierzchni ukazuje się siateczka drobnych pęknięć, które w końcu odkryją mnie dostatecznie. Wtedy ponownie stanę się krucha i odsłonięta. Nie chce zmieniać pancerza, ale mówią, że zmiany są konieczne do rozwoju.

Pytają, czy dam radę grać. A jestem przecież wyśmienitą aktorką, zwodzę samą siebie. Tak to potraktuję, jako kolejną maskę, którą muszę przywdziać.

Trzeba umieć oddzielić życie od pracy. Co jednak robić, jeśli praca staje się życiem, a życie – pracą?

–Mówię normalnie. – To proste, króciutkie zdanie odbiera mi całą odwagę, a kiedy spojrzenia zgromadzonych jak jeden mąż kierują się na mnie, garbię się odrobinę. – Wybrałam milczenie, bo... cisza to najgłośniejszy krzyk. Poradzę sobie. Jeśli... jeśli trzeba, stanę do walki i zginę, ale w słusznej sprawie, a nie wykończona przez własną głowę. – Przełykam ślinę, częściowo ze strachu, częściowo by zwilżyć wyschnięte gardło. – Pokażę światu… pokażę, że mam swój głos i nie jestem jedynie piękną papugą uwięzioną w złotej klatce Polis, która powtarza tylko to, co jej przekażą.

Też się dziwię, kiedy słyszę, jakie słowa padają z moich ust. Ta krótka przemowa odbiera mi resztkę sił, lekko kręci mi się w głowie, lecz zwalam to na karb stresu i przemęczenia. Jestem dumna, ponieważ się przełamałam. Nie poznaję osoby, która steruje moimi wargami; wydaje się inteligentna i opanowana, tymczasem mi nogi zmiękły, jakby wykonano je z waty, ledwo jestem w stanie się na nich utrzymać.

– Obawiam się, że musimy zamienić słówko we trójkę, nim się zgodzimy – rzuca Lauren, a ja, nie wiedzieć czemu, czuję nieprzyjemny dreszcz przebiegający mi po kręgosłupie. Kiwa na Natashę i Franka i pokazuje głową na drzwi. – Poczekajcie tu, za chwilę wrócimy. Przyślę jednego z wartowników, żeby z wami posiedział, tak na wszelki wypadek.

Po sposobie, w jaki podejrzliwie mruży oczy, uświadamiam sobie, że ciągle nie ufa Ericowi. Ja właściwie też nie do końca wierzę w jego dobre intencje, bądź co bądź chciał mnie skrzywdzić. Wiem za to jedno: traktowanie go jak kogoś gorszego, niebezpiecznego, nie pomoże, wręcz przeciwnie. Rozpali w nim bunt, który zapuścił korzenie jeszcze w czasach dzieciństwa, kiedy miejscowe dzieciaki na korytarzach podstawiały mu nogę.

Rzeczywiście do sali wchodzi strażnik. Głowę ma okrytą hełmem, twarz zamaskowaną, a odbezpieczony karabin trzyma w pogotowiu. Widać tylko jego oczy, czujnie obserwujące otoczenie. Są czekoladowe, a skóra wokół nich dość ciemna, jakby ogorzała od słońca. Znacznie się różni od blado-porcelanowej cery mieszkańców Polis, zapewne więc i on pochodzi z wiosek, może pomniejszych miasteczek.

Deccer nie zwraca uwagi na otoczenie, ogląda ręce, wyskrobuje brud spod paznokci. Starannie unika kontaktu wzrokowego. To wybitnie niezręczna sytuacja. Nie mogę nic wyczytać z twarzy pilnującego nas żołnierza, lecz dostrzegam irracjonalność i wręcz komizm całego zajścia.

Sekundy przeradzają się w minuty,  te rozciągają się niczym gumki-recepturki. Choć w pomieszczeniu nie ma zegara, niemal słyszę monotonne „tik-tak, tik-tak”. Ten dźwięk już na dobre zadomowił się w moim umyśle, stał się dla mnie symbolem długich, nieprzespanych nocy, które spędziłam na wpatrywaniu się w biały sufit i mozolnych godzin w pracowni, kiedy spadające krople w klepsydrze wodnej wyznaczały mi czas pracy.

Rytmiczny odgłos towarzyszył mi zawsze i wszędzie, słyszałam go w apartamencie, w muzeach, gdzie na ekspozycji prezentowano moje prace, w kostnicy, kiedy odbierałam rzeczy należące niegdyś do nich. Wyczuliłam się na ten z pozoru błahy dźwięk do tego stopnia, że z automatu zaczęłam go kojarzyć z sytuacjami związanymi z czekaniem, zazwyczaj stresowymi.

Podskakuję, kiedy drzwi otwierają się z trzaskiem. Oddycham z ulgą. Przyszli, nie muszę się już tak spinać. Po chwili uświadamiam sobie, że za moment wydadzą werdykt, który zaważy na mojej najbliższej przyszłości, a może nawet na całym życiu, zależy ile jeszcze czasu mi pozostało, biorąc pod uwagę obecną, nieciekawą sytuację. Usiłuję odczytać coś z ich twarzy, lecz są nieprzeniknione. Jedynie lekkie spięcie ramion Natashy zdradza jej zdenerwowanie. Kieruję na nich wyczekujące spojrzenie. Jestem gotowa na to, co przyniesie mi los.

– Decyzją przywódców ruchu konspiracyjnego podziemia – zaczyna Lauren patetycznie i robi pełną napięcia pauzę. Poruszam się niespokojnie i siłą powstrzymuję od zaciśnięcia powiek, jak zazwyczaj, kiedy się czegoś boję. – Zostałaś włączona do Sztabu Kierowniczego, a tym samym obowiązują cię nieco inne zasady…

Nie słucham tego, co mówi dalej. Chwieję się i opadam na krzesło, kryjąc twarz w dłoniach. Nie wierzę w to. Dostałam realną szansę na wykonanie swojego ruchu, być może kluczowego w tej rozgrywce.

Zwykły pionek stał się królową, która poprowadzi całą grę.

– Wszystko w porządku? – Zaniepokojony głos kuzynki przebija się do mojej świadomości.
Unoszę podbródek i kiwam głową twierdząco, choć mam łzy w oczach. – Diana? Chcesz zrezygnować? Jeszcze nie jest na to za późno.

– N-nie – mruczę i się prostuję. – Cieszę się, że dostąpię takiego zaszczytu. Będę wypełniać swoje obowiązki najlepiej jak potrafię i…

– Tak, tak, to wszystko bardzo piękne, ale to nie kampania wyborcza – przerywa mi ostro Wolf. – Trwa wojna. WOJNA. Myślałaś, że to tylko chwilowe zamieszki, które szybciutko ucichną? Nic z tego. To konflikt, a my dążymy do obalenia władzy Pritchard.

Słowa kobiety mną wstrząsają i otwieram usta, by coś wtrącić, lecz nim zdążę wydusić cokolwiek, ona uśmiecha się słodko i jak gdyby nigdy nic ciągnie dalej.

– O tym później. A teraz szykujcie się, oboje, bo dowództwo zbiera się na nagłe, ważne spotkanie w związku z podjętą przez nas decyzją.

Czuję dreszcz podniecenia, kiedy wstaję i kieruję się do wyjścia. Tash idzie po mojej prawej, a Frank po lewej stronie. Nie wiem, czy chcą mnie w ten sposób wesprzeć, czy bezpiecznie eskortować, ale w ich towarzystwie czuję się pewniej. W gruncie rzeczy zawsze mogłam na nich liczyć, nawet jeśli tego nie doceniałam.

Żołądek nieprzyjemnie zaciska mi się na myśl o tym, jak wielu ludziom w swoim życiu nie okazałam należnej im wdzięczności, a teraz może już być na to za późno. Mama, mała siostra Gaya, wcześniej ojciec, który odszedł, gdy miałam ledwie kilka lat. A poczciwa Finnie? Jeśli kogoś mogłam nazwać przyjaciółką, to tylko ją. Natasha zaklina się, że stylistka żyje, ale z tyłu głowy wciąż tłukła mi się ta jedna, straszna wizja: dziewczyna wychodzi dokupić tiul i wpada w sam środek zamieszek, o których (chyba) nie miała pojęcia.

Ogień się pali, pożera drewniane elementy, krokwie dachów zapadają się i tlą na ziemi. Szyba, wybita cegłą, rozpryskuje się na tysiąc kawałków, a te fruwają dookoła, jak kawałki potrzaskanej nadziei, i tworzą na chodniku chrzęszczący pod stopami dywan. Zbłąkana kula zmienia kierunek, odbita od ściany, i godzi prosto w pierś stylistki, która pada na ziemię, krztusząc się własną krwią. Czerwona posoka plami jeden z jej barwnych strojów. Kobieta, kojarzona z tropikalnym ptakiem, za chwilę wzniesie się w górę i odleci, gdzieś tam, daleko, z dala od całego zła.

Tak jak w słowach piosenki, którą dawniej śpiewaliśmy na pogrzebach, dopóki nam nie zabroniono. Odejdzie i tym samym uwolni się od wszystkiego, co złe.

„Nie! – upominam się i odpycham koszmarny obraz jak najdalej od siebie. – Nie wolni ci dopuścić do takich myśli! A jeśli nawet ktoś ci bliski zginął, pamiętaj, że jesteś tu, aby ich pomścić. To okrutne, ale czasem trzeba poświęcić parę pionów, by wyjść na prowadzenie i ocalić kilkanaście pozostałych”.

Od strony jednej z odnóg korytarza słyszę szepty grupy osób. To jeden z niewielu odgłosów, jakie do tej pory tu usłyszałam. Mimo że niemal każdy nosi tutaj ciężkie, wojskowe buciory, kroków praktycznie nie sposób dosłyszeć. To chyba jakaś technika poruszania się, której dotąd nie rozpracowałam.

Porozumiewamy się między sobą półgłosem i tylko wtedy, gdy to naprawdę konieczne. Jeszcze nie jestem w stanie dostosować się do panujących tu zasad, lecz staram się ze wszystkich sił. Co rusz zapominam, w jaki świat wrzucił mnie kapryśny los. W ciągu zaledwie kilkunastu godzin luksusowe życie w stolicy zastąpiły nowe, surowe reguły konspiracyjnego podziemia. To spory cios, ale jest jedna zaleta: nareszcie mam poczucie, że to, co robię, jest słuszne.

Wczoraj postrzegałam siebie jako tępą, dwulicową kukiełkę, dziś potrafię podjąć działanie i opowiedziałam się po jednej ze stron. Zyskam realny wpływ na przebieg wydarzeń. Czy dobry, czy zły, to się okaże.

Najważniejsze, że nareszcie zyskałam odbierane mi do tej pory prawo wyboru.
__________________________________________

Schodzimy jeszcze głębiej pod ziemię. Kamienne stopnie prowadzą wciąż w dół i w dół, później ponownie w górę, wreszcie kończą się i gęsiego przeciskamy się wąskim przesmykiem. Jeśli prowadzi do jakiegoś ważnego pomieszczenia, w tym przypadku miejsca zebrań Sztabu Kierowniczego, to oczywiste, że tunel jest w tym miejscu tak ciasny, w końcu wtedy łatwiej się bronić – w przejściu zmieści się na raz tylko jeden napastnik, a więc szanse będą wyrównane. Pozostaje inny aspekt. W razie ataku uciekać można również jedynie pojedynczo, co obniża skuteczność ewakuacji.

Znajduję tylko dwa sensowne wytłumaczenia: albo w sali znajduje się jakaś inna droga ucieczki lub coś w rodzaju schronu, gdzie nikt z zewnątrz się nie dostanie, albo to bilet w jedną stronę w przypadku nagłego oblężenia.

Ta druga ewentualność mną wstrząsa. Boję się śmierci w małym pomieszczeniu, gdzie sufit wali się i przygniata swoim ciężarem, a pędzące kule czyhają, by odebrać nieostrożnym życie.

Uspokajam się prędko. To niemożliwe, by zostało podjęte aż takie ryzyko. Teraz stałam się jedną z najważniejszych osób, prowodyrką ruchu oporu, i przebywam z całym dowództwem. Nie umrzemy bez walki, uduszeni w jakiejś piwnicy, tego jestem pewna.

Na końcu korytarza czeka zgraja uzbrojonych po zęby strażników, ustawionych w rzędzie, jak kostki domino. Na nasz widok unoszą gotową do strzału broń i gestem nakazują się zatrzymać. Odruchowo unoszę ręce do góry. Głupia, instynktowna reakcja.

Lauren krzyczy jakieś słowo w dziwnym języku, którego nigdy wcześniej nie słyszałam. Może to miejscowy dialekt? Lub kolejny szyfr, jeden z ciężkich do powtórzenia, a nawet zapamiętania haseł. Opuszczam dłonie i poruszam się niespokojnie, gdy nic się nie dzieje. Wartownik po chwili takiego „dialogu” opuszcza karabin i macha ręką przyzwalająco. Oddycham z ulgą.

– Chodźcie, reszta już czeka – zwraca się do nas Wolf. Tash chwyta mnie pod ramię i pomaga wejść na stopień, a Frank dyskretnie obserwuje Erica; nadal mu nie ufają, ja też traktuję go z rezerwą, bo nie mam pojęcia, do czego jest zdolny. Jedno jest pewne: zniknął dobry, wrażliwy chłopiec, a narodził się żądny zemsty potwór.

Chyba nie byłam gotowa na to, co zastałam w sali. Spodziewałam się jakiegoś rozklekotanego stołu i paru krzeseł, w końcu w nagłych sytuacjach zazwyczaj wszelkie działania to jedna wielka prowizorka. Nie tym razem. Zastałam coś zgoła innego od moich najśmieszniejszych oczekiwań i aż rozchyliłam usta ze zdumienia.

Okrągły blat, na którym ustawiony był ekran, teraz biały, jakby przeznaczony do wyświetlania na nim slajdów, może raportów z terenów ogarniętych przemocą? Dookoła rzeczywiście postawiono surowe siedzenia, ale było ich więcej niż osób w naszej grupce. Przed każdym błyszczał duży, czerwony przycisk, jakby do głosowań.

Nie wiedziałam, że spotkamy tu kogoś innego, a zastałam trzy nowe twarze. A właściwie dwie nowe i jedną dobrze mi znaną.

Jack Carter uśmiechnął się szeroko na mój widok.

Wydarzenia ostatnich dni wirują mi w głowie i niespodziewanie układają się, niczym puzzle, w jeden, spójny obraz.

Dziwna rozmowa Natashy z mężczyzną. Musieli znać się od dawna, byli „na ty”, a kuzynka szukała u niego pomocy po moim tańcu z Maxem. Zaraz, zaraz… to przecież sekretarz Gubernatorki. A opuszczenie jej równa się wyrokowi śmierci.

Skórę ma wilgotną od potu, a twarz szpeci mu długa szrama, z której nadal sączy się krew i ropa. Wzdrygam się na ten widok, nim udaje mi się zapanować nad zdradzieckim odruchem. Przybieram pokerową twarz, lecz jest już za późno – spostrzegł moją obrzydzoną minę.

– Okropna, nieprawdaż? – śmieje się i ociera gęstą posokę skapującą na ubranie niedbałym gestem. – Natasha nalegała, bym to opatrzył, ale z tego, co widzę, mamy na głowie sprawy znacznie ważniejsze niż moja potraktowana nożem buźka.

Jestem tak zszokowana, że nie znajduję na czas ciętej riposty. Myśli w mojej głowie galopują szaleńczo, chociaż jedna jest szczególnie natarczywa.

„Nie można jej zdradzić, a zatem to szpieg. Nie należy dopuścić go do niczego, co mógłby  przekazać dalej” – szepcze uparty głos, a ja przyznaję mu rację.

– Ona go tu przysłała – cedzę spokojnie i szorstko łapię go za ramię, nie zważając na fakt, że jest ode mnie dobre trzy razy silniejszy. – Wynoś się i nie udawaj dobrodusznego wujaszka.

Wybucha śmiechem. Rechocze tak kilkanaście sekund, a w całej sali nie słychać nic poza jego wybuchami radości. Zaciskam usta w wąską linię i patrzę w stronę mojej drużyny w poszukiwaniu wsparcia. Nic takiego jednak nie znajduję.

Lauren uśmiecha się ironicznie i niesamowicie irytująco. Wiecznie dobry humor tej kobiety mimo sytuacji, w jakiej się znaleźliśmy, i kąśliwe uwagi doprowadzają mnie do szału, więc jedynie posyłam jej mordercze spojrzenie i kieruję wzrok dalej.

Moja kuzynka zagryzła wargę, jak zawsze, gdy się denerwowała, bo coś poszło nie po jej myśli – zazwyczaj przybierała tę minę, kiedy palnęłam coś głupiego. Czy i tym razem popełniłam gafę? Nie, to niemożliwe, przekonuję się. Wkrótce mi podziękują za przegonienie mężczyzny.

Frank ukrył twarz w dłoniach. O dziwo, to reakcja Deccera jest najnormalniejsza. Chłopak tylko patrzy na wszystko otępiałym wzrokiem, z równą dozą nienawiści i niezrozumienia w mętnych oczach.

– A to dobre! – wyrzuca z siebie w końcu Jack i ociera łzy. – Na wstępie próbuje mi zarzucić zdradę i oszustwo! Kotku, ryzykowałem życiem, dezerterując. Mogłabyś to docenić.

Nie odzywam się. Moja początkowa pewność siebie topnieje, kiedy nikt mnie nie popiera. Co więcej, Wolf wygląda na równie rozbawioną.

– Jeszcze nie do końca wróciłaś do rzeczywistości, co? – pyta tym swoim śpiewnym tonem. – Zresztą, nieważne. Przyjmij po prostu do wiadomości, że Carter to jeden z naszych najbardziej zaufanych ludzi. Przesyłał nam raporty od samego początku, przed samym nosem Pritchard, co groziło nie tylko utratą stołka, ale i życia. Więc, z łaski swojej, daj mu spokój, dobrze?

Twarz płonie mi ze wstydu. Odwracam się, by to ukryć, lecz on klepie mnie po plecach i wskazuje miejsce obok siebie.

– Zarzut wybaczony – chichocze. Siłą powstrzymuję się od przewrócenia oczami i zajmuję wskazany fotel. Taka gafa na wstępie… dobrze, że nie ma mi tego za złe, choć nadal nie w pełni mu ufam. Postanawiam mieć go na oku i kieruję zaciekawione spojrzenie na pozostałą dwójkę: mężczyznę i kobietę. Obydwoje kiwają mi na powitanie, więc odwzajemniam ten gest.

Ona nosi okulary i coś, co przypomina laboratoryjny kitel. Na kolanach postawiła elegancką, czarną teczkę. Zero zagięć, wystających luźno kartek, żadnej zmarszczki na fartuchu. Czarne jak heban włosy związała w praktyczny kucyk, z którego nie wystają zbłąkane kosmyki. Również buty są nietypowe: zamiast ciężkich, wojskowych buciorów, jakie przywdziewa tu niemal każdy, zdecydowała się na pantofle z płaską podeszwą.

To kompletne przeciwieństwo sarkastycznej, brutalnej i wyrachowanej Lauren. Jestem pewna, że Wolf była, jakkolwiek to brzmi, wprost stworzona do walki: opanowana, chłodna i bezlitosna, nie wyglądała na kogoś, kto ma kłopot z naciśnięciem spustu. Zresztą, z pewnością umiała posługiwać się bronią, nie tylko palną – historia ze strzałką usypiającą pokazała, że arsenał kobiety jest znacznie bardziej rozbudowany, a ponadto natura obdarzyła ją nadzwyczajnym sprytem i zdolnością do kalkulacji. Spotkanie się z nią po przeciwnych stronach przysłowiowej barykady byłoby niesamowicie niebezpieczne.

Ciemnowłosa osobistość tutaj sprawia wrażenie osoby spokojnej, wręcz nienaturalnie. Bije od niej jakaś inteligencja, widać to po sposobie, w jaki marszczy czoło delikatnie, jakby intensywnie się nad czymś zastanawiała. Nie wydaje mi się, by była w stanie kogokolwiek zabić, to nie ten typ człowieka.

Pytanie, czy ja byłabym w stanie podjąć taką decyzję, jeśli sytuacja by tego wymagała. Czy dam radę pociągnąć za cyngiel i patrzeć, jak z mojej winy z czyjegoś ciała ucieka życie?

Cóż, mogę sobie obiecać różne rzeczy, względnie bezpieczna pod powierzchnią ziemi, lecz prawda jest taka, że ludzie w obliczu potworności często sami stają się potworami.

Wracam myślami do naszych towarzyszy i spoglądam na nieznajomego mężczyznę. Ma krótkie, ostrzyżone „na jeża” włosy i wyprostowaną postawę. Odziany jest w kombinezon identyczny jak te noszone przez Tash, Wolf i Franka, czarny, solidny.

Przez ramię przerzucił karabin, w taki sposób, by móc w kilka sekund go dobyć, wycelować i oddać strzał. Przy pasie dostrzegam jeszcze nóż i pistolet, a nawet krótkofalówkę. Nie jest spięty, ale i nie rozluźniony. Czujny to prawdopodobnie najlepsze słowo, jakim można go opisać. Nawet gdy siedzi wydaje się, jakby dopiero co usłyszał komendę „baczność!”. Na pierwszy rzut oka domyślam się, że ceni dyscyplinę i nie toleruje nieposłuszeństwa.

„I dobrze – myślę. – Może uda mu się okiełznać Erica”. Drżę lekko na wspomnienie zaciśniętych pięści chłopaka, jego rozszerzonych źrenic i zwierzęcej gwałtowności.

– Zanim zaczniemy, musimy nalegać, abyście nałożyli to i nigdzie się nie ruszali w innym stroju, chyba że nałożycie go na to. – Lauren sięga za siebie i z dużego kartonu wyciąga dwa kombinezony, takie, jakie noszą prawie wszyscy w tym pokoju. – Dwa komplety na przebranie będą na was czekać w sypialni, przy waszych pryczach. Aha, jeśli chodzi o sypialnie… teraz przysługuje wam: tobie, Diano, i Ericowi, przywilej posiadania pomieszczenia na wyłączność. Czy chcecie skorzystać z tego prawa? Decyzja należy do was.

– Ja wolę spać we wspólnej sali – mówię nieśmiało. Wciąż ciężko mi się odzwyczaić od milczenia, które było niesamowicie wygodną opcją. Wolę spać ze wszystkimi, a nie sama, mając za towarzystwo jedynie własną głowę, która nie przestała mnie niszczyć. Zbyt wiele nocy spędziłam już w samotności, by nie wiedzieć, czym to grozi.

– Chcę osobno – odzywa się w tym samym momencie Deccer i krzyżuje ręce na piersi. Oddycham z ulgą. Im dalej od niego, tym lepiej.

– W porządku – zgadza się Wolf i podaje nam nowe stroje.

Materiał jest gruby, a cały kombinezon znacznie cięższy, niż się spodziewałam, na moment uginam się pod jego ciężarem. Wierzchnia warstwa jest wykonana z dziwnego, odpornego na przetarcia materiału. Pod spodem jest dużo sztywniejsza, lecz od spodu całość obszyta jest miękką podszewką, przyjemną w dotyku.

To mistrzowska robota, z pewnością wygląda bardzo efektownie i profesjonalnie.

– Dzięki – rzucam w przestrzeń. – Czy to ma jeszcze jakąś funkcję, poza tą dekoracyjną?

Tym razem śmiechem wybucha każdy w pomieszczeniu. Pierwszy opanowuje się Jack i, ciągle chichocząc, rozwiewa moje wątpliwości.

– To, skarbie, ma cię pozostawić przy życiu, jeśli ktoś wpadnie na pomysł posłania w twoją stronę kulki.
__________________________________________

Cześć! Dziś najdłuższy do tej pory rozdział, ponad 3K słów (nie licząc tego co piszę tutaj). Przychodzę też do was z pytaniem, a właściwie nawet kilkoma. Byłabym bardzo wdzięczna za odpowiedź 🫶🏻

1.   Czy macie jakiegoś bohatera który od początku wzbudza waszą sympatię/antypatię? A może wręcz przeciwnie, postaci są bezbarwne i raczej nie ma ich za co kochać lub nienawidzić? Wiem, że ciężko to określić po kilku rozdziałach, ale zależy mi na zbudowaniu ciekawych bohaterów, więc pytam :D

2.   Macie jakieś uwagi odnośnie technicznej strony tekstu? Wiem, że zdarza mi się mieszać czas, czasem się wkradnie jakaś literówka lub błąd w zapisie dialogu… wszystkie rady mile widziane. Samemu często ciężko wychwycić wszystkie niedoskonałości, a zależy mi na tym, by było ich jak najmniej ;)

3.   Z każdą inną opinią, dotyczącą fabuły, słownictwa, czegokolwiek, co tam wam przyjdzie na myśl chętnie się zapoznam. Ta książka jest pisana spontanicznie i eksperymentalnie, odpłynęłam też w nieco ciężką tematykę, dlatego z przyjemnością wysłucham waszych odczuć 🫶🏻

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro