Rozdział 20. Trudne wybory

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


Wybór dano nam tuż po stworzeniu. Oznacza wolność, a to jej najbardziej pragną ludzie. Móc wybrać najlepszą dla siebie możliwość. Czasem się mylimy, to prawda, ale to też rzecz ludzka. Nie lubimy, gdy ktoś podejmuje decyzje za nas, choćby w najlepszej wierze. Ogranicza to naszą wolność, więc chcemy dokonywać ich sami.

Każdego dnia podejmujemy setek, jeśli nie tysięcy wyborów. Często są one błahe, nic nieznaczące w perspektywie całości – wstać już czy poleżeć jeszcze pięć minut? – więc nie zwracamy na nie uwagi. Są naszą codziennością, czymś tak naturalnym jak oddychanie. Czasami te najprostsze sprawiają sporo problemów, gdy jest się osobą niezdecydowaną bądź zbyt zachłanną, bo niekiedy nie można wybrać więcej niż jednej możliwości.

Czasem jednak zostajemy postawieni w sytuacji pozornie bez możliwości wyboru. Przynajmniej tak to widzimy w danej chwili, a wiele czynników nas o tym przekonuje. Dopiero później uświadamiamy sobie, że mogliśmy dokonać innego wyboru i byłby on bardziej zgodny z naszym sumieniem.

Podejmowania wyborów należy się nauczyć. Nie jest to umiejętność wrodzona. Co prawda wiele decyzji podejmujemy instynktownie, ale ważne jest ich świadom podejmowanie. Tylko wtedy mamy pewność, że dokonany wybór jest z nami zgodny. To nie jest prosta sztuka, wiele razy popełnimy błąd i będziemy musieli zmierzyć się z jego konsekwencjami. Z wiekiem jednak coraz lepiej wystrzegamy się błędnych decyzji. Choć nie wszyscy i nie zawsze. Wiele zależy od warunków. Nigdy nie podejmujemy decyzji w oderwaniu od rzeczywistości. Zawsze jest coś, co na nią wpływa. Trudno bowiem odsunąć się od wszystkich czynników zewnętrznych, które starają się narzucić nam swoją wolę. Trzeba być naprawdę silnym, by dochować wierności podjętemu wyborowi zwłaszcza, kiedy nie jest on akceptowany przez innych. Przez naszych bliskich.

Grudniowa aura była przyjemna dla oka. Lukas jak co roku cieszył się jak dziecko z pierwszych opadów śniegu, które zamieniły okolicę rezydencji Rabbii w świat Królowej Śniegu. Nikt się szczególnie tym nie przejmował, Fabio rzucił kilkoma przekleństwami pod adresem Licavoliego i dał sobie spokój. Bardziej irytował go fakt, że nie może wrócić do swoich obowiązków, a czuł się zdrowy. Co prawda w kilku miejscach rany jeszcze do końca się nie zabliźniły, ale już nie przeszkadzały w ruchu. Szybko wrócił do formy sprzed sprawy Civello. Mimo wszystko gorzej było z Eleną. Fizycznie odzyskała już zdrowie, choć nadal trochę utykała i musiała zrezygnować z obcasów. Psychicznie potrzebowała jeszcze czasu. Może się do tego nie przyznawała i już się nie wzdrygała, gdy Fabio zaczynał zaloty, ale to nadal w niej tkwiło. I tkwić będzie. Na zawsze.

Irytowały ją pytania o samopoczucie. Z jakiegoś powodu otaczający ją mężczyźni postawili sobie za punkt honoru uprzykrzanie jej tym życia. Nawet szef, który zapowiedział, że do końca roku i tak nie dostanie żadnej roboty. Nie sądziła, że przewrażliwienie Lorenza przejdzie na niego, ale nie dziwiła się, naciski z góry musiały ugiąć i Cesare'a. Stanowczo bardziej wolałaby wrócić w pełni do codzienności, skoro etap koszmarów i akceptacji tego, co się wydarzyło, miała już za sobą.

Nie mogła na siłę szukać sobie roboty, bo grudzień był dość spokojny. Spraw dla Rabbii przychodziło bardzo mało i nie były one zbyt poważne. Tak jakby po sprawie Civello i zdradzie Tristiana di Miotta wszyscy pozostali wrogowie postanowili zamilknąć na jakiś czas.

Jednak dziś w rezydencji Rabbii nie było spokojnie. Vincent podgłośnił telewizor, by słyszeć, co mówią bohaterowie filmu, a mimo to w tle nadal brzmiały wrzaski Michelle'a. Nikt się temu nie przysłuchiwał, więc z ogólnego hałasu wyławiali pojedyncze słowa, głównie przekleństwa. Doprowadzenie go do takiego stanu nie było proste, zwykle zamiast krzyczeć, po prostu atakował, niszcząc wszystko dookoła.

I pewnie by tak było, gdyby nie fakt, że to Elizabeth doprowadziła go do takiego stanu. Już odkąd przyjechali od lekarza, wydawali się pokłóceni, ale od kilkunastu minut trwała siarczysta awantura. Coś się musiało wydarzyć, do tej pory nie zdarzyło się, aby Michelle podniósł głos na partnerkę. Byli w sobie szaleńczo zakochani, choć już na pierwszy rzut oka było widać, że to dziewczyna rządzi w tym związku. Saphire zrobiłby dla niej wszystko, a myśl o tym, że mógłby ją zranić jakimś swoim zachowaniem, dość mocno go temperowała.

Dziś było inaczej. To było trochę niepokojące, Lukas zdawał się powstrzymywać przed pójściem na górę, bo przecież nie mogą się wtrącać. Fabio drgała brew, zaczynał mieć dość tych wrzasków, ale nie ruszał się, skoro czytająca książkę Elena wyłożyła nogi na jego kolanach, by wymasował jej łydki. Palce Vincenta niespokojnie obijały się o oparcie fotela, próbował skupić się na filmie.

Dziwne, że Cesare jeszcze nie zszedł, żeby uciszyć Francuza. On z nich wszystkich miał najmniejsze pokłady cierpliwości i reagował gniewem, gdy tylko jego podwładni zaczynali się zbyt mocno awanturować. A przecież był grudzień – miesiąc, kiedy niewiele trzeba było, żeby go zdenerwować.

Chyba tylko Fantasma miał gdzieś awanturę. Zresztą prawdopodobnie siedział u siebie – nikt nie był tego pewny, bo nie widzieli go od śniadania. Rzadko spędzał z nimi czas wolny, a i oni nie zabiegali o jego towarzystwo. Tak było lepiej.

Ostatnie przekleństwo. Trzaśnięcie drzwiami. Gwałtowne kroki na schodach. Oczy pozostałych mężczyzn zwrócone ku wejściu, w którym stanął rozwścieczony Michelle. I zrozpaczony, co przyjęli z dość dużym zaskoczeniem.

– Eleno, wyjaśnij jej to – zażądał, przystając przy sofie.

Salevannov przewróciła stronę książki i podniosła na niego spojrzenie szarych oczu. Zdawała się tylko lekko zirytowana, że jej przeszkadza.

– Co takiego? – zapytała spokojnie.

– Liz jest w ciąży.

– To wiem.

– Ta ciąża zagraża jej życiu. Musi ją usunąć. Przekonaj ją.

Elena zatrzasnęła książkę, ściągnęła nogi z kolan Fabia i usiadła z gniewnym wyrazem twarzy.

– Nie przekonam jej do aborcji – powiedziała.

Michelle zrobił minę, jakby go spoliczkowała. Złapał ją za ramiona i potrząsnął kobietą.

– Dlaczego? Ona umrze.

Strąciła jego ręce z siebie, jakby były czymś obrzydliwym.

– Bo to jej ciało i jej wybór. Nie możesz za nią decydować, co jest dla niej lepsze – odparła chłodno.

– Ale...

Uciszyła go gestem dłoni. Nie miała ochoty tego słuchać. Wiedziała, że jest zdesperowany i przerażony – nawet Rabbia odczuwała strach – ale to nie była sytuacja, w której może działać pod wpływem emocji.

– Porozmawiam z nią, ale nie będę jej do niczego przekonywać, a ty ochłoń i pomyśl, jak Liz się z tym czuje.

Książkę zostawiła na stoliku i poszła na górę. Zatrzymała się przed drzwiami sypialni Michelle'a i westchnęła. Nie miała pojęcia, jak ma zacząć taką rozmowę. Nigdy nie była w ciąży, tym bardziej zagrożonej, nie myślała też poważnie o zakładaniu rodziny. W końcu Fabio jeszcze do tego nie dorósł, a znoszenie jego humorków bez dzieci niekiedy było zbyt ciężkie. Jak więc miała rozmawiać o tym z Elizabeth? Nie wiedziała, co dziewczyna czuje. Podejrzewała, że jest tym przerażona. Musiała być, a Michelle nie pomógł, robiąc awanturę na całą rezydencję. Powinien być jej wsparciem, uspokoić ją, nie zaś próbować wymusić własne zdanie. To do niczego nie prowadziło.

Zebrała się na odwagę i zapukała. Odpowiedziało jej zapłakane „proszę". Weszła do środka, starając się zachować spokój, bo tego Liz teraz wymagała. Może i nie miała ochoty przeprowadzać tej rozmowy, ale była w tej chwili jedyną osobą, która mogła to zrobić. W końcu w Rabbii byli sami faceci. Lukas był gejem, znał się na różnych kobiecych sprawach, ale nadal był też mężczyzną, a tego w tej sytuacji nie mógł przeskoczyć. Poza tym kobiety mafii powinny trzymać się razem, były rodziną. Może niezwiązaną krwią i dość specyficzną, ale kto o nie lepiej zadba niż one same o siebie wzajemnie?

Sypialnia Michelle'a utrzymana była w różnych tonacjach niebieskiego, drogie meble zaś zrobione zostały z jasnego drewna. Dzięki temu pokój zdawał się dość jasny i większy niż w rzeczywistości, co mogło dziwić, gdy wiedziało się, kto jest jego mieszkańcem.

Elizabeth siedziała skulona na łóżku. Zwykle ułożone w eleganckie loki płomiennorude włosy teraz zwinięte były w niedbałego koka nisko nad karkiem. Zielone oczy zasnuwały łzy, makijaż zdążył zostawić na drobnej, dziewczęcej buzi nieładne smugi, usta drżały w szlochu. Nawet teraz zdawała się być bardziej dzieckiem niż dwudziestodwuletnią kobietą. Zawsze wydawała się ucieleśnieniem niewinności, choć jej bliscy doskonale wiedzieli, że lubi stawiać na swoim. Nad Michelle'em miała pełną kontrolę, wystarczyło, żeby dał jej niewielki powód do zazdrości, a atmosfera stawała się niemiła. Może rzadko kończyło się to awanturą i scenami zazdrości, ale obrażona Elizabeth to niebezpieczna Elizabeth. A to niby Michelle był zabójcą.

Teraz zdawała się bezbronna do tego stopnia, że Elenę ścisnęło w żołądku. I jeszcze to przerażone, błagające o ratunek spojrzenie. Może Elizabeth niewiele miała wspólnego z takimi kobietami jak ona, była bardziej zwyczajną dziewczyną, ale była też silna. Radziła sobie w tym świecie lepiej, niż można było się spodziewać. Jednak w tej chwili kompletnie się rozsypała.

Elena otworzyła usta, żeby coś powiedzieć, ale w sumie nie wiedziała, co będzie dobre w tej sytuacji. Pytanie o samopoczucie było głupie, od razu było widać, że jest źle. Puste pocieszenia też na nic się nie zdadzą. Zresztą nigdy nie była dobrą pocieszycielką, stanowczo bardziej wolała brutalną prawdę.

Usiadła obok Elizabeth tak, by stykały się ramionami. Poczucie obecności drugiego człowieka czasami było najlepszym lekarstwem na rozpacz. Dzięki temu przepędzało się samotność.

– Michelle powiedział mi o zagrożeniu – odezwała się.

– Chce, żebyś mnie przekonała? – zapytała Liz.

– Nie zamierzam tego robić.

Elizabeth spojrzała na nią ze zdumieniem. Gdy zobaczyła Elenę w drzwiach, sądziła, że usłyszy to samo co od Michelle'a, ale z bardziej chłodnym podejściem. Tego się jednak nie spodziewała.

– Nie mam żadnego prawa, by mówić ci, co masz robić – wyjaśniła Elena. – To twój wybór, bo to ty będziesz z tym później żyła i ponosiła konsekwencje.

– Lekarz powiedział nam wprost, że to dziecko długo nie pożyje. Umrze w czasie porodu bądź krótko po nim. Jest też duża szansa, że zagrozi to mojemu życiu.

Elena nie pytała o szczegóły. To nie było teraz takie ważne, bo fakt był faktem. Liz ryzykowała życiem, więc nic dziwnego, że Michelle spanikował. Nikt nie chce utracić ukochanej osoby.

– Najlepiej byłoby je usunąć już teraz – kontynuowała Elizabeth. – Ale ja nie potrafię tego zrobić. Wiem, że to głupie, że może przeze mnie cierpieć. To też nie jest tak, że uważam, że powinno się urodzić za wszelką cenę. Po prostu nie potrafię. Gdyby to był któryś z naszych wrogów, pewnie w akcie desperacji sięgnęłabym po broń, ale teraz nie potrafię.

Pociągnęła żałośnie nosem. Nie wiedziała, co powinna zrobić. Chciała uczepić się nadziei, że może uda się zmieścić w ten niewielki procent szansy, że wszystko będzie dobrze.

– Michelle się wkurzył i kazał mi to zrobić – dodała. – A ja nie chcę.

– Michelle jest po prostu przerażony i nie myśli racjonalnie – odparła Elena. – Boi się, że straci ciebie, najważniejszą osobę w swoim życiu, więc próbuje cię nagiąć do swoich racji. Sądzi, że w ten sposób cię ochroni. Ale to nie jest takie proste, bo w tej chwili nie myśli o tobie, lecz o sobie. To normalne w chwilach zagrożenia życia.

Spojrzała przez okno na zachmurzone niebo. Doskonale wiedziała, że ludzie są po prostu egoistami. Ratują własne tyłki, nie chcą tracić tego, co uznają za swoje. Rzadko potrafią być naprawdę bezinteresowni. W mafii tacy się nie zdarzali – wszyscy wystarczająco szybko ginęli, by o nich pamiętać.

– Gdy porwali nas Civello, zostałam oddzielona od Fabia. Nie wiedziałam, gdzie jest, czy w ogóle żyje. W szarpaninie w restauracji usłyszałam strzał. Strzelał on czy wrogowie? Zabili go? Zranili? Bałam się o niego, bo nie chciałam go stracić. Tak naprawdę myślałam o sobie, więc rozumiem, dlaczego Michelle się tak zachowuje. Jednak nie pochwalam prób zmuszenia cię do aborcji. Nie ma do tego prawa, nikt nie ma.

– Co byś zrobiła na moim miejscu? – zapytała Liz.

– Nie wiem i szczerze mówiąc, nie chcę wiedzieć, choć to pewnie okrutnie brzmi.

– Trochę – przyznała Elizabeth.

Elena westchnęła. Wcale się nie dziwiła, że Fabio ciągle jej wypomina, jak chłodną kobietą się stała. Zresztą wielu ludzi miało takie samo odczucie po spotkaniu z nią. Cóż, słodzenie innym pozostawiała na czas gry.

– Mogę się tylko domyślać, jak się z tym czujesz, a to i tak będzie odległe od prawdy. Nie jestem tobą, zaś ta sytuacja należy do tych, w których wszystko jest możliwe. Podjąć decyzję dotyczącą czyjegoś życia nigdy nie jest łatwo. Zabiłam w swoim życiu wielu ludzi, niekiedy niszczyliśmy całe rodziny. Wiemy, jak łatwo odebrać ten dar i jak cenny on jest, ale nie mam pojęcia, co zrobiłabym na twoim miejscu, Liz. Przykro mi.

Ta tylko pokiwała głową. Może słowa Eleny były dość chłodne, ale szczere i potrafiła to docenić. Salevannov nie próbowała się mądrzyć, przekonywać jej o słuszności jakiegoś stanowiska. Po prostu powiedziała to, co myślała.

– Wiesz, że moja mama umarła, gdy byłam mała? – zapytała trochę niespodziewanie Elena.

– Michelle kiedyś wspominał.

– Nie wiem, jak to jest mieć mamę, choć ciocia Carolina, mama Fabia, jest najbliższa mojemu wyobrażeniu. Wychowywałam się bez tej prawdziwej, w sumie to dla mnie obca kobieta, bohaterka opowieści – zapatrzyła się w jakiś punkt za oknem. – Umarła, kiedy miałam kilka miesięcy, więc jej nie pamiętam. Tata nigdy nie powiedział mi, co było przyczyną. Mówił tylko, że była chora. Później już nie pytałam, bo jakie to ma znaczenie? Nie żyje. W sumie podejrzewam raka, ale nie mam pewności i chyba nie chcę wiedzieć. Nie jest to jednak ważne. Bez znaczenia jest też to, że to był prawdopodobny powód, dla którego Salevannovie tak jej nie lubili. Umarła tak szybko, bo mnie urodziła. Wiedziała, że nie powinna myśleć o dzieciach, że to się dla niej źle skończy, bo będzie musiała przerwać leczenie, ale to jej nie powstrzymało. Tata zawsze podkreślał, jak bardzo mnie kochała, ale był czas, kiedy tego nie rozumiałam. Byłam wręcz przekonana, że to nieprawda, bo jednak nas zostawiła i umarła. Miałam taki okres, że jej nienawidziłam. Uważałam, że to głupie. Tata kochał ją jak szaleniec. Gdyby nie ja, mogliby przeżyć ze sobą jeszcze parę lat i pewnie byliby szczęśliwi, a tak zostałam półsierotą. Dla kogoś to głupie, co zrobiła, ale to był jej wybór. Z pewnością bardzo trudny, bo z pewnością musiała liczyć się z większym ryzykiem niż zdrowa kobieta.

– Też uważasz, że to głupie?

– Już nie, bo wiem, co to znaczy kogoś bardzo kochać – uśmiechnęła się pod nosem. – Trochę to rozumem i postanowiłam tego nie oceniać nawet, jeśli wciąż wydaje się głupie.

– Sądzę, że twoja mama naprawdę musiała cię mocno kochać, skoro podjęła taką decyzję – stwierdziła Elizabeth. – Zawsze łatwiej jest wybrać siebie.

– To jedna strona medalu. Druga pokazuje, że urodziła mnie z egoizmu, choć wiedziała, że mnie osieroci. Dziecko potrzebuje matki, dorastająca dziewczyna tym bardziej. Miałam ciocię Carolinę, ale to nie to samo. No i trudno było się dziwić Fabio, że mnie nie znosił. Dla niego to było tak, jakbym chciała mu ukraść mamę, a potem oboje rodziców. To, co zrobiła moja mama, i to, przed czym ty teraz stajesz, to zawsze trudny wybór.

Liz pogłaskała swój brzuch z niepewną miną. Dzięki Elenie trochę się uspokoiła, ale nadal czuła się przerażona tym wszystkim.

– Nie wiem, co mam robić – przyznała. – Rozsądek podpowiada jedno, serce drugie. Jest jeszcze Michelle. Wiem, że on też cierpi.

Elena pogłaskała ją po włosach w geście wsparcia. Tylko tyle mogła dla niej zrobić, a to dość niewiele.

– Pamiętaj, Liz, że ta decyzja należy jedynie do ciebie. Michelle może wyrazić swoje zdanie, ale wybór jest twój. Nikt inny go za ciebie nie podejmie. Może tak byłoby łatwiej, ale wcale nie lepiej, bo to ty będziesz z tym żyła.

– I tego się boję. A jak sobie z tym nie poradzę? A co jeśli decyzja będzie zła?

– Wybór, którego dokonasz, dla ciebie nigdy nie będzie zły, jeśli w niego nie zwątpisz. Pamiętaj, że masz żyć zgodnie ze sobą, bo inaczej wiecznie będziesz wszystkiego żałować. Nawet jeśli się to innym nie spodoba. To trudne, ale jeszcze się taki nie urodził, co by wszystkim dogodził. Pamiętaj o tym.

– Dziękuję ci, Eleno.

– Drobiazg – uśmiechnęła się Salevannov. – Zresztą nie musisz podejmować decyzji od razu. Jest jeszcze troszkę czasu, nim będziesz musiała się na coś ostatecznie zdecydować. Przemyśl to na spokojnie, rozważ wszystkie możliwości i wtedy podejmij decyzję, z którą będziesz mogła żyć.

Elizabeth odwzajemniła lekko uśmiech. Otarła policzki z resztek łez, jeszcze bardziej rozmazując makijaż. Widząc to, Elena podniosła się i z łazienki przyniosła zwilżony ręcznik, którym delikatnie wytarła brzydkie ślady.

– Od razu lepiej – stwierdziła.

– Pewnie wyglądam strasznie – odparła Liz.

– Czasami możesz sobie na to pozwolić. Michelle ma cię kochać nawet z oczami czerwonymi od płaczu i z zasmarkanym nosem – zażartowała Elena.

Elizabeth odpowiedziała chichotem. Dzięki temu było widać, że najważniejszy kryzys został zażegnany. Przynajmniej do czasu podejmowania decyzji.

– To mogę ci tu pogonić Michelle'a, jeśli trochę ochłonął? To on powinien cię niańczyć – powiedziała na pozór złośliwie.

– Tak. Dziękuję ci, Eleno.

– Nie dziękuj. Jesteśmy rodziną, więc to normalne.

Rzuciła jej ostatni uśmiech i wyszła. Kamień spadł jej z serca, że udało się opanować sytuację i trochę uspokoić Elizabeth. Miała tylko nadzieję, że za chwilę nie zacznie się wszystko od początku. Co prawda Liz była mądrą kobietą, ale nadal pozostawał Michelle, który mógł zareagować w każdy możliwy sposób. Wątpiła, czy pozostali nabili mu choćby odrobinę rozsądku. Już raczej mogliby zaognić problem.

W salonie panowała cisza, nie licząc grającego telewizora. Jedynie Michelle patrzył na drzwi, najwyraźniej oczekując wieści. Na szczęście już się nie miotał, chyba emocje z niego zeszły.

– Co z Liz? – zapytał ostrożnie.

– Uspokoiła się – odparła lakonicznie.

– Podjęła jakąś decyzję?

– Jeszcze nie. Zresztą sam powinieneś z nią o tym porozmawiać i wysłuchać, co ma do powiedzenia.

Francuz odwrócił spojrzenie. Ta sytuacja go przerosła i spanikował. Nigdy wcześniej mu się to nie zdarzyło, a był w różnych tarapatach. Jednak to Liz sprawiła, że całkiem stracił zimną krew.

– Mogę do niej iść? – zapytał niepewnie.

– Pod warunkiem, że nie wywołasz kolejnej awantury. Czeka na ciebie.

Nic nie odpowiedział, ale wstał i wyszedł. Chwilę później był już w swojej sypialni i ostrożnie podchodził do Liz. Teraz było mu głupio, że tak na nią krzyczał i groził. To się nie powinno zdarzyć.

– Przepraszam za swoje zachowanie – powiedział cicho.

Elizabeth wyciągnęła do niego rękę, którą ujął bez wahania, siadając obok. Przytuliła się do jego ramienia, zaczął głaskać ją po włosach, by na nowo dać poczucie pełnego bezpieczeństwa. To tego teraz potrzebowali. I szczerej rozmowy, choć oboje wiedzieli, że będzie bardzo trudna.


Elena wróciła na swoje miejsce i ułożyła się w ten sam sposób co przed wpadnięciem do salonu rozwścieczonego Michelle'a. Zamierzała wrócić do przerwanej lektury, dopóki panuje spokój. Chciała się zrelaksować, póki miała do tego okazję.

– Jak Lizzy się czuje? – zapytał Lukas.

Zdawał się zmartwiony sytuacją, ale wolał pozwolić załatwić to Elenie. Kobieta zawsze lepiej zrozumie drugą kobietę, zwłaszcza w takich sprawach.

– Źle – odparła, jakby to był niepotrzebny gest z jej strony. – Jest przerażona i zdezorientowana.

– Biedactwo. Że też coś takiego musiało ją spotkać.

– Życie to ryzyko – wzruszyła ramionami Elena. – O ile Michelle nie wywinie znowu czegoś głupiego, poradzą sobie.

Przynajmniej taką miała nadzieję. To nie była sprawa, po której wraca się do porządku dziennego. To tak nie działa. Właśnie w takich sytuacjach sprawdzana była odporność psychiczna i wierność temu, w co się wierzy. Dość okrutny sposób, ale życie już takie było. Ktoś umiera, być ktoś żyć mógł. Czasami bezsensownie jednego dnia umierają tysiące ludzi i nikt nie potrafi znaleźć racjonalnego powodu. Sprawiedliwość nie istniała. Taki po prostu był świat od zarania dziejów, a to dopiero ludzie zaczęli mówić, co jest słuszne i moralne. Hipokryzja, której Elena nie znosiła. Przecież każdy sam musi za siebie podjąć decyzję, dokonać wyboru, bo nikt nie przeżyje życia za kogoś innego. To tak nie działa.

Reszta dnia upłynęła dość spokojnie jak na Rabbię. Każdy zajmował się swoimi sprawami, Lukas i Fantasma pojechali rozwiązać problem zlecony przez Cesare'a, a służba mogła odetchnąć. Niewiele było dni, kiedy praca w tym domu była całkowicie bezproblemowa. Wyjątkowo jednak nikt nie miał powodu, aby zakłócać porządek dnia.

Fabio wyszedł właśnie spod prysznica. Nie kłopotał się ubieraniem czegoś więcej prócz bokserek, włosy pozostawił mokre i bezceremonialnie wyłożył się na wolnej połowie łóżka Eleny. Kobieta nie zwróciła na niego uwagi zbyt zajęta notesem spoczywającym na jej podołku.

– Co czytasz? – zapytał.

– Dziennik taty – rzuciła.

– Znowu?

– Jeszcze nie wszystko rozszyfrowałam.

– Ostatnio spędzasz nad tym wszystkie wieczory – zauważył z niezadowoleniem.

Nie wiedział, dlaczego, ale to mu się bardzo nie podobało. Podświadomie czuł, że to się źle skończy, a wolał ufać swoim przeczuciom. Zawsze dobrze na tym wychodził. Poza tym nie wierzył, że Elena zamknęła na zawsze sprawę śmierci swojego ojca. Nie miał na to dowodów, ale wydawało mu się to dziwne, że właśnie teraz, po starciu z Kwasowym, zaczęła interesować się przeszłością. To było do niej niepodobne.

– Bo w końcu mam na to czas – spojrzała na niego z dezaprobatą. – To jedna z tych lepszych stron odsunięcia od obowiązków.

– Powinnaś zająć się mną – orzekł.

– Jeszcze przed chwilą byłeś w łazience – przypomniała.

– Ale teraz jestem tutaj.

Westchnęła. Nie miała ochoty na tę jałową dyskusję, ale wiedziała, że Fabio tak łatwo nie odpuści. Czasami był jak dziecko, które potrzebowało stałej uwagi. Irytował się, kiedy go ignorowała. Nie była pewna, czy to efekt tego, że był jedynakiem czy coś w jego charakterze to warunkowało.

– Gdybyś od czasu do czasu praktykował czytanie przed snem, nie miałbyś z tym problemu – stwierdziła złośliwie.

– W łóżku wolę inne formy przyjemności – wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Nie dzisiaj. To był długi i ciężki dzień. Nie jestem w nastroju – orzekła.

Skrzywił się, ale trochę się tego spodziewał. Co by o niej nie mówić, nie brakowało jej pewnej wrażliwości. No i sama myśl, że to może przydarzyć się jej, musiała być dość mocnym hamulcem.

Elena odłożyła notatki ojca do szuflady nocnej szafki. Dziś już i tak nic nie zrobi, a myślami też była całkiem gdzieś indziej.

– Liz zapytała mnie, co bym zrobiła na jej miejscu – powiedziała.

– I co jest odpowiedziałaś?

– Że nie wiem i nie chcę wiedzieć.

– Kłamałaś – stwierdził Fabio.

Elena pokręciła głową.

– Naprawdę nie wiem. Niby rozsądek podpowiada właściwy wybór, ale w grę wchodzą jeszcze uczucia. To nie jest takie proste powiedzieć „usunę je", a potem żyć, jakby się nic nie stało. To tak nie działa.

– Czy ja wiem? Jakoś nie widzę kobiet po aborcji z depresją, a nie powiesz mi chyba, że to marginalne zjawisko.

– A ty pokazujesz innym, że masz wyrzuty sumienia po swoich decyzjach? – uniosła brew.

– No nie.

– Właśnie. To nie gadaj głupot – prychnęła. – Psychologiem nie jestem, ale nie muszę nim być, żeby wiedzieć, że takie rzeczy wracają w najmniej oczekiwanych momentach.

Fabio przewrócił się na brzuch i podparł głowę na dłoniach, obserwując uważnie Elenę.

– Tak w ogóle, co ty o tym myślisz? – zapytał. – O aborcji znaczy.

– Każdy musi podjąć własną decyzję – odparła. – Jeśli to tylko zachcianka, powinno się to potępić. Jeśli ma konkretny powód, nie mnie to oceniać.

– A ty byś to zrobiła?

– Nie wiem. Może i znam siebie, ale taka sytuacja podbramkowa może przynieść wiele emocji, słów, rozwiązań. Dlaczego pytasz?

– Chyba powinienem wiedzieć, skoro jesteśmy razem – wzruszył ramionami. – Ja bym ci nie pozwolił na taką ciążę.

– Nie pozwolił? – zapytała o ton chłodniejszym głosem.

– Czemu miałabyś umierać z powodu dziecka, które i tak by się nie narodziło? To głupota tak się narażać. Jeśli kobieta nie powinna rodzić dziecka, to nie ma powodu, aby doprowadzać do takiej sytuacji.

– Nie ty o tym decydujesz – warknęła. – To moje ciało i to ja dokonuję wyboru.

– Więc umarłabyś z takim dzieckiem? Gdzie w tym sens? – oburzył się.

– Gdyby mój tata tak myślał, ja bym się nie urodziła – wycedziła przez zęby.

– Nie o to mi chodziło...

– Idź spać do siebie – poleciła.

Fabio chciał coś jeszcze powiedzieć, ale Elena wyciągnęła spod poduszki broń i wycelowała prosto między jego oczy.

– Won – warknęła.

Minęło sporo czasu od ostatniego razu, gdy groziła mu bronią, a to znaczyło, że mocno się wkurzyła. Wolał więc odpuścić, bo w tej chwili był za blisko, żeby ryzykować. Podniósł się i ruszył do drzwi.

– Dobra, już sobie idę. Sama przyjdziesz, żeby cię przytulić – mruknął.

Po chwili rozzłoszczona Elena została sama. Nie żeby nie rozumiała, o co mu chodziło, ale słowa, których użył, były nie na miejscu. Powinien o tym pomyśleć.

– Głupi Fabio – mruknęła pod nosem i zgasiła światło.


Elizabeth obudziły promienie słoneczne wpadające przez okno. Od razu wiedziała, że nie jest w swoim pokoju ani w sypialni Michelle'a. Zapach środków dezynfekujących i biała pościel jednoznacznie potwierdzały fakt, że to szpitalna sala.

Spojrzała na niebo na zewnątrz. Okno wychodziło na wschód, więc mogła podziwiać wschodzące słońce. Było dość wcześnie, choć pewnie niedługo zacznie się obchód.

Przy łóżku na szpitalnym, niezbyt wygodnym krześle spał Michelle. Ktoś przykrył go kocem – pewnie pielęgniarka. Brązowe włosy miał w nieładzie, pod błękitnymi oczami teraz skrytymi pod powiekami pojawiły się cienie świadczące o zmęczeniu i braku snu, ubranie było wygniecione i nie pierwszej świeżości – nie miał czasu o tym myśleć w tamtej chwili.

Wszystko działo się tak szybko. Ból, krew, przerażenie, niemal panika. Jazda do szpitala i stwierdzenie oczywistego faktu – „Poroniła pani". Spokój tego poranka przeciwważył to, co się stało. W tej chwili nie potrafiła się do tego ustosunkować. Było jej przykro, ale czuła też ulgę. Nie wszystkie uczucia umiała skategoryzować.

Jej uwagę przyciągnął ruch Michelle'a. Nożownik skrzywił się, gdy promienie słońca dosięgły jego twarzy, po czym otworzył oczy. Chwilę trwało, nim dostrzegł, że Elizabeth również nie śpi.

– Jak się czujesz? Boli cię coś? – zapytał, pochylając się nad nią.

– Jest w porządku. Nic mnie nie boli – odparła z lekkim uśmiechem.

– Przepraszam, to moja wina. Krzyczałem na ciebie.

Pokręciła głową i wyciągnęła do niego rękę. Chwycił ją delikatnie, jakby się bał, że mocniejszy ruch skrzywdzi dziewczynę.

– Nie obwiniaj się – powiedziała. – Może tak jest lepiej. Nie musieliśmy podejmować tej decyzji, chociaż... – zacięła się, a jej oczy zaszkliły się.

Właśnie dotarły do niej konsekwencje tego, co się wydarzyło. Pociągnęła nosem, starając się opanować wzbierający w gardle szloch.

Michelle przesiadł się na łóżko i przytulił partnerkę. Nie wiedział, jak inaczej miałby postąpić, a to wydawało się najwłaściwsze.

– Mnie też jest przykro – powiedział. – Nie sądziłem, że będzie. Oczekiwałem ulgi, że jesteś cała, ale nie potrafię oswoić się z tą myślą.

– Dobrze, że tu jesteś.

– I będę. Przetrwamy to razem. A potem założymy prawdziwą rodzinę. Obiecuję.

Pocałował ją w czubek głowy. Elizabeth uśmiechnęła się przez łzy i pozwoliła sobie na płacz w jego ramionach. Bez Michelle'a byłoby trudniej, z nim potrafiła wierzyć, że wszystko się ułoży.


Rozdział 21. Weselne dzwony - 8.1.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro