Rozdział 23. Diamenty i róże

Màu nền
Font chữ
Font size
Chiều cao dòng


W życiu na swej drodze spotykamy wiele osób. Nie da się tego uniknąć, o ile nie mieszka się na bezludnej wyspie. Jednak nawet tam mogą nas spotkać nieoczekiwane zdarzenia. To po prostu zostało wpisane w bycie człowiekiem i nie ma od tego ucieczki.

Już jako dzieci zostajemy do tego przyzwyczajeni. Najpierw nieco nieświadomie, gdy w wieku niemowlęcym spotykamy personel szpitala, w którym przyszliśmy na świat, oraz członków rodziny. Oczywiście później nic z tego nie pamiętamy, jednak ci drudzy zostają w naszym życiu na dłużej. Głównie są to spotkania bardzo miłe – dzieci znajdują się w centrum uwagi, goście podarowują nam prezenty. Uczymy się, że spotkania to coś przyjemnego.

Kolejne spotkania, które nas kształtują, to te z innymi dziećmi spoza naszej rodziny. Publiczny plac zabaw, przedszkole, potem szkoła – codziennie dochodzi tam do setek, jeśli nie tysięcy spotkań, które czegoś nas uczą. Te już niekoniecznie są miłe, bo i dzieci potrafią być okrutne w szczerej naturze i wzorcach wyniesionych z domu. Dzięki temu nabieramy ostrożności w zaufaniu.

Gdy zawieramy przyjaźnie, sami organizujemy spotkania. We własnych domach bądź poza nimi. Związki i praca działają na podobnych zasadach – spotkania z innymi są nieuniknione. To na nich zapadają niekiedy kluczowe decyzje mające wpływ na życie nasze i innych.

A przecież każdego dnia dochodzi do milionów przypadkowych spotkań. Większość z nich jest nieistotna i szybko wyrzucamy z głowy miniętą właśnie osobę, ekspedientkę w sklepie czy pytającego o godzinę staruszka. Nie mają one dla nas znaczenia, bo mamy ważne dla siebie spotkania, na które się śpieszymy i o których myślimy. Jednak niektóre z tych przypadkowych spotkań mogą na zawsze zmienić nasze życie. Spotkany w czasie spaceru chłopak może za jakiś czas stać się mężem i ojcem. Minięty w pośpiechu mężczyzna za jakiś czas może uznać nas za kolejną swoją ofiarę. Ktoś inny może uratować życie. Nigdy nie wiemy, czy kolejne przypadkowe spotkanie nie rozpocznie kolejnego etapu w życiu. Dobrego lub złego. Wszystko może się zmienić w ciągu jednej chwili. Z pomocą jednego spotkania.

W mafii ta kwestia również była niezwykle istotna. To na spotkaniach podejmowano najważniejsze decyzje, zawierano sojusze, a czasem je zrywano. Pozwalały dbać o relacje pomiędzy sojusznikami, wyjaśniać spory, tworzyć więź kruchego zaufania. Jedne były jawne, inne trzymane w najgłębszej tajemnicy. Dotyczyły tylko jednej bądź wielu spraw. Liczne lub nie. Nie było konfiguracji, z której mafia by nie korzystała.

Każde mafijne spotkanie było mocno chronione, bo potencjalny wróg z pewnością wybierze właśnie ten moment, by zaatakować. Zresztą tam, gdzie spotykają się chociaż dwie ważne persony, zawsze jest jakieś napięcie. Każda ze stron zabiera ze sobą swych najlepszych ludzi – to pokaz siły, który również ma wpływ na przebieg spotkania. Czasami kluczowy.

Mimo ochrony dla zamachowca to idealny czas do działania. Dużo trudniej wejść do bazy wroga, dorwać cel i wyjść w jednym kawałku. Na neutralnym gruncie jest mniej przeciwników i więcej dróg ewakuacji. Poczucie pewności również było większe, a to miało wpływ na możliwy sukces misji. Nic dziwnego, że największy procent zamachów odbywał się właśnie w czasie spotkań z sojusznikami.

Vincent wyłożył nogi na proste, drewniane biurko i odchylił się lekko na krześle. Nie przepadał za obserwacją w takich warunkach, ale wejście teraz do hotelu byłoby samobójstwem. Nawet zwyczajni goście nie byli wpuszczani, a co dopiero członek Rabbii. Od razu zrobiłby się burdel, a przecież jego cel jeszcze się nie pokazał. Nie chciał faceta spłoszyć. Poza tym może uda się coś wyciągnąć z tych rozmów pomiędzy płotkami. Uwielbiali przechwalać się między sobą osiągnięciami i planami. Czasami jedno przebąknięte słowo staje się podstawą do sprawdzenia, co dana osoba szykuje, a to niekiedy ratuje życie.

Na razie Vincent nie miał szczęścia. Ze znudzeniem obserwował, co dzieje się w hotelu i wokół niego z pomocą kamer monitoringu. Uczestnicy spotkania byli na podsłuchu, ale jedyne, czego Razanno się dowiedział, to zmiana układu sił w jednym ze znanych burdeli. Nie żeby miał ochotę osobiście sprawdzać, jak tam jest.

Miał zadzwonić do Cesare'a, gdy znajomy plecak w róże zwrócił jego uwagę. Przez chwilę ganił się w myślach, że za szybko wyciąga wnioski, ale obraz na ulicznej kamerze nie kłamał.

– Cóż za niespodziewane spotkanie – uśmiechnął się do siebie.

Wyglądało na to, że wizyta w Monachium nie będzie tak zwyczajna, jak się spodziewał. A to już spory sukces. Domyślił się również, że właścicielka plecaka nie przyjechała tu jedynie pisać.

Z wieszaka zabrał płaszcz i nieśpiesznie zszedł na dół, na ulicę pokrytą niewielką warstwą śniegu. Mimo chłodu od razu zaatakował go codzienny gwar. To jednak nie przeszkadzało mu dostrzec powodu zmiany planów.

Jeszcze go nie zauważyła, więc przeszedł przez ulicę, nie czekając na zmianę świateł. Na szczęście nic nie jechało, mimo to Vincent usłyszał, jak jakiś Niemiec skarży się na zachowanie obcokrajowca. Nie odwrócił się jednak, ale przeszedł kilka kroków i oparł się o najbliższą witrynę z lekkim uśmiechem na ustach.

Na twarzy Rosalie pojawiło się zdumienie, gdy rozpoznała szatyna. Nie spodziewała się, że spotka go tak szybko, a jednak nonszalancko opierał się o szybę i uśmiechał z zadowoleniem. Sama nie wiedziała, czy powinna być zła, że się do niej przyczepił, czy się ucieszyć. Kiedy chodziło o Vincenta, nie potrafiła dojść ze sobą do porozumienia.

Może to kwestia bliższego poznania tego przystojnego, niebezpiecznego Włocha. Już przy pierwszym spotkaniu odniosła wrażenie, że to interesujący człowiek. Do tego uroczy mężczyzna. Z kimś takim nie miała dotąd do czynienia. Owszem, bardzo ją irytował manierą udawania, że nie słucha, gdy brał nad nią przewagę, ale w żaden sposób jej nie zagrażał. Co prawda użył naszyjnika z bombą, by ją schwytać, lecz gdy o tym myślała, dochodziła do wniosku, że w rzeczywistości miał na celu jedynie ją wystraszyć.

Wesele następcy Tovarro, na które ją zaprosił, wspominała bardzo miło pomimo obaw, że się nie dopasuje, oraz niemiłej sytuacji z dawnym sojusznikiem. Dawno się tak dobrze nie bawiła, a Vincent wywarł na niej naprawdę wspaniałe wrażenie. Przez to też trudno jej było stwierdzić, co naprawdę o nim sądzi.

– Nie sądziłem, że cię tu spotkam – zagaił, gdy się z nim zrównała.

– I mnie nie przyszło to do głowy – odparła. – Czyżbym znowu weszła na teren rodziny Tovarro? Myślałam, że szarogęsicie się jedynie we Włoszech.

– Zaraz szarogęsimy – zaśmiał się. – Filiżankę różanego earl greya?

– Nie powinieneś wykonywać swoich obowiązków? – zapytała.

– Pożyteczne należy łączyć z przyjemnym, Różyczko. To najprostsza droga do sukcesu.

Nie mogła się nie uśmiechnąć na te słowa. Ten mężczyzna mimo nutki irytacji wprawiał ją w dobry humor. Chyba miała do niego słabość, którą z łatwością wykorzystał. Czy świadomie?

– Ja też powinnam pracować – powiedziała jeszcze, by się jakoś bronić.

– Zapewniam cię, że oni tam jeszcze długo posiedzą. Zdążysz wszystko sobie przygotować.

Na twarzy Rosalie pojawiła się irytacja. Vincent znowu to robił – ograniczał jej wszystkie możliwości. Chyba uwielbiał się z nią droczyć w ten sposób. Gdy już sobie coś postanowił, po prostu musiała się dostosować. Chyba powinna się obawiać, że któregoś dnia w ten sposób postanowi zrobić jej krzywdę, ale jakoś nie potrafiła sobie tego wyobrazić. Do tej pory żadnym gestem nie dał do zrozumienia, że coś takiego może się wydarzyć. Może to ta jego klasa, którą wręcz emanował? Bo przecież należał do mafii, był mężczyzną silniejszym od niej i raczej nie miałaby z nim szans, gdyby zaatakował.

– Nie odpuścisz, prawda?

– Będzie mi przykro, jeśli odmówisz – odparł.

– No dobrze, ale tylko jedna filiżanka.

W duchu obiecała sobie, że przy najbliższej okazji zapozna go ze swoimi kolcami, bo chyba zapomniał, że nie ma przed sobą zwyczajnej dwudziestodwulatki, ale wykwalifikowaną zabójczynię, której nikt nie mógł odmówić skuteczności.

– Cała przyjemność po mojej stronie, Rosalie.

Zaprowadził ją do herbaciarni niedaleko hotelu prowadzoną przez starszą panią. Lokal był niewielki, ale bardzo przytulny i ciepły. Niskie stoliki stały dość daleko od siebie, a miękkie pufy sprawiały, że troski i pęd codzienności przestawały mieć jakiekolwiek znaczenie.

Vincent wybrał stolik głębiej w pomieszczeniu, co nieco nie odpowiadało Alie. Z okna miałaby przynajmniej ogólne pojęcie, jak wygląda sytuacja, a tak będzie musiała zrobić rozpoznanie nieco później.

– Sądziłem, że przestałaś wykonywać zlecenia dla mafii – odezwał się Vincent, gdy zostali uraczeni różanym earl greyem i ciepłym uśmiechem starszej pani.

– To wyjątkowa sytuacja – odparła wymijająco. – Nie ma z tobą nic wspólnego.

– Czyżbyś próbowała powiedzieć, że członek Rabbii nie ma tu czego szukać? – uśmiechnął się lekko.

– Skoro tu jesteś, taki wniosek byłby nie na miejscu. Choć zaskakujące jest, że znów się spotykamy w takich okolicznościach.

– Owszem. Lecz to bardzo miła niespodzianka. Byłbym niezmiernie szczęśliwy, gdybyś zechciała zjeść dzisiaj ze mną kolację. Oboje powinniśmy być już po obowiązkach.

– Niesamowite, z jaką lekkością to mówisz.

Vincent przez chwilę przyglądał się kobiecie, nic nie mówiąc. Nigdy tak na to nie patrzył, a przecież dla większości ludzi to nie jest normalne. Raczej przerażające.

– Ciekawe, że mówi to Różana Zabójczyni. Nie ma w tobie niczego krwiożerczego, wręcz przeciwnie. Wciąż uśmiechasz się niezwykle ciepło. Dlaczego?

Zmieszała się. Nigdy nie rozmawiała z nikim o powodach, które nakłoniły ją do obrania takiej ścieżki. Głównie dlatego, że nie miała z kim. Nikt zwyczajny nie zaakceptowałby takiego wyznania, prędzej by na nią doniósł odpowiednim służbom.

– Powinieneś znać powody – odparła, gdy upiła łyk herbaty. – Sprawdzałeś mnie.

– Klucza do twej duszy nie zdobyłem – odpowiedział. – Wiele mogę wywnioskować z faktów o tobie, ale twoje motywacje, pragnienia, poglądy i marzenia są dla mnie niedostępne, dopóki mi o nich nie opowiesz.

– Nie ma powodu, by odpowiadać na tak osobiste pytanie. Równie dobrze mogłabym zapytać, dlaczego tak znakomity jubiler jest Razanno tworzy bomby i pracuje dla mafii.

Vincent zaśmiał się krótko.

– Odpowiedziałbym wtedy, że jesteśmy małą mafią, która rzeczywiście zaczynała od jubilerstwa. Tam, gdzie są drogie kamienie, pojawiają się kłopoty i ludzie o szemranej pozycji. Tovarro powiedzieli „Ochronimy was". W zamian chcieli dość niewielki udział w zyskach. Po przeliczeniu okazało się to lepsze niż ciągłe użeranie się z lepkimi dłońmi innych. Bomby pojawiły się później i przez przypadek.

– Nikt nie zostaje zabójcą przez przypadek – prychnęła.

– To był przypadek. Syn ówczesnej głowy zakładu otworzył jedną ze skrzyń, które były przechowywane dla rodziny Tovarro. Pomylił je z diamentami. Zafascynowany zaczął konstruować swoją pierwszą bombę. Okazało się to dużo łatwiejsze z umiejętnościami jubilera. Niezwykła skuteczność jak na tamten czas sprawiła, że i na bomby mieliśmy popyt. Z czasem prócz ich tworzenia zaczęliśmy je również używać samodzielnie. Jak mówiłem, to przypadek.

Alie pokręciła głową. Chyba nie do końca mu wierzyła, bo to taka zwyczajna, prozaiczna historia, która niczym się nie wyróżniała. Gdyby chciała coś takiego umieścić w powieści, w życiu nikogo by nie zainteresowała.

– To nie tak, że lubię zabijać – przyznała. – Nie sprawia mi to przyjemności. Gdybym mogła, przestałabym, ale to nie jest takie proste. Pozwoliliby ci, gdybyś chciał całkiem zerwać z mafią?

– Gdyby rzeczywiście coś takiego pojawiło się w mojej głowie, pewnie byłoby wielu ludzi, którym by się to nie spodobało. Mówi się, że z mafii odchodzi się tylko w dębowej skrzyni. Lojalność, wierność, sekrety. Każdy z nas ma pewną wartość, której nie można roztrwonić. To byłoby nierozważne.

– Sam widzisz. Trucizna to sposób, który nie naraża mnie na patrzenie w oczy celowi czy brudzenie się krwią. Takie kłamstwo, które pozwala mi nadal się uśmiechać. Muszę sobie z tym jakoś radzić – uśmiechnęła się ciepło. – Chyba czas, abyśmy wrócili do pracy.

Nie chciała dłużej rozmawiać o sobie. Vincent nie był osobą, której by ufała na tyle, by odkrywać przed nim swoje serce. To ich trzecie spotkanie, stanowczo za krótko się znali, by rozmawiać o takich rzeczach. Zdawała sobie sprawę, że prawdopodobnie Vincent ma na ten temat jakieś informacje i własne wyobrażenie, skoro ją sprawdzał. W sumie nie wiedziała, ile się dowiedział, nie przyszło jej do głowy zapytać. Przecież mógł nie mieć oporów i prześwietlić całe jej życie. W końcu należał do mafii.

– To co z moją propozycją? – odparł.

– Propozycją?

– Wspólnej kolacji. O tym mówiliśmy, nim temat zszedł na nasze motywacje – przypomniał.

– W porządku, choć z góry uprzedzam, że nie mam stroju wizytowego.

– Myślę, że dzisiaj możemy śmiało odpuścić wielogwiazdkowe restauracje – mrugnął do niej z rozbawieniem.

Posłała mu kolejny ciepły uśmiech i sięgnęła do plecaka po portfel. Vincent powstrzymał ją jednak.

– Ja płacę.

– Zaprosiłeś mnie na kolację. Chociaż za herbatę pozwól mi zapłacić. Nie ujmie to twojej męskości, jeśli weźmiemy rachunek na pół.

Niechętnie przystał na takie rozwiązanie. W końcu herbata również była jego pomysłem, a wychowany został w taki sposób, że jej upartość ubodła nieco jego męską dumę. Nie upierał się jednak głupio, bo to niczego dobrego by nie przyniosło.

Rozstali się niedaleko hotelu. Vincent wrócił do swojego punktu obserwacyjnego i przejrzał pobieżnie nagrania z czasu, który spędził z Rosalie. Co prawda słuchawkę cały czas miał włączoną, ale to nie miało już takiego znaczenia – jego cel przybył na miejsce spotkania. Teraz tylko należało się nim zająć.

Namierzył odpowiedni samochód, pozbierał sprzęt i ruszył do akcji. Tym razem zrezygnował z użycia bomby – za dużo szumu, a po ostatnich niepokojach w Europie mógłby zostać oskarżony o terroryzm. Sprawienie kłopotów Don Lorenzowi to najgorsze, co mógł teraz zrobić. Należało sprawę załatwić inaczej.

Kierowca palił papierosa oparty o maskę luksusowego audi. Oprócz niego nie było w pobliżu nikogo – pozostałych dwóch ochroniarzy weszło do hotelu wraz z pracodawcą. To ułatwiało zadanie.

– Przepraszam, nie widział pan psa? Takiego niedużego yorka z czerwoną kokardką na łebku – odezwał się Vincent.

Kierowca odwrócił się do niego, by odpowiedzieć. Wtedy Razanno uderzył go pięścią w twarz, dołożył celnego kopniaka w brzuch i pozbawił przytomności ciosem w kark. Wszystko wydarzyło się w ułamku sekundy. Bezwładne ciało zaciągnął w pobliski zaułek, ściągnął z mężczyzny płaszcz, po czym zastrzelił go. Nie mógł ryzykować, że kierowca się obudzi i zaalarmuje cel.

W kieszeni płaszcza znalazł komórkę, paczkę papierosów i zapalniczkę. To wystarczy. Własne okrycie schował do bagażnika, w końcu nie pójdzie na randkę w płaszczu umarlaka. Kluczyki tkwiły w stacyjce – trochę lekkomyślne jak na zawodowego kierowcę mafii, ale błędy zdarzają się każdemu. Lepiej dla Vincenta.

Było już ciemno, gdy usłyszał telefon. Nie swój, choć odruchowo za niego złapał. Jednak ułamek sekundy później odebrał ten właściwy.

– Podjedź od tyłu – usłyszał polecenie.

Uśmiechnął się pod nosem i mruknął w odpowiedzi, po czym odpalił silnik. Ciemności dookoła mu sprzyjały, nikt nie powinien zbyt szybko zorientować się, że coś jest nie tak.

Chwilę czekał, nim usłyszał otwieranie tylnych drzwi. Cel i ochroniarz zajęli miejsca z tyłu, drugi ochroniarz w fotelu pasażera z przodu.

– Jedź – padło polecenie.

Już wcześniej Vincent przejrzał dane GPS, więc wiedział, jaki jest ich następny cel. Początkowo trzymał się wyznaczonej trasy, by nikt nie nabrał podejrzeń. Dopiero na ostatnim skrzyżowaniu zmienił kierunek. System nawigacyjny od razu zareagował protestem.

– Co ty wyprawiasz? – zapytał ochroniarz z przodu. – Dokąd jedziemy?

Vincent sięgnął po broń ułożoną do tej pory na kolanie pod płaszczem. Kliknął tłumik, a kula powstrzymała ochroniarza przed atakiem. Drugiego zabił w ciągu kolejnej sekundy, do mierzenia używając wstecznego lusterka. Zablokował drzwi z tyłu.

– Nie radziłbym sięgać po broń – odezwał się. – I tak będę szybszy.

– Kto cię nasłał?

Vincent tylko się uśmiechnął i spokojnie dalej prowadził. Jego cel nie próbował żadnych sztuczek, wiedząc, że przez cały czas Razanno ma go na celowniku. Mało kto potrafił podejść jego ochronę i zabić ich szybciej niż mgnienie oka. Na myśl przyszła mu tylko jedna jednostka, która mogłaby czegoś takiego dokonać.

– Przysłali cię Tovarro – odezwał się, gdy Vincent zatrzymał samochód w opuszczonym kompleksie fabrycznym. – Lorenzo naprawdę myśli, że ujdzie mu to płazem? Zadziera z kimś o wiele większym.

– Zważywszy na to, że zginie jeden z najbardziej nieuchwytnych członków tego sojuszu dzisiaj, a jutro dwóch następnych, to raczej wy będziecie musieli odpuścić. Zwłaszcza, że współpraca z braćmi Civello tylko pogorszyła sytuację Sworty.

– Civello – prychnął pogardliwie. – Gdyby Lorenzo lepiej zarządzał własną organizacją, jego ulubienica nie skończyłaby rżnięta przez mięśniaków tych gówniarzy. Swoją drogą, podobno jest niezła w te klocki.

Vincent uniósł brew w uprzejmym zdziwieniu. Ktoś chyba rozpuścił złośliwą plotkę na temat Eleny. Trudno powiedzieć, czy jej to pomoże czy też zaszkodzi.

– Tu się pożegnamy – powiedział.

Wycelował i nacisnął spust. Kula gładko weszła pomiędzy oczy mężczyzny. Vincent westchnął, cała ta sprawa ze Swortą nie była warta tego zamieszania wokół nich. Jednak ich powiązania były dość niepokojące. I nie chodziło nawet o braci Civello. Chyba pozostałych czekało dużo więcej pracy, niż zakładali.

Upewnił się, że nie zostawił po sobie żadnych śladów. Płaszcz kierowcy wrzucił do bagażnika, po czym założył własny. Krótki telefon do sprzątaczy zakończył sprawę. Vincent miał już wolne.


Hiszpańska knajpa była dość zatłoczona, ale znalazł się wolny stolik dla niezwykłej pary – on bardzo elegancki pochodzący ze świata, do którego niewielu ma dostęp, ona tak zwyczajna, że bardziej się nie da, ale o tak ciepłym uśmiechu, że najbardziej zlodowaciałe serce zacznie się jej podporządkowywać.

– Ładnie tu – stwierdziła Rosalie.

Bezskutecznie próbowała ukryć zachwyt tym miejscem. Vincent uśmiechnął się kącikiem ust, lubił ją obserwować, bo reagowała na niemal każdą rzecz, którą napotkała. Jednocześnie nadal była dość skryta.

– Słyszałem, że całkiem nieźle mówisz po hiszpańsku – odparł.

– Chciałam kiedyś zwiedzić Barcelonę – przyznała.

– Elena mieszkała tam przez jakiś czas. Z pewnością mogłaby ci o niej sporo opowiedzieć.

– Byłoby miło, choć raczej wolałabym uniknąć ponownego spotkania.

– Dlaczego? Wydawało się, że nieźle dogadywałyście się na weselu Don Pabla. Czyżby ci jednak groziła? – zmrużył oczy.

Zbyt długo znał Salevannov, by nie podejrzewać jej o sukowatość w stosunku do Rosalie. Włoszka uwielbiała bawić się innymi, ciągle grała w swe gierki z różnymi ofiarami. Zwykle mu to nie przeszkadzało, ale tym razem wyraźnie dał kobiecie do zrozumienia, by nie mieszała.

– Nie, to nie to – uśmiechnęła się uspokajająco. – Po prostu jej sposób bycia mnie przeraża. Do tej pory nie mam pewności, czy chciała mnie ostrzec czy zastraszyć.

– Zapewne jedno i drugie – westchnął Vincent. – Wiecznie szuka rozrywki. Za tą ładną buzią kryje się prawdziwa diablica.

– To pewnie urok Rabbii. Inaczej by do niej nie należała.

– Prawda. Jest pierwszą kobietą w szeregach Rabbii od założenia jednostki, a to coś oznacza. Ale nie mówmy o Elenie. Bez tego sobie świetnie radzi. Jak twoje opowieści?

– Całkiem nieźle. Mam kilka nowych pomysłów, które zamierzam niedługo zrealizować.

– Próbowałem czytać, ale to nie jest mój gatunek.

– Nie dziwię się – roześmiała się Rosalie. – To raczej kobieca domena.

– Może gdyby bohaterem byłby, powiedzmy, wampir-detektyw uwikłany w trudną relację z piękną bohaterką... – przerwał. – Chyba skiepściłem.

Rosalie zaczęła się śmiać. Vincent przez chwilę poczuł się urażony, ale szybko jej zawtórował. Nie nadawał się do pisarstwa czy tworzenia podobnej sztuki, choć ze szlachetnymi kamieniami robił, co chciał.

– Może powinieneś spróbować coś napisać – zaproponowała. – Taką męską wersję romansu paranormalnego.

– Chyba brak mi do tego kompetencji.

– Ale początek wymyśliłeś – przypomniała. – A to już coś.

– Może gdybyś mi pomogła – odparł. – Choć pewnie ty zrobiłabyś to lepiej.

– Ćwiczenie czyni mistrza – odpowiedziała. – Gdybyś zobaczył moje pierwsze próby, byłbyś przerażony.

– Nieprawda, nadal byłby zachwycony tym, co potrafisz stworzyć z pomocą wyobraźni i słów. Nie każdy ma taki talent.

Rosalie zmieszała się na te słowa, bo dla niej nie było to nic specjalnego. Poza tym chyba nadal nie przywykła do pochwał związanych z jej hobby. Ile by dała, by zamienić je w zawód i zapomnieć o Różanej Zabójczyni? Tylko sama wybrała taki los i chyba nie powinna narzekać.

Wieczór upłynął im w lekkiej, przyjemnej atmosferze. Nie rozmawiali o pracy. Vincent nie wiedział, co dokładnie Rosalie robiła i w tej chwili nieszczególnie go to interesowało. Najważniejsze, że może spędzić z nią trochę czasu. Poza tym oboje byli profesjonalistami.

Rosalie nie zdziwiła się, że mieszkają w tym samym hotelu. Byłaby bardziej zaskoczona, gdyby tak nie było. Za każdym razem, gdy się spotykali, Vincent wypełniał niemal całą wolną przestrzeń. To niepokoiło, choć Razanno nie obnosił się z tą władzą, wręcz przeciwnie – sprawiał wrażenie jedynie uprzejmie zainteresowanego.

Oczywiście zaproponował jej odprowadzenie do pokoju i nie chciał słyszeć jakiejkolwiek odmowy. Chcąc nie chcąc, musiała mu ustąpić. Sama przed sobą przyznała się, że chce spędzić z tym mężczyzną jeszcze kilka chwil bez żadnych konsekwencji.

Zatrzymała się, gdy usłyszała okrzyk bólu. W pierwszej chwili myślała, że jej się wydaje, ale kolejny dźwięk tylko utwierdził ją w przekonaniu, że coś się dzieje.

– Rosalie? – Vincent spojrzał na nią uważnie.

– Słyszałeś? Jakaś kobieta krzyczała.

Razanno wzruszył ramionami.

– Jest już późno, a niektórzy nie umieją się zachowywać w miejscach publicznych – odparł.

– To nie brzmiało jak zabawa – odpowiedziała chłodno.

Cofnęła się do drzwi, za którymi słyszała krzyk, i chwyciła za klamkę. Vincent zdążył ją złapać, nim weszła do apartamentu.

– Nie powinniśmy tego robić – syknął.

– Chcę sprawdzić.

– Rosalie, to nie jest nasza sprawa.

Wyrwała mu się i nacisnęła klamkę. Nadzieja Vincenta, że drzwi są zamknięte na klucz, umarła, więc ostrożnie ruszył za kobietą. Jeśli ktoś ich złapie, będą mieli kłopoty, a nie powinni przyciągać uwagi tuż po wykonaniu zadań.

Apartament był ciemny, ale bynajmniej nie cichy. Drzwi dzielące salonik i sypialnię były otwarte na oścież, więc para zabójców mogła zobaczyć, co tam się dzieje.

Na twarzy Rosalie pojawił się gniew wymieszany z odrazą. Z rękawa wysunęła igły z trucizną gotowa zaatakować. Jednak tym razem Vincent był szybszy. Wyciągnął Różaną z apartamentu i bezgłośnie zamknął drzwi, po czym pociągnął kobietę w stronę jej pokoju.

– Puść mnie – syknęła.

– Nie.

– Puść mnie, przecież ona...

Vincent gwałtownie pchnął Alie na ścianę i oparł dłonie po obu jej stronach, by nie mogła uciec. Wyglądał na zagniewanego.

– Wiem o tym – wszedł jej w słowo. – Mąż znęca się nad żoną w łóżku. Wiem, że chcesz jej pomóc, ale nie możesz.

– Dlaczego?

– Wyjaśnię ci w pokoju. Lepiej nie rozmawiać o tym na korytarzu. Chodź.

Pociągnął ją dalej. Rosalie niechętnie poszła do pokoju, ale wyrwała ramię. Gdy znaleźli się w środku, spojrzała oskarżycielsko na Vincenta.

– Dlaczego mnie powstrzymałeś? – zapytała.

– Chciałaś go zabić?

– Zasługuje na to. Jak można tak traktować własnego partnera? Czekaj – uświadomiła sobie coś. – Powiedziałeś „mąż i żona". Wiesz, kto to?

– Tak. Matthias Sttüner, sojusznik rodziny Tovarro.

Posłała mu zdradzone spojrzenie. Nie tego po nim oczekiwała, skoro wobec niej był taki szarmancki. Jednak nie zasługiwał na ani gram zaufania.

– Rosalie, posłuchaj mnie. Nie chodzi o powiązania Sttünera z Tovarro. Nie twierdzę też, że Anja Sttüner sobie na to zasłużyła, pozwoliła czy cokolwiek innego, co się w takiej sytuacji mówi o ofiarach przemocy domowej.

– Więc o co? Czemu nie chcesz jej pomóc?

– Bo to by tylko wszystko skomplikowało, gdybyś go zabiła. Nie tylko dla nas i Tovarro, ale przede wszystkim dla Anji. Ta sytuacja jest trudna. Wiele czynników wpływa na to, że Anja nie odeszła od męża, którą nią poniewiera. Nie znam ich, ale nawet gdybyśmy ją teraz zabrali, to na krótko. Musiałaby tam kiedyś wrócić, a to by było dla niej gorsze. Rozumiem twój gniew, ale nie możesz działać pod wpływem emocji. To nic dobrego nie przyniesie.

Alie nie wyglądała na przekonaną. Wciąż czuła się zdradzona przez Vincenta, sądziła, że stanie po jej stronie, ale przeważyła mafijna lojalność.

– Dlaczego on robi jej coś tak okrutnego? – zapytała. – Przecież przysięgali sobie miłość.

– Nie wiem. Nie potrafię tego zrozumieć, ale też jedynymi osobami, które mogą to powstrzymać, są oni sami. Inaczej nie obędzie się bez ofiar.

Przeszedł się niespokojnie po pokoju. Coś mu nie pasowało w tym wszystkim. Instynkt ostrzegał go przed zagrożeniem, choć miał pewność, że Sworta nie pozbiera się tak szybko po obrażeniach, które właśnie zadaje jej Rabbia.

– Coś cię niepokoi? – Rosalie zauważyła jego zachowanie.

– Sttüner powinien być teraz we Francji z tego, co wiem – odpowiedział. – Zważywszy na spotkanie, którego członkowie byli naszymi celami, to nieco dziwne.

– Zdradził was?

– Mam nadzieję, że nie. Zbyt wiele ostatnio mieliśmy problemów przez nielojalność. Don Lorenzo bardzo nie lubi takich sytuacji.

– Mój ojczym tak traktował moją mamę – przyznała, patrząc w okno. – Dlatego tak zareagowałam.

– To dla ciebie trudne. Rozumiem twój gniew – kucnął przed nią. – Jestem zły, bo chciałaś zachować się nieodpowiedzialnie. I na to, że nic nie mogę w tej sprawie zrobić. Gdybym zaszkodził, nigdy bym sobie tego nie wybaczył.

– Przepraszam, ale nie potrafię przejść obok tego obojętnie i przyjąć twoją argumentację – odparła. – Ten człowiek zasługuje na karę, na śmierć.

Nieczęsto Rosalie czuła tak wyraźne pragnienie zadania komuś śmierci, przez co była zła na Vincenta. Taki był dumny z bycia częścią rodziny Tovarro, mówił o niej jak o niezwyciężonej, a nie mógł pomóc jednej kobiecie gwałconej przez męża. Nie chciała mu tego wybaczyć.

– Wiem. Rozumiem – westchnął. – Obiecaj mi jednak, że tam nie pójdziesz, gdy stąd wyjdę. Nie chcę, żebyś miała kłopoty.

– Mam udawać, że nic się nie dzieje? – zapytała z oburzeniem.

– Nie jestem superbohaterką. Nie ocalisz każdej dręczonej kobiety, Rosalie. Czasami musimy dać wygrać rzeczywistości.

– Nie godzę się na to.

– Rosalie – podniósł głos. – Jeśli chcesz kogoś ocalić, pomyśl najpierw o własnym bezpieczeństwie. Mieliśmy szczęście, że nikt nas nie przyłapał. Drugi raz się to nie zdarzy.

Przez chwilę mierzyli się spojrzeniami pełnymi gniewu i upartości. Żadne nie chciało odpuścić, choć Alie zrobiła to pierwsza. Z niechęcią musiała przyznać mu rację – użył racjonalnych argumentów, z którymi nie mogła dyskutować.

– Dobrze, obiecuję – powiedziała obrażonym tonem.

– Dziękuję ci. Obiecuję, że spróbuję coś zdziałać, ale wątpię, żeby były tego jakieś efekty. Z reguły nie mieszamy się w sprawy prywatne sojuszników, o ile nie stanowią one zagrożenia dla interesów rodziny.

– Idź już – odpowiedziała tylko.

Vincent spojrzał na nią ze smutkiem i opuścił pokój. Dopiero wtedy Rosalie pozwoliła pierwszej łzie potoczyć się po policzku i wybuchła płaczem. Nie z powodu Anji Sttüner, ale przeszłości, która do niej wróciła. Ta noc była pełna koszmarów i wspomnień, kiedy modliła się, aby ten upiorny koncert z dużej sypialni się zakończył.

Vincent był wściekły na siebie. Widział, jak bardzo ją zranił swoim zachowaniem. Mógł to wszystko inaczej zrobić, a tak stracił to kruche zaufanie, którym zaczęła go darzyć. Czy on zawsze musi wszystko spieprzyć, kiedy zaczyna mu zależeć? Jak można być tak kiepskim w kontaktach z kobietami?

– Jesteś beznadziejny, Vincencie Razanno – westchnął, gdy znalazł się we własnym pokoju.

Po krótkiej nocy był utwierdzony w postanowieniu, że musi ją przeprosić i odzyskać jej zaufanie. Reszta Rabbii mogła się z niego śmiać, ale czuł, że Rosalie jest dla niego niezwykle ważna. Nie chciał tego tracić.

Znał jej przyzwyczajenia z informacji, które zebrał przy okazji zaproszenia na ślub następcy. Zszedł więc do hotelowej restauracji nieco wcześniej niż większość gości, licząc, że ją tu zastanie. Przecież nie ruszyłaby w drogę powrotną bez śniadania, nieważne, jak wściekła by na niego była.

Zawiódł się jednak, bo sala była pusta. Z niepokojem poszedł do recepcji, gdzie siedziała znudzona blondynka ze zbyt mocnym makijażem.

– Przepraszam, czy panna Unthorn już się wymeldowała? – zapytał uprzejmie.

– Nie mogę udzielić takiej informacji, o ile nie jest pan z rodziny bądź policji – odparła blondynka.

Vincent uśmiechnął się miło.

– Obawiam się, że jestem tylko zakochanym facetem, który chciałby pannie Unthorn podarować bukiet róż tuż przed śniadaniem – powiedział. – Mogłaby mi pani pomóc?

Od razu zmieniła nastawienie. Uśmiechnęła się ze zrozumieniem i coś sprawdziła na ekranie komputera.

– Panna Unthorn jeszcze się nie wymeldowała – poinformowała go. – Powodzenia, proszę pana.

– Dziękuję, pani.

Czym prędzej pognał na górę. Kwiaty były kłamstwem, ale co do „zakochanego" miał wątpliwości. Prędzej pasowałby „oszalały z uczucia". Nie zastanawiał się nad tym dłużej, bo już pukał do drzwi Alie.

– Rosalie, to ja.

Nie było jednak odpowiedzi. Nie miał pewności, czy nadal spała. Co dziwniejsze, drzwi ustąpiły, gdy próbował zapukać jeszcze raz. Czy Rosalie była tak nieodpowiedzialna, by się nie zabezpieczyć przede ewentualną napaścią? Jako zabójca musiała mieć świadomość, że pewnego dnia sama mogła stać się celem.

– Rosalie?

Wszedł ostrożnie do środka, czując coraz większy niepokój. Coś było nie tak. Kobieta nie odpowiadała. Nie słyszał szumu wody z łazienki, jej rzeczy leżały na swoich miejscach. Nie mógł się z nią minąć, bo sprawdzał monitoring hotelu dla pewności. Gdzie mogła się podziać?

Wrócił do siebie po broń. Coś było ewidentnie nie tak, choć jeszcze nie wiedział, co. Postanowił zejść do restauracji i wypić choć filiżankę kawy, gdy będzie przeglądał nagrania z monitoringu. Jeśli ktoś ją napadł, znajdzie to.

– Czy to nie Vincent Razanno? – usłyszał znajomy głos.

Podniósł spojrzenie znad ekranu telefonu i z trudem się opanował. Tuż przed nim stali Anja i Matthias Sttünerowie. Kobieta nie wyglądała na zmaltretowaną, ale Vincent widział, że to tylko pozór. Makijaż i sztuczny uśmiech świetnie ukrywały prawdę.

– Pan Sttüner, pani Sttüner, co za niespodzianka – odezwał się spokojnie. – Nie wiedziałem, że państwo tu są.

– Interesy – uśmiechnął się Matthias. – Jadłeś już śniadanie? Podobno mają tu świetne bułeczki.

– Właśnie schodziłem.

– Świetnie. Może zjesz z nami? Nalegam.

Uśmiech Sttünera był tak szeroki, że Vincent odruchowo przełknął ślinę. Powoli wszystkie elementy układanki wskakiwały na swoje miejsce.

– Pannę Unthorn również zaprosiłem – dodał Sttüner.

Vincenta aż zmroziło. Nim wyszarpnął broń, ktoś przyłożył lufę do jego skroni. Jednak myślał jedynie o Alie. Oby nic jej nie było.


Kobiety - Usłysz mój głos - 8.3.

Bạn đang đọc truyện trên: Truyen2U.Pro